1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Świat w pigułce. Relacja z 73. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie

Joanna Kulig i Anne Hathaway, gwiazdy filmu „She Came to Me”, podczas gali otwarcia 73. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie, 16 lutego 2023 roku (Fot. Annegret Hilse/Reuters/Forum)
Joanna Kulig i Anne Hathaway, gwiazdy filmu „She Came to Me”, podczas gali otwarcia 73. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie, 16 lutego 2023 roku (Fot. Annegret Hilse/Reuters/Forum)
„Berlinale to świat w pigułce, bardzo czuły barometr wielkich wydarzeń historycznych, przemian społecznych, wojen, rewolucji ale przede wszystkim tego, jak one odbijają się na życiu jednostki” – pisze w swojej relacji z tegorocznego Berlinale Mariola Wiktor.

Tegoroczna edycja Berlinale (16-25 lutego 2023 roku) stała się wreszcie, po dwóch latach, festiwalem, wolnym od pandemii. Dla jej stałych bywalców to niewyobrażalna ulga. W 2021 roku impreza odbywała się on-line. Rok później powróciła wprawdzie do realu, ale z targami filmowymi przeniesionymi na platformy cyfrowe. Nieustanne testowanie, maseczki i dystans stały się uciążliwą codziennością i koszmarem dziennikarzy. Jedynym pozytywnym aspektem, który szczęśliwie przetrwał do dziś i będzie, mam nadzieję, kontynuowany jest znakomicie działający i sprawdzony system elektronicznej rezerwacji biletów, którego i Cannes i Wenecja mogą Berlinowi pozazdrościć. Tymczasem rok temu, zaledwie tydzień po zakończonym festiwalu Rosja napadła na Ukrainę. Społeczność międzynarodowa murem stanęła za Ukrainą. Nic dziwnego, że tegoroczny program festiwalu, który od lat słynie z zaangażowania społecznego – nie mógł pozostać obojętny na tę sytuację.

– Festiwale filmowe to miejsca, które wzmacniają wolność słowa, swobodę wypowiedzi i pokojowy dialog. W obliczu trwającej agresji Rosji na Ukrainę oraz odważnych protestów i walk wyzwoleńczych w Iranie, Berlinale w 2023 roku jeszcze mocniej stanęło po stronie demokratycznych wartości, pamiętając o ofiarach wojny, zniszczenia i ucisku na całym świecie – potwierdzili dyrektorzy Berlinale Mariette Rissenbeek i Carlo Chatrian.

Sean Penn, który od dawna angażuje się w działalność polityczną, nie mógł sobie wymarzyć lepszego miejsca i czasu (24 lutego, pierwsza rocznica wybuchu wojny) na premirę dokumentu „Superpower” (Berlinale Special), który razem z Aaronem Kaufmanem wyreżyserował i w którym oczywiście się pojawia jako on sam, bo grą aktorska tego raczej nazwać nie można. Obserwuje, rozmawia z politykami, żołnierzami, spotyka się ze zwykłymi mieszkańcami Kijowa i innych miast. Sean przyjechał na Ukrainę jeszcze przed wojna, by zrealizować film o Zełenskim komiku, który został prezydentem. 24 luty ubiegłego roku zastał Seana w Kijowie i to co się wtedy stało oraz konsekwencje tej wojny całkowicie wywróciły jego plany. W swoim dokumencie pokazuje Zełenskiego przywódcę narodu, który w najtrudniejszym czasie nie tylko sprostał zadaniu ale stal się niekwestionowanym autorytetem dla obywateli Ukrainy i całego zachodniego świata. Co więcej udaje mu się dotrzeć do Zełenskiego także od strony prywatnej. W jednym ze spotkań prezydent Ukrainy opowiada o swoim 8-letnim synu, który bardzo szybko dojrzał, ale jednocześnie utracił część beztroskiego dzieciństwa, jak wiele innych dzieci w Ukrainie.

Mnie jednak o wiele mocniej poruszył polski dokument Tomasza Wolskiego i Piotra Pawlusa „W Ukrainie” (Forum). Nie ma w nim słów ani polityki, bo te są zbędne. Siłę obrazów podkreśla i wzmacnia cisza. Reżyserzy skoncentrowali się na statycznych ujęciach życia codziennego mieszkańców bombardowanych miast i wsi. Na przekór wszystkim i wszystkiemu. Właściwie wojny w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, jako obrazów pocisków uderzających w domy, umierających ludzi tutaj nie ma. Od czasu do czasu słyszymy odgłosy wojny ale życie toczy się jakby nigdy nic. Ludzie jeżdżą samochodami, rowerami, kobiety przygotowują posiłki, sprzątają. Dzieci bawią się w żołnierzy i to jest może jeszcze bardziej przerażające niż walki wprost, Ukraińcy fotografują zniszczone rosyjskie czołgi. Tego nie ma w newsach największych stacji telewizyjnych. Jest za to prawda życia i siła przetrwania w nienormalnych warunkach.

Niestety mimo oficjalnego potępienia rosyjskiej inwazji na Ukrainę, wiele amerykańskich i zagranicznych firm producenckich nie zaprzestało współpracy z rosyjskim przemysłem filmowym. Co więcej, według Christophera Vourliasa z „Variety”, w ciągu roku, jaki upłynął od rosyjskiej inwazji, więcej niż 140 amerykańskich filmów zostało wyświetlonych w rosyjskich kinach. To samo Berlinale stało się także świadkiem innego wydarzenia o charakterze politycznym. Kilkunastu reżyserów białoruskich, zmuszonych przez reżim Aleksandra Łukaszenki do opuszczenia kraju powołało w Berlinie niezależną Białoruską Akademię Filmową.

Nie tylko Ukraina stała się numerem jeden tegorocznej edycji Berlinale. Irańska aktorka Goldshifteh Farahani, zasiadająca w jury obradującym pod przewodnictwem Kristen Stewart, na pierwszej konferencji prasowej powiedziała: – Trwa wojna w Ukrainie, walki polityczne dotykają Iranu, Turcja i Syria przeżywają tragedię trzęsienia ziemi. Wydaje się, że cały świat się rozpada. Jesteśmy w momencie głębokich przemian. A w kraju takim jak Iran, który jest dyktaturą, sztuka jest nie tylko rozmową intelektualną czy filozoficzną. Jest niezbędna do życia. Jak tlen.

„Woman, Life, Freedom” – pod takim hasłem na czerwonym dywanie odbyła się demonstracja solidarności irańskich i zagranicznych filmowców, na której zbierano podpisy o uwolnienie z więzień irańskich dziennikarek Niloofar Hamedi, Elaheh Mohammadi i artystki hip-hopowej Toomaj Salehi.

Wśród protestujących pojawiła się także Sepideh Farsi, reżyserka animacji „The Siren”, filmu otwierającego berlińską Panoramę. Zmuszona do wyjazdu z Iranu w związku ze swoją polityczną, antyrządową działalnością w animacji „The Siren” pokazuje rzeczywistość wojenną w konflikcie irańsko-irackim widzianą oczyma 14-letiego chłopca. Jej zdaniem animacja paradoksalnie lepiej dotyka prawdy. W przeciwieństwie do fabuły, wytwarza dystans, ogranicza pole manipulacji.

Berlinale to jak widać świat w pigułce, bardzo czuły barometr wielkich wydarzeń historycznych, przemian społecznych, wojen, rewolucji ale przede wszystkim tego, jak one odbijają się na życiu jednostki. Izolacja, jakiej doświadczyliśmy w pandemii odcisnęła swoje piętno na programie tegorocznego konkursu. Dominują w nim filmy bardzo kameralne, skromne, kręcone niewielkimi ekipami, skupione na relacjach z najbliższymi, na więzach rodzinnych i studium ich rozpadu. Nie brakuje debiutów, nazwisk mniej znanych szerokiej publiczności, pojawiają się animacje, rzadko prezentowane dotąd w berlińskim konkursie. Na to wszystko nakłada się odwrót wielkich hollywoodzkich produkcji od Berlina i stosunkowo niewielka jak na taką imprezę ofensywa celebrytów zza oceanu, ale może to i dobrze. W ten sposób festiwal otwiera się szerzej na nowe nazwiska i zjawiska, daje szanse zaistnienia mniej znanym twórcom.

Do takich osób niewątpliwie należy południowo-koreańska debiutantka Celine Song, która pokazała w Berlinie film „Past Lives”, częściowo autobiograficzny, w rankingach krytyków wręcz pretendent do którejś z festiwalowych nagród. To piękna, poruszająca historia o niespełnieniu, o tęsknocie, wspomnieniach dawnych relacji, o uczuciach, które nie zdążyły się zdarzyć, wreszcie o tym, co byłoby z naszym życiem, gdyby okoliczności potoczyłyby się inaczej. Bo prawdziwe życie to nie kino z happy endem. Raczej, jak sugeruje Song, ciąg kapryśnych przypadków, wyboista droga, nieprzewidywalność.

Równie skromny, ale powalający jest meksykański „Tótem” w reżyserii Lili Avilés. Historia 7-letniej dziewczynki, która musi zmierzyć się ze śmiercią chorego na raka ojca. I błyskawicznie wydorośleć. To jej oczyma oglądamy uroczystość urodzinowa ojca. I wielopokoleniową rodzinę, nie wolna od konfliktów ale przynajmniej próbująca w tych okolicznościach zachować celebrę życia i udawać, że przeznaczenie da się choć na chwile oszukać. Rodzina, cementująca więzi wspólna praca (prowadzenie teatru lalkowego), wreszcie śmierć ojca i babci, symbolizująca rozpad dotychczasowych wartości, priorytetów, zanik tradycji to temat kameralnego filmu Phillipe’a Garrela „Pług”.

O skromnym debiucie nie da się jednak powiedzieć w przypadku „Disco Boya” w reżyserii Giacomo Abbruzzese, który jest koprodukcją francusko-włosko-belgijsko-polska, realizowaną na dwóch kontynentach. To jedyny film w konkursie z polskim udziałem producenckim firmy Danton&Lacroix Marii Blicharskiej (obecnie Blick Production) i epizodycznym pojawieniem się na ekranie Roberta Więckiewicza oraz Michała Balickiego. Zdjecia do polskiej części filmu były kręcone na Podkarpaciu, a opowiada on historie Białorusina (Franz Rogowski), który nielegalnie przedostaje się przez Polskę do Francji i zaciąga do Legii Cudzoziemskiej., gdzie dogania go przeszłość, a po powrocie do Francji syndrom stresu pourazowego. To bardzo kinowy film, wykorzystujący animacje, efekty specjalne, hipnotyzujący warstwa wizualną i dźwiękową i jak napisał jeden z krytyków „kino psychodeliczne i szamańskie”. A dodatkowo, choć nie było to zapewne zamiarem reżysera, film o Białorusinie, który ucieka ze swojego kraju nabiera charakteru przypowieści uniwersalnej i aktualnej.

Mam nieodparte wrażenie, że tegoroczny konkurs jest także mocno eklektyczny. Obok debiutantów zaproszono do niego także twórców uznanych, jak Rolf de Heer z filmem „Kindness of Survival”. Niezwykle krajobrazy pustyni, degradacji świata, czarna kobieta walcząca o przetrwanie, a może tylko wyobrażająca sobie swoja drogę do iluzorycznej wolności? Ten film o rasizmie, nietolerancji, odhumanizowaniu skrywa w sobie wiele możliwości interpretacyjnych. W „Manodrome” John Trengove podejmuje temat toksycznej męskości, kontrowersyjna i radykalna Angela Schanelec w obrazie „Music”, nawiązującym do nowej fali greckiej eksploruje temat mitu o Edypie, a Margarette von Trotta, legenda kina niemieckiego analizuje relacje miedzy austriacką poetką Ingeborg Bachman a szwajcarskim dramatopisarzem Maxem Frischem, drogę kobiety do szacunku, miłości, seksualnego wyzwolenia, niezależności w latach 60-tych XX wieku w filmie „Ingeborg Bachman – Journey into the Desert”.

Nie sposób omówić wszystkich konkursowych tytułów, a co dopiero filmów z innych sekcji. Jednak dla nas polskich dziennikarzy jednym z najbardziej emocjonujących obrazów był niewątpliwie film otwierający Berlinale i ciągle tutaj mocno wspominany. „She Came to Me” w reżyserii Rebeki Miller z doskonałą i dużą, ważną rolą Joanny Kulig. Ten film wprowadza lżejszy ton do całego dość mrocznego programu, choć nie jest to łatwa i przyjemna komedia romantyczna. To raczej opowieść o nowojorczykach odkrywających dla siebie nowe miejsca w życiu i nowe możliwości dzięki relacjom z innymi ludźmi. I o tym też, że warto kierować się impulsami, a nie tylko społecznymi nakazami. Joanna Kulig, której autentyzm kreacji podkreślili krytycy największych branżowych magazynów bez kompleksów partneruje tutaj Annie Hathaway. Wierzymy, że to dopiero początek wspanialej kariery zagranicznej polskiej aktorki.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze