Pamiętam, kiedy zobaczyłam po raz pierwszy teledysk Nirvany w MTV. Nie byłam gotowa na to, co może znaczyć muzyka. Że może być niekomfortowa, kwestionować definicję piękna. Że może boleć.
Piątkowy wieczór, 8 kwietnia 1994 roku. Jak co tydzień spędzany z „Listą przebojów Programu Trzeciego”. Pamiętacie muzykę tamtej wiosny? Zaczynała się wielka przygoda Varius Manx, „Zanim zrozumiesz” wkrótce miała nucić cała Polska, świat podśpiewywał nieznośne „Mmm Mmm Mmm Mmm” Crash Test Dummies, a „Streets Of Philadelphia” Bruce’a Springsteena, świeżo po oscarowym triumfie, była pozycją obowiązkową na radiowych playlistach. Każda z tych eleganckich, starannie wyprodukowanych piosenek była co prawda ważną, ale wciąż tylko częścią krajobrazu. Po drugiej stronie była czysta anarchia.
Brudne, jazgotliwe „The Downward Spiral” Nine Inch Nails, jedno z albumowych arcydzieł 1994 roku, a po prawdzie i całej dekady. Wściekłość i zmysłowość Courtney Love na wspaniałej płycie „Live Through This” grupy Hole. Demoniczny i przerażający „Liar” Henry’ego Rollinsa. „Sabotage” Beastie Boys, trzyminutowy cios między oczy ozdobiony wybitnym teledyskiem. Wielkie, niezapomniane manifesty kreatywności, pasji, ale też kipiących w środku mocnych, ciemnych emocji. Tej muzyki w czołówce trójkowej listy zabrakło. Gdy w Ameryce alternatywa stawała się „nowym popem”, w Polsce pozostała niszą. Był jednak ktoś, kto znalazł magiczny środek. Uwielbiany przez punkowe środowiska, popularny sławą największych gwiazd popu. Być może największy kompozytor, twórca i rewolucjonista muzyki od czasów Johna Lennona. Geniusz.
Czytaj także: Madonna – najbardziej niestrudzona z wojowniczek popkultury
W tamten piątkowy wieczór Marek Niedźwiecki przed zapowiedzią kolejnej piosenki przekazał wiadomość, która właśnie nadeszła z Seattle. Nie żyje Kurt Cobain, lider zespołu Nirvana. Miał 27 lat.
Kurt Cobain (1993) Fot. Rex Features/East News
Pisząc „Ekstazę”, moją pierwszą książkę, wracałam często myślami do pierwszych dni kwietnia 1994 roku. Nie tylko dlatego, że prawdopodobnie najbardziej traumatycznym momentem procesu pisania było tłumaczenie pożegnalnego listu Cobaina, który książkę zamyka. Myślałam o moim spacerze dzień po informacji o śmierci Kurta. Sobota, 9 kwietnia. Moje trzynaste urodziny. Zamiast radości łzy w wiosennej mżawce – tak pretensjonalne, jak tylko mogą być emocje nastolatki. Straciłam idola, bo Cobain stał się nim nie tylko dla milionów dzieciaków, ale i dla mnie.
Czy pamiętam, kiedy zobaczyłam po raz pierwszy teledysk Nirvany w MTV? Tak. Nie zrobił na mnie wrażenia. Wychowana na wysokobudżetowych dziełach Michaela Jacksona, efektownych produkcjach Madonny i zachwycona „Freedom ’90!” George’a Michaela, jesienią 1991 roku pozostałam niezauroczona brunatną, nieatrakcyjną kolorystyką „Smells Like Teen Spirit”, pierwszego wielkiego przeboju Nirvany; teledyskiem, który zmieniał właśnie historię muzyki, a ja nie miałam o tym pojęcia, wyczekując kolejnego przeboju Guns N’Roses. Nie byłam gotowa na to, co może znaczyć muzyka. Że może być niekomfortowa, że może być wyzwaniem, że może kwestionować definicję piękna. Że może boleć.
Czytaj także: Amy Winehouse i „Back to Black”. Czego nie dowiecie się z filmu, a warto wiedzieć o życiu artystki
Kilka miesięcy później, wiosną 1992 roku, na antenie stacji pojawił się „Come As You Are”, drugi z singli promujących „Nevermind” Nirvany, najsłynniejszą płytę tamtych czasów, album, który sensacyjnie zrzucił ze szczytu amerykańskiej listy przebojów „Dangerous” Michaela Jacksona. Tym razem towarzyszący piosence obrazek nie miał dla mnie żadnego znaczenia. Była to jedyna piosenka, jakiej chciałam słuchać, tak bardzo, że udałam się po kasetę „Nevermind”. Nie wyjęłam jej z walkmana przez cały 1992 rok. Nie mogłam tego wtedy wiedzieć, ale miłość Cobaina do piosenek The Beatles wyczuliła go na melodię, strukturę i kompozycję. To mógł być punk, to mogło być krzykliwe i ostre, ale pod brudem kryły się po prostu wspaniałe, najwyższej jakości piosenki. Mówiące o czymś innym niż „kocham cię i nie mogę znieść tego, że cię tu nie ma”. Nie rozumiałam abstrakcyjnych często tekstów Nirvany, ale czułam, że chcą przekazać mi coś więcej niż banał.
Kurt Cobain z żoną Courtney Love oraz córką Frances Bean Cobain podczas ceremonii wręczenia nagród MTV Video Music Awards (1993) Fot. Vinnie Zuffante/Getty Images
Przepadłam. Grunge stał się sposobem na życie. Gdy polska edycja „Bravo” podpowiadała czytelnikom nieprawidłową wymowę nowego fenomenu, „gransz”, MTV, już całe w teledyskach Nirvany, Pearl Jam i Alice in Chains, uczyło kodów nowej estetyki. Ale koszule w kratę, poszarpane dżinsy, martensy i wełniane czapy to były dekoracje. Ważniejsze było coś innego. Prawda. Była wszędzie. W chaotycznych, często okropnych koncertach. W niepopularnych, nieprzemyślanych wypowiedziach. W niekonwencjonalnych wystąpieniach medialnych. W zachowaniach innych niż „tak przecież się robi”. W świecie, w którym wszyscy – szkoła, rodzice, społeczeństwo – mówili nam, wchodzącym w życie, jak należy się zachowywać, codziennie patrzyliśmy w telewizji na kogoś, kto zdawał się mówić: „Pierdol to. Kwestionuj to. Bądź sobą”.
Nie jestem pewna, czy rozumiałam wtedy, jak bardzo Cobain różnił się od innych gwiazd muzyki pop, gotowych grać w wielką showbiznesową grę kłamstw, kompromisów i układów. Jak bardzo nie pasował do świata milionowych nakładów, mass mediów, marketingowych planów i strategii. Nie pasował, jednocześnie stając się najważniejszym graczem w grze, w której nie miał nigdy szans.
Sprzedający dziesiątki milionów płyt Kurt chciał tylko grać swoją muzykę. To był jego sposób radzenia sobie z wewnętrznym cierpieniem, demonami, odrzuceniem i poczuciem odrębności; jego zaznaczenie obecności w ignorującym go świecie. W tej czystej potrzebie znalezienia kontaktu, jak się okazało, z milionami ludzi na całym świecie, skryła się kosztująca życie pułapka. Muzyka, kiedyś ucieczka od nieznośnej rzeczywistości, stała się więzieniem. Im więcej grał i tworzył, tym bardziej był sławny, stając się zakładnikiem wielkiej korporacyjnej machiny przemysłu fonograficznego, którym się brzydził. Nie mieliśmy pojęcia, jak głęboka jest ta niechęć, jego wycieńczenie przytłaczającym obowiązkiem bycia „rzecznikiem pokolenia X”. „Nienawidzę siebie i chcę umrzeć”, tak brzmiał roboczy tytuł „In Utero”, ostatniej płyty Nirvany.
Czytaj także: Nigdy nie chciała tylko śpiewać – pragnęła zmieniać świat za pomocą muzyki. Fascynująca historia Cyndi Lauper
Ta pogarda, znudzenie i zniechęcenie były niejednoznaczne, w końcu sam tego chciał, sam wybrał sobie takie życie, wypowiadając to niewiarygodne w naiwności zdanie, że chce być adorowany jak John Lennon i anonimowy jak Ringo Starr. Miał zaledwie dwadzieścia kilka lat, był za młody, by odebrać tę gorzką życiową lekcję, że nigdy nie będzie się mieć wszystkiego. Zamroczony heroiną, wycieńczony intensywnością grania w najsłynniejszym zespole świata, stracił perspektywę. Wiedział tylko, że z tej strasznej mieszanki sławy, narkotykowego uzależnienia, fizycznego cierpienia, problemów małżeńskich i tarć personalnych w zespole jest jedno ostateczne wyjście.
Kurt Cobain, Dave Grohl, Krist Novoselic, czyli Nirvana (około 1990). Fot. LANDMARK MEDIA / Alamy Stock Photo
Przez trzydzieści lat znaczenie Nirvany, kult Cobaina, popularność i rola grunge’u zostały przeanalizowane na wszelkich płaszczyznach: artystycznej, kulturowej, społecznej, medialnej, ba, nawet modowej – ku rozpaczy nienawidzącej gatunku Anny Wintour. Grunge, chociaż skończył się dość szybko, wbrew słynnemu napisowi na T-shircie Kurta – nie umarł. To mogą być sentymenty, które wyprzedają do ostatniego miejsca każdą kolejną trasę Pearl Jam, to może być moda, która stylizuje Olivię Rodrigo na Courtney Love, ale to zostało. Razem z tęsknotą za czymś, czego wszystkie analizy nie ubiorą w słowa. Trzeba było to przeżyć – czasy tak słodkie jak mdlący zapach dezodorantu Teen Spirit. Dni, gdy czuliśmy, że nim przegramy z każdym systemem – społeczeństwa, pracy, związków, rodzin, moralności i wyborów – nim zatracimy kawałek po kawałku siebie, dostaliśmy na chwilę to poczucie. Wolności bycia sobą. Kurt za swoją wolność zapłacił najwyższą cenę.
The Beatles „Meet The Beatles!” (1964)
Elementarz, także dla Kurta Cobaina. W muzyce popularnej można zrobić wszystko, ale nic nie wydarzy się bez po prostu dobrej piosenki. To podręcznik ich pisania i początek wszystkiego, czym stała się Nirvana.
The Beatles „Meet The Beatles!” (1964)
Pixies „Surfer Rosa” (1988)
Wielka inspiracja dla całej sceny alternatywnej. Kolejny krok po napisaniu wielkich utworów – „zniszczenie” ich przesterem, brudem, dyskomfortem i eksperymentami. Spoiler alert: pozostały wielkie.
Pixies „Surfer Rosa” (1988)
R.E.M. „Green” (1988)
Kurt uwielbiał nie tylko muzykę zespołu z Athens, ale i poezję tekstów wokalisty grupy, Michaela Stipe’a. R.E.M. – wycofani, umiarkowanie zainteresowani sławą – byli dowodem na to, że można ocalić siebie w szaleństwie popularności i robić swoje.
R.E.M. „Green” (1988)
Guns N’Roses „Use Your Illusion I&II” (1991)
Punkt odniesienia, by zrozumieć fenomen grunge’u. Patos, ego, nieumiarkowanie w produkcji i skali. Wspaniałe albumy, ale krzykliwym rodzajem piękna, tak innym od skromnej urody Nirvany.
Guns N’Roses „Use Your Illusion I&II” (1991)
Nirvana „MTV Unplugged In New York” (1994)
Kurt zamierzał rozwiązać zespół i skupić się na karierze solowej, zostawić punk i nagrać album o delikatniejszym, nigdy kompromisowym brzmieniu. To przedsmak tego, co miało być, co mogło być…
Nirvana „MTV Unplugged In New York” (1994)