O tym, żeby zrealizować taki materiał, mówiliśmy w redakcji „Zwierciadła” już od jakiegoś czasu. Grupowa okładka i tekst, w którym pojawiłoby się aż kilkunastu bohaterów i bohaterek. Zastanawialiśmy się tylko, co mogłoby być łączącym ich ogniwem. Tymczasem okazja nadarzyła się sama.
Jako jedyni dostaliśmy zaproszenie, żeby podejrzeć od kulis przygotowania do sesji zdjęciowej, organizowanej w ramach kampanii „Wkrótce w Netfliksie”. Serwis, który jest obecnie liderem w streamingu, jeśli chodzi o liczbę kręconych w naszym kraju produkcji i ich budżety, do końca roku zapowiedział aż dziewięć nowych tytułów (konkretne daty premier są ustalane). I to właśnie z powodu tych filmów i seriali zorganizowano dwudniową sesję zdjęciową z występującymi w nich aktorkami i aktorami. Tymi dobrze znanymi i tymi, o których za chwilę zrobi się naprawdę głośno. Pretekstem, żeby się spotkać, były oczywiście ich najnowsze role, ale w rozmowach wykraczaliśmy poza tematy filmowe. Zobaczcie, kogo zaprosiliśmy do tej wspólnej przygody, i poznajcie produkcje, o których będzie się sporo mówiło. I które także wiele mówią o nas samych, naszych potrzebach i wyzwaniach. Podobnie jak robiły to czytane masowo w XIX wieku powieści obyczajowe drukowane w gazetach w odcinkach.
Fot. Michał Klusek
Są badania dowodzące, że popularność kryminałów i thrillerów, bierze się m.in. stąd, że – paradoksalnie – przywracają zaufanie do świata. Lubimy bać się w warunkach kontrolowanych, wiedząc, że nawet jeśli dochodzi do drastycznych zbrodni, to w końcu winni zostaną zdemaskowani. A co, jeśli to ty jesteś ofiarą morderstwa? Morze wyrzuca cię na plażę, wokół zaczynają się gromadzić gapie i policja. „Długo odchorowywałam scenę, w której widać martwe ciało mojej bohaterki. Wiem, że niektórzy wyobrażenie własnej śmierci traktują jak ćwiczenie czy nawet narzędzie terapeutyczne, sposób na oczyszczenie, ale ja nie doświadczyłam oczyszczenia. Przeciwnie, poczułam raczej ogromną niezgodę na to, co spotkało tę dziewczynę. Zwłaszcza, że niewiele brakowało, a do tej śmierci by nie doszło”. To słowa Zofii Jastrzębskiej, okrzykniętej jedną z najbardziej obiecujących aktorek młodego pokolenia, po tym, jak w serialu „Infamia” zagrała Gitę, młodą Romkę, która marzy o karierze hip-hopowej.
Fot. Michał Klusek
Zofię można oglądać w filmie „Kolory zła. Czerwień”. Oparty na książce o tym samym tytule, pogłębia jednak niektóre wątki. To opowieść nie tylko o sprawie, którą z ramienia prokuratury prowadzi niejaki Bilski (bardzo udana rola Jakuba Gierszała) – nie tylko o okrutnym zabójstwie, ale też o małych, z pozoru niewinnych zbrodniach: zaniechania, nieokazywania miłości. Popełnianych mimochodem, bo życie pędzi, bo jest tyle innych ważnych spraw. Albo dlatego, że nikt nas nie nauczył inaczej. Tego, który kochać nie potrafi, gra Wojciech Zieliński (oboje z Zosią pozują na naszej okładce), a Maja Ostaszewska wciela się w matkę zaangażowaną w śledztwo w sprawie morderstwa córki.
Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films
Aktorka tak wspomina pracę na planie: „Dużą część filmu kręciliśmy w Gdyni i bywało, że po zdjęciach szłam sama na spacer, by popatrzeć na wieczorne morze i odreagować. Najbardziej poruszały mnie wątki uruchamiające lęk, który ma z tyłu głowy chyba każda matka. Czy jeżeli mojemu dziecku, nieważne, ile ma lat, będzie działo się coś złego, będę w stanie to w porę zauważyć i jakoś je ochronić?”.
