1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Pejzaż naszej rzeczywistości – wystawa „Przesilenie” w Muzeum Narodowym w Warszawie

Vilhelm Hammershøi (Dania), „Wnętrze z młoda kobietą widzianą od tyłu”, 1904; (Fot. materiały prasowe)
Vilhelm Hammershøi (Dania), „Wnętrze z młoda kobietą widzianą od tyłu”, 1904; (Fot. materiały prasowe)
Melancholia, poczucie schyłkowości, zamknięcie w domu, eskapizm, lęk oraz walka o prawa kobiet – to główne tropy wystawy „Przesilenie” w Muzeum Narodowym w Warszawie, poświęconej malarstwu skandynawskiemu z przełomu wieków XIX i XX. Ale też świetne podsumowanie ostatnich dwóch lat.

Vilhelm Hammershøi, najwybitniejszy duński malarz XIX i XX wieku, ma ostatnio słabość do Polski. Gościł już w Poznaniu i Krakowie, teraz pojawił się w Warszawie, razem z ponad 100 dziełami najlepszych artystów z Danii, Finlandii, Islandii, Norwegii i Szwecji.
Nazywany malarzem pauz, ciszy i przestrzeni – Hammershøi jest mistrzem budowania atmosfery. Przeważnie ukazuje puste przestrzenie. Jeśli są na nich jacyś ludzie, to głównie kobiety – pojedyncze, odwrócone do nas tyłem. Tak jak bohaterka „Wnętrza z młodą kobietą widzianą od tyłu” z 1904 roku, ubrana w czarną sukienkę, trzymająca w ręku tacę lub talerz, łagodnie przechylona, jakby nieobecna. Choć to scena niezaprzeczalnie piękna i elegancka, spokój, jaki z niej bije, jest pozorny. Jest w niej jakieś niedopowiedzenie. To przestrzeń izolacji, osamotnienia, stagnacji.

– Większość dzieł Hammershøia prezentuje pewne eksperymenty, historie nie z życia, ale raczej wykreowane. Weźmy choćby jego inny obraz – pejzaż pt. „Plac Amalienborg, Kopenhaga”. Przedstawia wyludniony, smutny i opustoszały plac, co jest przecież sytuacją zupełnie niemożliwą – mówi kurator „Przesilenia” Wojciech Głowacki. – Autor coś nam w ten sposób chce przekazać, ale co?
Ja widzę na tych obrazach nas, ludzi z 2020 roku, z samego początku pandemii. Zamkniętych w domach i w sobie, zawieszonych pomiędzy dawnym życiem a tym, co będzie, kiedy COVID-19, miejmy nadzieję, już minie. Co więcej, ma się wrażenie, jakby artysta sam przebywał w domowej izolacji i malował tylko to, co widzi wokół siebie i przez okno. A pusty plac w wielkim mieście? To też była nasza rzeczywistość z czasów lockdownu. Niemożliwa, a jednak realna.

Edvard Munch (Norwegia), „Melancholia”, 1900–1901 (Fot. materiały prasowe) Edvard Munch (Norwegia), „Melancholia”, 1900–1901 (Fot. materiały prasowe)

Wnętrze faktyczne i mentalne

Trzeba pamiętać, że od drugiej połowy XIX wieku wnętrza oraz przyroda były dwoma najważniejszymi tematami w sztuce nordyckiej. W ten sposób artyści sprzeciwiali się kierunkowi, w jakim zmierza świat. Wielu przedstawiało dom jako alternatywę dla pełnego pośpiechu wielkomiejskiego życia: przestrzeń dla bliskich relacji, namysłu, codziennych zajęć, wygodnie urządzoną. Idealny nordycki dom miał być położony pośród dziewiczej natury, urządzony wygodnie i prosto, ale ze smakiem – tak by granica między tym, co w środku, a tym, co na zewnętrz, stawała się płynna.

Jak czytamy w katalogu „Przesilenia”, następstwem i zarazem przeciwieństwem nurtu idyllicznych scen domowych, charakterystycznych do tej pory dla malarstwa nordyckiego, były przedstawienia „ekspresyjnych” wnętrz. Ich pionierem był nie kto inny, jak Edvard Munch. Na wystawie reprezentuje je obraz „Melancholia”. – Przedstawia siostrę artysty, Laurę, leczoną w szpitalach psychiatrycznych. Malarz ukazuje ją jako bardzo zwartą, apatyczną i wyizolowaną z otoczenia figurę, jednocześnie skontrastowaną z pomieszczeniem, w którym się znajduje. Barwny pokój wyraźnie ją przytłacza, dominuje swoją żywością i intensywnością – opisuje Wojciech Głowacki. Sam tytuł obrazu można wiązać z osobistym, ale i cywilizacyjnym niepokojem człowieka w epoce nowoczesności.

To dzięki szerokiej rozpoznawalności Muncha sztukę skandynawską kojarzymy dziś jako tę, która odkrywa mroczne zakamarki duszy: pożądanie, lęk czy właśnie melancholię. Munch koncentrował się na kondycji człowieka w świecie. Smutek, poczucie zagrożenia, opuszczenie, lęk przed śmiercią były głównymi tematami jego obrazów. Pod koniec XIX wieku postawa pesymizmu, zwątpienia w pozytywistyczną wizję człowieka i możliwość rozumowego pojęcia rzeczywistości była dość powszechna, a jednocześnie dominował kult jednostki wybitnej i wrażliwej. Nie inaczej jest dzisiaj, kiedy depresja i uzależnienia są głównymi chorobami cywilizacyjnymi, a kryzysy psychiczne – naszą codziennością. Jak podają autorzy niedawno wydanej książki „Zespół stresu postpandemicznego”, Jakub B. Bączek i Rafał Ohme, przewiduje się, że w 2030 roku depresja będzie najczęściej występującą chorobą na planecie, a w 2050 największymi wyzwaniami dla służby zdrowia będą depresja oraz... samotność. Obie te choroby są związane z tym, z czego jesteśmy tak bardzo dumni – z postępem technologicznym.

Ucieczka w naturę

To właśnie poczucie rozczarowania cywilizacją skłoniło wielu XIX-wiecznych nordyckich artystów do przeniesienia się na prowincję. Zrobili tak między innymi; Szwedzi Carl Larsson i Carl Wilhelmson, Norweg Christian Skredsvig czy Fin Akseli Gallen-Kallela. Pekka Halonen w 1902 roku nad jeziorem Tuusula, w bliskości natury, zbudował swój dom. Jego twórczość – skoncentrowana wokół życia chłopów – jest zresztą uznawana za esencję fińskiego malarstwa narodowego. Wojciech Głowacki przyznaje, że obraz Halonena „Smołowanie łodzi II” jest jego ulubionym.

Pekka Halonen (Finlandia), „Smołowanie łodzi II”, 1908 (Fot. materiały prasowe) Pekka Halonen (Finlandia), „Smołowanie łodzi II”, 1908 (Fot. materiały prasowe)

Taka afirmacja życia w harmonii z naturą, prostego, płynącego wolno, skupionego na zwykłych czynnościach, wpisywała się w ogólnoeuropejski trend krytyki cywilizacji. Stąd brało się też zamiłowanie malarzy nordyckich do pejzaży.
Przypomina to trochę nasz niedawny odruch ucieczki w przyrodę, spacerów po lasach czy wyjazdów do letnich domków na wsi. Kiedy okazało się, że wprowadzane są kolejne obostrzenia, że nie możemy żyć tak, jak żyliśmy do tej pory – jedynie tam mogliśmy złapać oddech, poczuć prawdziwą wolność. Wielu tak się w tym rozsmakowało, że po zniesieniu obostrzeń już nie chcieli wracać do miast.

Ten powrót do natury zupełnie nie dziwi analityczki trendów Zuzanny Skalskiej. Z wykształcenia jest designerem. Działa globalnie jako ekspertka od strategicznych innowacji, doradzając firmom, instytucjom publicznym i organizacjom NGO. Wykłada na wielu uczelniach na świecie, współtworzyła School of Form (SWPS), a od ponad 30 lat mieszka w Holandii. – Wie pani, na czym polega nasz problem? Że myśmy przez ostatnie 100 lat w zachodniej cywilizacji odeszli od rolnictwa i czterech pór roku i przeszliśmy na jeden sezon. Uważamy za normalne, że w grudniu po południu możemy kupić rzodkiewki i maliny. Skoro mamy na nie ochotę… A jeśli do pracy jeździmy zawsze 20 minut, to chcemy, by tak było stale. Burzymy się, jeśli nagle, kiedy spadnie śnieg, podróż wydłuża się do 40 minut. Chcemy mieć zawsze jesień. Podobnie jak biznes. On nigdy nie poczeka, nie zanalizuje, nie przemyśli – tylko ciągle chce mieć zbiory, zwiększać zysk. Myśmy się wyjałowili nie tylko ze zdrowych bakterii, ale też ze zdrowego rozsądku. Uwierzyliśmy, że technologia nas zbawi – ostrzega Skalska.

Rola kobiety

Ulubionym obrazem Agnieszki Bagińskiej, drugiej kuratorki wystawy „Przesilenie”, jest z kolei portret fińskiej malarki i rzeźbiarki Venny Soldan. Hanna Hirsch, przyjaciółka, namalowała ją siedzącą – z wyprostowaną nogą, lekko uchylonymi ustami i zmierzwionymi włosami – na podłodze pracowni. Venny jest ubrana w prostą czarną sukienkę, w dłoni ugniata kawałek gliny. Jak pisze w katalogu wystawy badaczka twórczości nordyckich artystek Carina Rech, ten portret jest wyjątkowy w swym nieupiększonym i wiernym idei naturalizmu sposobie pokazania kobiety. A jednak kiedy zaprezentowano go po raz pierwszy w 1887 roku na wystawie w Helsinkach, rodzinnym mieście bohaterki, wzbudził taką niechęć zwiedzających, że sama Soldan napisała w złości do Hirsch, że to ona powinna „ponieść całą odpowiedzialność za namalowanie tej ohydy”. Cóż tak oburzyło współczesnych? Wygląd portretowanej kobiety, według nich pozbawionej urody, wdzięku i elegancji. Jak zauważa Carina Rech, ukazuje to paradoksalną sytuację artystek na przełomie wieków, które z jednej strony walczyły o uznanie i pozycję w świecie sztuki, z drugiej – musiały cały czas wywiązywać się z roli żony, matki, strażniczki domowego ogniska, ozdoby salonów. Dopasowywać się do tego, co kobiecie wypada, a co nie. Nadal zresztą próbuje się nas przykrawać do jednego obowiązującego szablonu.

Hanna Hirsch-Pauli (Szwecja), „Venny Soldan-Brofeldt, artystka”, 1886–1887 (Fot. materiały prasowe) Hanna Hirsch-Pauli (Szwecja), „Venny Soldan-Brofeldt, artystka”, 1886–1887 (Fot. materiały prasowe)



Zuzanna Skalska nie ma jednak wątpliwości: patriarchalny porządek doszedł do ściany: – Holenderski architekt Floris Alkemade podczas jednej z konferencji, gdzie chętnie powoływał się na Biblię, powiedział, że Adamowi jest dziś tak dobrze w raju, że robi wszystko, by z niego nigdy nie wyjść. Dlatego potrzebujemy Ewy, tej ciekawej, tej, która zerwie owoc z drzewa poznania dobra i zła. Kiedy oboje zostaną wygnani, wreszcie zobaczą, że ten raj nie był żadnym rajem, tylko niewidzialną klatką.

Umocnienie kobiet, określane też jako #girlpower czy #womenomics i oznaczające rosnącą rolę kobiet w życiu społecznym, ekonomicznym czy politycznym, było jednym z trendów na 2022 rok, zawartych w prognozie innej badaczki trendów, Natalii Hatalskiej, i jej instytutu badań nad przyszłością – infuture.institute.

Zespół stresu postpandemicznego

Według badań własnych Jakuba B. Bączka i Rafała Ohmego, przeprowadzonych w styczniu 2022 roku, pandemia wzmocniła stres związany ze zdrowiem swoim i bliskich, spowodowała, że martwimy się o zatrudnienie i zarobki oraz wpłynęła na to, jak postrzegamy świat. Coraz częściej mówi się o „nowej normalności”, czyli zmianach wywołanych ostatnimi dwoma latami, które dotykają każdego z nas. Simon Sinek, mówca motywacyjny, nazywa pandemię wręcz emocjonalną traumą, a Bączek i Ohme przewidują w najbliższych latach nasilenie tytułowego zespołu stresu postpandemicznego. Ludzkie mózgi nie najlepiej radzą sobie z tak szybkimi i stresogennymi zmianami – tłumaczą, porównując COVID-19 do tak zwanego czarnego łabędzia, czyli zjawiska, które – zgodnie z opisem z książki Nassima Nicholasa Taleba – jest zupełnie nieoczekiwane, niemożliwe do przewidzenia i wywiera na nas ogromny wpływ. Przykładami „czarnych łabędzi” były choćby zamach na World Trade Center z 2001 roku, kryzys finansowy z 2008 roku czy brexit.

– Ależ my wcale nie jesteśmy obecnie w żadnej specjalnej sytuacji, choć być może tak się czujemy – zapewnia Zuzanna Skalska. – To, że nie pamiętamy podobnych momentów z przeszłości, nie znaczy, że ich nie było. Przecież to samo przeżywały nasze babcie i prababcie w latach 20. i 30. poprzedniego stulecia. Tu nawet nie chodzi o pandemię, ale o postęp technologiczny – bo on napędza zmianę cywilizacyjną. Ponad sto lat temu najpierw maszyna parowa zastąpiła pracę ludzkich rąk, a potem maszynę parową zastąpiła elektryczna – i to było to, co wywołało największą przemianę w zachodnim społeczeństwie. Zaorało naszą cywilizację.

Wraz z elektrycznością pojawiło się wiele nowych wynalazków – pierwowzorów tych, które dziś uławiają nam życie. Sto lat temu gramofon był niczym innym jak dziś Spotify. Zanim go wynaleziono, aby posłuchać muzyki, trzeba było albo być na koncercie, albo samemu grać. Telefon, pradziadek dzisiejszego smartfonu, umożliwił komunikowanie się na dalekie dystanse. A radio było tym, czym dziś jest Internet. W czasach, kiedy nie wszyscy potrafili czytać, polegano na przekazach ustnych, radio dało więc klasom niższym gigantyczny power – szybszy dostęp do informacji. Samochody, tramwaje i pociągi zastąpiły konie. To pociągnęło za sobą upadek pewnych profesji i zwyczajów. Gorsety i kapelusze przestały być w modzie, bo trudno było się w nich przemieszczać ciasnym automobilem. Kowale przestali być potrzebni. Powstała fabryka snów, czyli Hollywood, które kreowało marzenia, a masy zaczęły się interesować życiem zupełnie obcych ludzi, pięknych i bogatych. Pojawili się pierwsi influencerzy. – No i mieliśmy hiszpankę, czyli ogólnoeuropejską epidemię – dodaje Zuzanna Skalska: – Zaczęliśmy podróżować i przenosić przeróżnego rodzaju choroby. To nie był żaden „czarny łabędź”! Bo czy „czarnym łabędziem” była grypa dla Majów, którzy powymierali, kiedy Hiszpanie przypłynęli na południowe wybrzeża Ameryki? Skąd, po prostu razem z Hiszpanami przypłynęły do Ameryki nowe bakterie, których rdzenni mieszkańcy nie znali. Choroby były z nami zawsze.

Cywilizacja, którą stworzyliśmy, upada, ale też świat się ciągle walił i palił, a jednak przetrwał. – Ja pracuję dla biznesu, nie dla konsumentów, i mam dla tego biznesu taki przekaz: zmiana, dostosowanie się i myślenie o przyszłości nie jest wcale konieczne, bo przetrwanie nie jest obowiązkowe – mówi Skalska. – Nikt nie powiedział, że firma, która jest 35 lat na rynku, musi przetrwać kolejne 35 lat. Firmy, które istniały w 1850 roku, już dawno nie istnieją. Chyba że umiały się przestawić na myślenie przyszłościowe, ale to już nie są te same firmy, co wtedy, funkcjonują w zupełnie innej formie. Ładnie to ujął wspomniany Floris Alkemade: „My w tej chwili stoimy przy wejściu do gigantycznego labiryntu, który sami stworzyliśmy, tylko w tym labiryncie nie ma żadnych strzałek, map, drogowskazów, nie działa tam nawigacja. Będziemy go przemierzać przez około 20–30 lat do momentu, kiedy znów wytworzymy nowy porządek świata”. Może to jest właśnie owo tytułowe przesilenie?

Wystawa „Przesilenie. Malarstwo Północy 1880–1910” w Muzeum Narodowym w Warszawie potrwa do 5 marca.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze