Show-biznes nie oferuje kursów bycia dobrym rodzicem. A powinny być obowiązkowe.
Kończy się wiosna kobiet w muzyce popularnej. Krytycy mogą narzekać na jakość współczesnego popu, ale nie na brak zdarzeń. W zaledwie kilka tygodni swoje nowe albumy wydały trzy gwiazdy gatunku: Beyoncé, Taylor Swift i Billie Eilish. Czterdziestolatka z Teksasu porównywana do największych ikon muzyki. Trzydziestolatka z Pensylwanii, aktualnie w bijącej rekordy globalnej trasie koncertowej. Dwudziestolatka z Kalifornii z dwoma Oscarami na półce. Ach, być gwiazdą pop! Życie usłane sukcesami i szczęściem. Pod jednym warunkiem. Że się to szczęście ma.
Te panie łączy coś więcej niż zbieżność fonograficznych dat. Każda z nich urodziła się we wspierającym, troskliwym domu. Każda ma kochających rodziców. Ot, taki mniej glamour warunek dobrego życia.
Billie, wydając w maju swój trzeci album, „Hit Me Hard And Soft”, dzieliła nagłówki największych tytułów z inną wokalistką. Powody nie mogły być bardziej różne. Eilish, słusznie komplementowana za nową płytę, była na szczycie swojego świata, zadowolona i spełniona. Jednak wystarczyło jedno kliknięcie i show-biznes zdradzał inne oblicze sławy i sukcesu. Zdjęcia paparazzich pokazywały księżniczkę pop z przeszłości, a jednak nigdy niezapomnianą. Była bosa, półnaga, posiniaczona, wyprowadzana przez ochroniarzy z hotelu w Los Angeles. Dni triumfu Billie były jednocześnie dniami kolejnej traumy Britney Spears.
Kontrast między życiem i losem kobiet, które wyśpiewały globalne przeboje, wygenerowały euforyczne uniesienia koncertowej zabawy i wiele ważnych dla kultury masowej momentów, był uderzający.
Billie, promując nowy album, gościła między innymi w podcaście BBC „Miss Me?”, którego współprowadzącą jest gwiazdka pop ery Myspace’a Lily Allen. W 2006 roku dwudziestojednoletnia Lily odniosła niemały sukces debiutanckim albumem „Alright Still”, trzy lata później pieczętując status kolejną płytą. Po czym, coraz bardziej zagubiona w popularności i pułapkach sławy, zaczęła tracić wszystko, co było dla niej ważne: małżeństwo, dom, stabilizację, karierę, pieniądze, wreszcie – czystość umysłu. Upadła nisko, o czym można przeczytać w jej znakomitej autobiografii „My Thoughts Exactly”. Chociaż to Lily jest odpowiedzialna za swoje czyny i jest architektką wszystkich swoich problemów, lektura jej wspomnień nie skłania do łatwego uznania jej winy. Allen, córka beztroskiego aktora komediowego i zapracowanej producentki filmowej, od najmłodszych lat pozbawiona rodzicielskiej opieki i troski, nie została wyposażona w podstawowe narzędzia niezbędne do samodzielnego, odpowiedzialnego życia. Odrzucona przez zajętych imprezowaniem i karierą rodziców, weszła w dorosłość z nieistniejącym poczuciem własnej wartości. Szukała jej we wszystkich niewłaściwych miejscach – używkach, zakupach, prostytucji. Dziś wydaje się szczęśliwą żoną i matką, ale przeszłości nie cofnie. Goszcząc Billie w swoim podcaście, Lily zauważyła troskę, jaką otoczona jest młoda wokalistka. Ma opiekunów, którzy dbają o to, co je, czy ma czas odpocząć, czy czuje się komfortowo, czy nie jest sama. „Nie miałam tego wszystkiego”, stwierdziła smutno w rozmowie Allen.
Gdy Britney Spears w 1999 roku zdobywała szczyty list przebojów w ponad dwudziestu krajach debiutanckim singlem „…Baby One More Time”, miała osiemnaście lat. Natychmiast nałożono jej koronę „księżniczki pop”, zbliżając ją tym tytułem do idola, „króla” gatunku – Michaela Jacksona. Britney spełniła swoje marzenie i wystąpiła z Michaelem na scenie w 2001 roku. Historia rodziny Jacksonów nie była już tajemnicą, metody wychowawcze Josepha, ojca utalentowanej gromadki, były okrutne i potępione publicznie przez jego najsłynniejszego syna. Oczekując posłuszeństwa, Joseph sięgał po pas. Wymagając perfekcji wykonawczej, męczył chłopców niekończącymi się próbami, straszył domowym terrorem. Dzieci Jacksona poznały smak sławy i sukcesu. Doświadczanie rodzicielskiej czułości było im obce.
Widzowie zgromadzeni w 2001 roku w nowojorskiej Madison Square Garden nie wiedzieli, jak wiele łączyło Spears z Jacksonem, więcej niż sukcesy i status. Prawda wyszła na jaw dwadzieścia lat później w bestsellerowej autobiografii „Kobieta, którą jestem”. Rodzice Britney, początkowo wspierający karierę dziewczynki, finalnie bardziej od córki pokochali wystawne życie, jakie mogła im zapewnić. Wpędzili nastolatkę w ciąg zobowiązań i niekończącej się pracy. Z natłokiem obowiązków ta bezpretensjonalna i dość prosta dziewczyna radziła sobie w jedyny znany sposób – nieodpowiedzialnymi zachowaniami, używkami, niewłaściwymi mężczyznami, nieprzemyślanym buntem. Straciła w konsekwencji wszystko, łącznie z wolnością. Skutki takiego wychowania i wyzysku przez ojca Spears – na oczach całego świata – odczuwa do dziś.
Kiedy Britney prezentuje na swoim Instagramie tańce w niepokojąco skąpym bikini, Billie przemierza świat z bratem i rodzicami, najbliższymi jej ludźmi. Również Tina Knowles, mama Beyoncé, towarzyszy córce w trasach koncertowych, będąc dziś tak samo matczynym wsparciem i bezkrytyczną adoratorką, co najlepszą przyjaciółką. Państwo Knowles od najmłodszych lat wspierali nie tylko talent, ale i karierę córki, dbając o wszystko, od umów i logistyki po kostiumy sceniczne. Gdy Beyoncé miała czternaście lat, jej ojciec odszedł z dobrze płatnej, stałej pracy, by móc cały czas poświęcić obiecującej karierze córki. W pierwszych latach dochody rodziny spadły o połowę. Ale było warto, czego dowodzi nie tylko wykonawczy, ale i biznesowy status wokalistki, dziś miliarderki.
Jednak Beyoncé podjęła w 2010 roku trudną decyzję zwolnienia ojca ze stanowiska menedżera. Zrobiła to, by odzyskać tatę. W jednym z filmów dokumentalnych tłumaczyła, że czasem wszystko, czego potrzebujesz, to przytulić się do taty. Ten jednak ma dla ciebie tylko dokumenty do podpisania i plan działań do przedyskutowania. Mathew Knowles był zawiedziony i rozwścieczony decyzją córki, oboje miesiącami nie utrzymywali ze sobą kontaktu. Kiedy emocje opadły, Beyoncé, zgodnie z życzeniem, odzyskała kochającego tatę. Zaryzykowała, kierując się intuicją, bo show-biznes nie oferuje kursów bycia dobrym rodzicem. A powinny być obowiązkowe.
Zajęcia mogliby prowadzić na nich rodzice Taylor Swift. Gdy wokalistka miała czternaście lat, podjęli decyzję o spakowaniu dobytku i przeprowadzce do Nashville. W kolebce country ich córka mogła spełnić marzenie o nagraniu i wydaniu swojego pierwszego albumu. Dokąd doprowadziła ta decyzja, lata troski i mądrego uczenia zarządzania karierą i sławą, mówić nie trzeba.
Billie, Taylor i Beyoncé żyją spokojnie. Nie słyszymy o ich ekscesach, odwykach, problemach z prawem. Być może, niczym mityczne sex, drugs & rock’n’roll, w show-biznesie funkcjonuje jeszcze jedna mieszanka, bardziej przyziemna. Obok sprawdzonej mikstury: szczęścia, pracowitości i talentu (w tej kolejności) trzeba mieć coś jeszcze. Fajnych rodziców.
Kate Bush „The Kick Inside” (1978)
Kate na swoim debiutanckim albumie wpuściła słuchaczy
do magicznego świata wrażliwej dziewiętnastolatki. To mogły
być złote lata muzyki punkowej, ale ta marzycielka znalazła swoje wyjątkowe miejsce.
Janet Jackson „Control” (1986)
Płyta buntu przeciwko despotycznemu ojcu menedżerowi.
Trzeci album Janet był charakternym manifestem przejęcia tytułowej kontroli nad swoim wizerunkiem, repertuarem
i życiem. Był także jedną z najlepszych płyt dekady.
Fiona Apple „Tidal” (1996)
Debiut nastolatki zauroczył krytyków i miliony słuchaczy.
To płyta wielkiej wrażliwości i wielkiego cierpienia – ciała i duszy. Apple przeżyła więcej i mocniej odczuwała. To nie było
szczęśliwe życie, ale to są przepiękne piosenki.
Lorde „Pure Heroine” (2013)
Siedemnastoletnia Lorde podpisała kontrakt cztery
lata wcześniej, dając sobie i swoim utworom czas, by dojrzeć. Zaimponowała nie tylko subtelnością i wyrafinowaniem
muzyki, ale i jej przekazem. Bowie był fanem!
Olivia Rodrigo „SOUR” (2021)
Każda generacja ma swój album złamanego serca. Osiemnastolatka w chwytliwych, pełnych gniewu,
żalu i tęsknoty piosenkach wyśpiewała ból milionów fanów zauroczonych jej słynnym „Drivers License”.