Ważny szczegół: w kryminalnych historiach ta, którą zabito (bo ofiarami w większości tego typu opowieści są przecież kobiety), często nie ma prawa głosu. Jest tylko ofiarą, kimś, bez kogo nie zawiązałaby się intryga. Tu jest inaczej. „Gdybym miała być tylko ofiarą – dodaje Zosia – nie byłabym zainteresowana taką rolą. Mojej bohaterce oddaje się głos. To istotny, aktualny przekaz. Taki, który poruszany jest w różnych kampaniach społecznych nawołujących do tego, żeby być uważnym na drugiego człowieka. Czasem mieszkamy z kimś pod jednym dachem i kompletnie wyłączamy czujność. Nie słyszymy, że ktoś woła o pomoc, może robi to nie wprost, nie werbalnie, ale woła”.
Czytaj także: Najlepsze seriale w historii Max (dawniej HBO) – ranking 10 produkcji wartych ponownego obejrzenia
Z korytarza wyłania się Jan Peszek, ubrany w kostium (za ścianą trwają nagrania do klipu zapowiadającego netfliksowe premiery). „Panie Janie, możemy już zmienić ten szlafroczek na frak do zdjęcia?” – pyta nieopatrznie ktoś z ekipy. Na co pada nienagannie uprzejma odpowiedź: „Bonżurkę. Nie szlafroczek, tylko bonżurkę”. W filmie „Spadek” bohater Peszka we wspomnianej bonżurce nie tylko doskonale się prezentuje, ale też wyzionie w niej ducha. Prawdziwe nieszczęście, choć właściwie zależy dla kogo. Dla krewnych wezwanych do domu zmarłego – niekoniecznie. Wuj był człowiekiem zamożnym, wygląda więc na to, że tytułowy spadek wart jest pofatygowania się do ponurej posiadłości na odludziu. A że nieboszczyk był też miłośnikiem gier i szarad, to krewni, zgodnie z jego ostatnią wolą, żeby zyskać prawo do dziedziczenia, muszą wziąć udział w skrupulatnie obmyślonej grze.
Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films
Ta mieszanka wariackiej komedii z kryminałem retro (w posiadłości wuja dojdzie do morderstwa) ma wiele z ducha kinowego przeboju „Na noże” – tu również znajdziecie wielowarstwową intrygę, czarny humor i fałszywe tropy. No i tutaj w centrum uwagi także jest rodzina. Co zaskakujące, scenarzysta Łukasz Sychowicz stworzył – są na to dowody! – zręby tej historii, jeszcze zanim ktokolwiek słyszał o hollywoodzkim hicie. A jednak „Spadek” koniec końców jest nieporównywalnie cieplejszą opowieścią.
Fot. Michał Klusek
Tymczasem Mateusz Król (grający w „Spadku” sympatycznego siostrzeńca z gotowym planem, na co wyda odziedziczone pieniądze) ustawia się do zdjęcia z Adą Chlebicką i Mateuszem Kościukiewiczem. Zanim fotografka Weronika Ławniczak naciśnie spust migawki, wszyscy troje wymieniają uściski rąk (po raz pierwszy widzą się na żywo). Z początku jest spokojnie, może nawet za spokojnie, aż Mateusz Król wpada pomysł, żeby przechwycić dywan stojący za nimi w tle. Pada nawet hasło: „No to zawijamy Adę!”. I choć do zawinięcia w rezultacie nie dochodzi, atmosfera się rozluźnia, a między pozującymi tworzy się fajna energia.
Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films
Ada Chlebicka – zapamiętajcie to imię i nazwisko, bo o tej aktorce będzie coraz głośniej. Możecie ją kojarzyć z kilku produkcji, choćby „Hiacynta”, a już niedługo zobaczycie ją w netfliksowym „Bokserze”. Tytułowego bohatera zagrał Eryk Kulm jr, który na sesję nie mógł dojechać, bo kręci akurat za granicą. W filmie jest chłopakiem dobrze bijącym się na ringu, ona gra Kasię, jego żonę. On chce uciec na Zachód, ona wątpi, czy emigracja będzie spełnieniem ich marzeń. Nie jest to biografia konkretnego sportowca, choć mogłyby się nasuwać takie skojarzenia. O ile sama historia cofa nas w czasie o cztery dekady, ciesząc oko wnętrzami, ubraniami i fryzurami vintage (widok „baranka” czy czegoś w rodzaju mokrej włoszki na głowie Eryka Kulma jr. jest doprawdy bezcenny), o tyle w warstwie fabularnej widać nowoczesne podejście do tematu. Udało się nie powielić schematów doskonale znanych z klasyki kina, także tych dotyczących kobiecych bohaterek, które były albo obiektem pożądania, albo tłem dla faktycznie liczących się postaci. Czytaj: mężczyzn.
Czytaj także: Seriale o mafii. Top 10 produkcji o gangsterskich porachunkach
Rola Kasi jest napisana i zagrana tak, że bez trudu jesteśmy sobie w stanie sobie wyobrazić, co można w tej sytuacji czuć – co to właściwie znaczy żyć z człowiekiem, który jest mistrzem ringu, za to niekoniecznie mistrzem życia. „To kobieta, która ma swoje zdanie i nie boi się go wypowiadać, a przy tym potrafi o siebie zawalczyć. Jest silna i tą swoją siłą totalnie mi imponuje”, mówi Ada. A na pytanie, co znaczy dla niej osobiście siła, czy widziałaby w filmie jakąś konkretną scenę, która dobrze to ilustruje, odpowiada: „Tak, jest taka scena. Chodzi o moment, kiedy Kasia przeprasza. Nie chodzi nawet o to, że potrafiła się przyznać do błędu; ona wie, co jest dla niej ważne, chce iść naprzód i żeby to zrobić, potrafi wyjść poza swoje ego, nie licytować się na krzywdy. To jest dla mnie dowód ogromnej siły”.
A skoro już o byciu czyjąś żoną lub czyimś mężem mowa – w kraju, w którym w samym roku 2023 złożono blisko 81 tysięcy wniosków rozwodowych, czyli trzy procent więcej niż w poprzednim, nie mogło zabraknąć takiego filmu jak „Rozwodnicy”. Dobra wiadomość: to nie jest thriller ani horror. Przeciwnie, Michał Chaciński (reżyser, scenarzysta) i Radosław Drabik (scenarzysta), specjaliści od inteligentnej rozrywki, odpowiedzialni m.in. za sukces „Planety Singli”, postanowili „nakręcić coś, co będzie i śmieszne, i życiowe, i jeszcze do tego niegłupie”.
Do sprawy podeszli ambitnie, zdecydowali się bowiem poruszyć temat rozwodu… kościelnego, a raczej – trzymając się oficjalnego nazewnictwa – „stwierdzenia nieważności małżeństwa”. Mamy więc ludzi po czterdziestce, którzy rozwiedli się dwie dekady temu. I teraz, po tych 20 latach, siadają przed obliczem obrońcy węzła małżeńskiego (to także oficjalna nazwa zaczerpnięta z prawa kanonicznego), po czym słyszą, że powinni się pojednać i do siebie wrócić. Z pojednaniem jest o tyle problem, że jedno z nich, konkretnie były mąż (w tej roli Wojciech Mecwaldowski) zaręczył się i desperacko potrzebuje papierów, dzięki którym znowu będzie mógł stanąć przed ołtarzem. Z kolei eksżona, którą gra Magdalena Popławska, od 17 lat jest już w związku z innym, mają nastoletnią córkę. Trochę głupio byłoby rzucić to wszystko w – nomen omen – diabły. Nietrudno się utożsamić z bohaterami, tym bardziej że „Rozwodnicy” w nikogo nie uderzają, ogląda się ich jak feel-good comedy. Jeśli już, to wskazują hipokryzję – i to z obu stron – zarówno instytucji, jak i ludzi, którzy nie traktują jej zbyt poważnie. A Magda Popławska jest tu po prostu doskonała. Także jako prowadząca młodzieżową orkiestrę (przygotowując się do roli, przeszła, z batutą w ręku, kurs pod okiem dyrygenta Jarosława Praszczałka).
Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films
„Dla mnie to jest historia chyba przede wszystkim o tym, że czas leczy rany, a jeśli ludzie byli ze sobą, bo się lubili, to po latach może z tego wyjść całkiem fajna przyjacielska relacja – mówi Magda. – Podoba mi się też to, że takie nieoczekiwane wydarzenie jak rozwód kościelny z byłym mężem okazuje się pomocne w przemyśleniach na temat obecnego związku, w odpowiedzeniu sobie na pytanie, dlaczego z kimś jesteś. Nakręciliśmy komedię, powiedziałabym, mało romantyczną, bo przecież nie mówimy o skoku na główkę w miłość. Zamiast tego pokazujemy życiowe zobowiązania”. A zapytana, czy to znaczy, że tego rodzaju filmowe opowieści mogą działać trochę jak terapia par, zaczyna się śmiać: „Oj, dobrze by było, gdyby to tak działało! Szarpiesz się, wściekasz, po czym oglądasz taki film i dochodzisz do wniosku, że trzeba odpuścić. No to by było świetne!”.
Fotografka Weronika Ławniczak robi właśnie zdjęcia aktorskiej trójce dobranej z ciekawego klucza: przedstawiciele zorganizowanej przestępczości. Piotr Witkowski wystąpił w „Idź przodem, bracie” (na Zwierciadlanej okładce pojawił się też drugi aktor z obsady tego serialu, Konrad Eleryk), gdzie gra antyterrorystę uwikłanego w gangsterskie porachunki. Całość wyreżyserował Maciej Pieprzyca, znany z filmów „Chce się żyć” czy „Ikar. Legenda Mietka Kosza”. A razem z Piotrem pozują Anna Romantowska i Magdalena Kuta – dwie członkinie „Gangu Zielonej Rękawiczki”, obok „Vabanku” chyba najbardziej urokliwego serialu o złodziejskiej szajce, który zaraz startuje z drugim sezonem. W „Gangu…” wiek nie jest żadną przeszkodą nie tylko w szemranej profesji, ale też w tym, by żyć tak, jak się chce. Nie jest nim również płeć. Trzy główne bohaterki łączy silna, choć i burzliwa relacja.
Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films
Czytaj także: Matki, wiedźmy i kochanki – spotkanie z bohaterkami serialu „Gang Zielonej Rękawiczki”
„Przemijanie? Ja raczej nieustannie myślę o tym, jak ułożyć dobry plan na kolejne lata, żeby nie stracić z życia ani minuty, dość ich już straciłam”, mówiła Małgorzata Potocka, trzecia z gangu przyjaciółek, na łamach „Zwierciadła” rok temu, przy okazji premiery pierwszego sezonu. „Żyję już na tyle długo – i bacznie się temu światu przyglądam – żeby nie mieć wątpliwości, że moment, w którym jestem, to dobry moment, wyzwalający”, deklarowała z kolei Anna Romantowska. Natomiast w tym sezonie na ekranie padną m.in. znamienne słowa: „Drodzy seniorzy, jesteśmy najbardziej olewaną grupą społeczną, generalnie wszyscy mają nas w dupie. Ale po raz pierwszy w historii to jest atut”, skierowane do grupy energicznych emerytów zebranych w Klubie Seniora. Atut, bo rzeczony klub okazuje się jedynie przykrywką dla… O tym przekonajcie się już na własną rękę. Serialowa Zuzanna, a więc Magdalena Kuta, przypomina, że pomysł na „Gang Zielonej Rękawiczki” ma swój praktyczny, społeczny wymiar – w obsadzie na drugim planie znalazła się m.in. grupa aktorek i aktorów, którzy nie byli już aktywni zawodowo. Udział w serialu był więc dla nich okazją powrotu do zawodu. To niecodzienne spotkanie i współpraca były także superdoświadczeniem dla reszty ekipy.
Fot. Michał Klusek
Wisienką na torcie w najnowszej odsłonie „Gangu …” jest rola Katarzyny Figury. Szalenie poruszająca. Nie psując niespodzianki, starczy może wspomnieć tyle: epizod, w którym pojawia się grana przez aktorkę bohaterka, to świetny przykład na to, że nieważne, jak bardzo obawiamy się zmian, przy odpowiednim wsparciu jesteśmy w stanie się uwolnić z więzów oczekiwań i opinii innych ludzi.
Od kiedy Johannes Hofer użył terminu „nostalgia” w rozprawie lekarskiej z 1688 roku, opisując pacjentów, którzy chorobliwie zatracają się w przeszłości, wiele się w tej kwestii zmieniło. Dziś wiadomo, że rola wspomnień jest w życiu bardzo istotna. Człowiek przeciętnie odczuwa nostalgię – wspominając dobre momenty lub też pamiętając je tak, żeby przynosiły ukojenie – średnio kilka razy w tygodniu. Istnieje nawet badanie z 2022 roku, dowodzące, że pisanie o nostalgicznym wydarzeniu przez dwie minuty tygodniowo zapewnia skuteczny bufor w kryzysowych sytuacjach.
Reżyser Michał Gazda, ten sam, który wywołał sporo zamieszania nową wersją „Znachora”, na pytanie, co według niego łączy tamtą opowieść z najnowszym netfliksowym „Napadem”, chwilę się zastanawia: „To są filmy tak różne, jak to tylko możliwe, ale oba w jakiś sposób wydają się szlachetnie, mam nadzieję, sentymentalne i swoiście nostalgiczne. Kręcąc »Napad«, przy okazji kryminalnej formuły chciałem opowiedzieć o czasie, który dla mnie, wówczas wchodzącego w dorosłość człowieka, był nowy, fascynujący i zarazem tą nowością prawdziwie przerażający. Chciałbym, żeby dla widzów, którzy pamiętają lata 90., seans okazał się nie tylko czysto gatunkową przyjemnością, ale też emocjonalną podróżą do tych dzikich czasów początku polskiego kapitalizmu z całą jego ówczesną bezwzględnością”.
Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films
Film ma doborową obsadę, na czele z Olafem Lubaszenką w roli byłego ubeka, który dostaje szansę na nowy początek, ale pod warunkiem, że schwyta winnych. Michał Gazda mówi o aktorze w samych superlatywach, jako o „dobrym duchu tej produkcji”.
„To nie jest moje pierwsze zawodowe spotkanie z Olafem. Wcześniej spotkaliśmy się przy pracy w teatrze i na pewno mogę powiedzieć, że jest niesamowicie ciepłą i dobrą osobą – potwierdza Magdalena Boczarska. – Przy nim czujesz, że praca, owszem, jest bardzo ważna, ale też bardzo ważny jest człowiek”.
Sam Olaf Lubaszenko swój udział w „Napadzie” wspomina tak: „Czasem zdarza się, że ten wielki organizm, jakim jest ekipa filmowa, zaczyna pracować właściwie jak jedność. Wytwarza się jakaś wspaniała wspólna energia. I tutaj tak było. Niezwykle ciężka praca, wyczerpująca emocjonalnie. Ze względu na mrok, jaki jest w tej historii, ale i warunki, w jakich kręciliśmy. Zima, byliśmy przemarznięci, wychłodzeni, ale to też miało przełożenie na efekt”. Bohaterowi Lubaszenki towarzyszy w śledztwie Kieszonka, czyli młoda policjantka (kolejna po „Białej odwadze” świetna rola, w której wystąpiła Wiktoria Gorodeckaja), a po przeciwnej stronie barykady jest Kacper. Czyli Jędrzej Hycnar, konsekwentnie budujący ciekawe portfolio.
Fot. Michał Klusek
Z kolei Magdalena Boczarska (razem z Magdą Popławską i Mają Ostaszewską goszcząca na digitalowych wersjach naszej okładki) w „Napadzie” gra prokuratorkę. Rola drugoplanowa, ale znacząca. Przepisana, co warto podkreślić, z myślą o Magdzie, bo pierwotnie prokuratorem w filmie miał być mężczyzna. „Starałam się, żeby moja bohaterka była wyrazista, żeby dodać jej mocy sprawczej i też trochę aury tajemniczości”, tłumaczy Magda. A na pytanie, czy pokazana w filmie Warszawa lat 90. przypomina jej rodzinny Kraków z tego samego czasu, odpowiada: „Kiedy stanęłam na tle scenografii, w pierwszej chwili pomyślałam: Jezu, jakie to były szarobure, siermiężne czasy! A zaraz potem uświadomiłam sobie, że przecież ja mam z tego okresu takie piękne wspomnienia. Rozczuliło mnie, że całkowicie wyparłam tę szarość”.
Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films
Z lat 90. przenosimy się dalej w przeszłość. Jest rok 1978, w Emilcinie, wsi na Lubelszczyźnie, dochodzi do spotkania jednego z miejscowych z przybyszami z kosmosu. Spotkania, które przejdzie do historii jako najlepiej udokumentowany przypadek wizyty UFO w Polsce. Już ten punkt wyjścia zapowiada wyjątkowy serial. A jeśli dodamy do tego nazwisko Kaspra Bajona, autora scenariuszy do seriali „Rojst” czy „Wielka woda”, robi się jeszcze bardziej intrygująco. „Projekt UFO” to druga produkcja, w której, obok „Kolorów zła. Czerwieni”, zagrała Maja Ostaszewska. Powiedzieć, że do roli się zmieniła, to nic nie powiedzieć. W wersji blond, wystylizowana na telewizyjną gwiazdę z przełomu lat 70. i 80., przywodzi na myśl ówczesne ikony telewizji: Bogumiłę Wander czy Krystynę Loskę. I tu znowu robi się nostalgicznie, bo Maja z dzieciństwa dobrze pamięta legendę budowaną wokół wydarzeń w Emilcinie: „Mieliśmy w domu kultowy komiks Grzegorza Rosińskiego nawiązujący do tamtych zdarzeń. Jako dziewczynka potwornie się tego komiksu bałam. Kiedy jeździliśmy z rodzicami na Mazury, byłam pewna, że sama spotkam UFO na jednej z leśnych dróg”, śmieje się, a po chwili dodaje: „Każdy, kto mnie zna, wie, że lubię wyzwania, zmiany, różnorodność. A moja bohaterka Wera, żona partyjnego oficjela, była bardzo wdzięczną postacią do zagrania. Potrafi być w jednej chwili czarująca, uwodząca, a za chwilę lodowata i bezwzględna. Jest inteligentna, lubi rozdawać karty.
Czy wierzy w lądowanie UFO? To chyba nie ma w jej przypadku znaczenia. Dla niej ważniejszy od prawdy jest chwytliwy newsowy materiał”. Zupełnie inaczej niż dla bohatera granego przez Mateusza Kościukiewicza, z zamiłowania badacza obcych cywilizacji, na co dzień żyjącego z pędzenia bimbru i naprawiania sprzętu RTV. On na wierze w bliskie spotkania trzeciego stopnia buduje całe życie. Dla Kościukiewicza udział w tym serialu miał jeszcze dodatkowy wymiar. Kiedy kręcił „Projekt UFO”, był to jego 18. rok na planie zdjęciowym. „Osiągnąłem więc jakąś symboliczną pełnoletność jako aktor – mówi. – Chyba po raz pierwszy zyskałem poczucie, że przeprowadziłem tę postać od początku do końca w zgodzie ze sobą”.
Czym zaskoczy Netflix na koniec roku? Produkcją, jakiej jeszcze nie było, i nie chodzi tylko o Polskę. „Szukałam w różnych serialach odbicia swojego doświadczenia i zawsze odczuwałam pewien brak. Chodziło mi nie tylko o rodzicielstwo, interesowały mnie takie wątki, jak przyjaźń między kobietami, ich aspiracje, codzienna walka. W wielu, owszem, odnajdowałam cząstki siebie, ale jest taka część mojej historii, której nie znalazłam nigdzie. Myślę, że sporo osób czuje podobnie jak ja”, mówi Klara Kochańska-Bajon, współreżyserka, współscenarzystka, a przede wszystkim pomysłodawczyni serialu „Matki pingwinów”. Za tym projektem stoi zresztą wiele kobiet. Nie tylko związanych z branżą filmową, także tych, które podzieliły się swoim doświadczeniem. Jeśli porusza się taki temat, jak macierzyństwo i wychowywanie dzieci, dodatkowo wzmacniając go jeszcze perspektywą rodziców dzieci z niepełnosprawnościami, neuroatypowych czy wymagających innej niż standardowa edukacji, łatwo wpaść w najrozmaitsze pułapki. Wielką sztuką jest nakręcić dobry, dynamiczny, a jednocześnie czuły serial pozbawiony patosu, kiedy trzeba – zabawny, kiedy trzeba – oddający często niewesołe realia. Jeszcze większą jest stworzyć przy tym opowieść uniwersalną, a nie pokazującą „tamtych, innych”, a raczej „tamte, inne”. W przypadku „Matek pingwinów” ta sztuka się jednak udała. Serial premierę będzie miał jesienią i to wtedy zobaczycie jego bohaterki na łamach „Zwierciadła”. Czyżby szykowała nam się kolejna grupowa sesja?