O nakręceniu takiego filmu Spielberg myślał od dawna. Dopiął swego i całkiem możliwe, że właśnie „Fabelmanowie” przyniosą reżyserowi czwartego w jego dorobku Oscara.
Nie chciał ranić rodziców. Tak się przynajmniej tłumaczył, kiedy dziennikarze pytali, dlaczego wstrzymuje się ze zrealizowaniem tego projektu. Już ponad dwie dekady temu Steven Spielberg ogłosił, że zrobi film o własnym dzieciństwie, rodzinie, dorastaniu. Pierwszą wersję scenariusza napisała jego siostra Anne, a obydwoje rodzice zaczęli dopytywać, kiedy będą mogli obejrzeć filmowe wersje siebie na ekranie. Ojciec reżysera zmarł w 2020 roku w wieku 103 lat, mama – trzy lata wcześniej jako 97-latka. Nie doczekali premiery, czego Spielberg, jak podkreśla, bardzo żałuje. I też trudno oprzeć się wrażeniu, że „Fabelmanów” kręcił, cały czas myśląc, co by powiedzieli, czy nie poczuliby się urażeni. Jego najnowszemu filmowi, nawet jeśli odkrywa rodzinne sekrety, daleko do autobiografii. Co prawda wiele zdarzeń zaczerpnięto z życia, ale już sam tytuł, a jednocześnie nazwisko filmowej rodziny [z ang. fable – bajka – przyp. red.] dobrze oddaje zamysł reżysera.
W podnoszących na duchu, nostalgicznych „Fabelmanach” jest wszystko, za co kocha się Spielbergowskie filmy, przede wszystkim te bardziej rozrywkowe w stylu „Indiany Jonesa” czy „E.T.”. Nic dziwnego, że obraz zdobył nagrodę publiczności na festiwalu w Toronto. Co, jak pokazały poprzednie lata, zwiastuje przynajmniej oscarowe nominacje w najważniejszych kategoriach. A nierzadko statuetkę.