1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Ałbena Grabowska – autorka bestsellerów i swojego życia

Ałbena Grabowska (fot. Weronika Ławniczak)
Ałbena Grabowska (fot. Weronika Ławniczak)
Trudne studia medyczne, potem praca w prestiżowym szpitalu, osiągnięcia naukowe... A jednak Ałbena Grabowska zrezygnowała z etatu w klinice na rzecz pisania. Jak się okazało – doświadczenie lekarskie bardzo przydaje się przy tworzeniu powieści. Nam opowiada o swoich mentorach i rozterkach, jakie jej towarzyszyły, gdy zdecydowała się na zawodową zmianę.

Pamiętam nasz pierwszy wywiad do "Sensu" w 2014 roku. Rozmawiałyśmy o twoich planach pisarskich, a pierwszy tom "Stulecia Winnych" dopiero miał się ukazać. Dziś masz już za sobą trzytomową sagę. Właśnie zakończył się drugi sezon serialu na jej podstawie. Wiele się zmieniło przez te sześć lat...
Prawie wszystko! I to na lepsze. „Stulecie Winnych” było wielkim przełomem w moim życiu. Książki zaczęły być widoczne w księgarniach i bibliotekach, po raz pierwszy ludzie kupowali je masowo. Coraz więcej nakładów, czytelników, spotkań... Przyszło uspokojenie w życiu prywatnym, bo dzieci podrosły, a terapia najmłodszego, Franka, który miał zdiagnozowany autyzm, zadziałała z wielkim sukcesem. Mogłam zacząć żyć dla siebie. Podjęłam trudną decyzję o odejściu z kliniki. Wcześniej nie potrafi łam tego zrobić, więc ciężko pracowałam: łączyłam szpital, terapię, pisanie... Byłam bardzo zmęczona i kiedy we wrześniu 2017 roku zrezygnowałam z pracy w szpitalu, odczułam wielką ulgę. Nareszcie mogłam rano porozwozić dzieci do szkoły i pisać, bo poranek to dla mnie najlepszy czas na pracę. Niektórzy piszą tylko w nocy, ja nigdy. Noc jest do spania, a popołudnie i wieczór do życia rodzinnego.

Co było najtrudniejsze przy podjęciu tej decyzji?
Otóż wcale nie martwiłam się o pacjentów. Doskonale wiem, że nie ma ludzi niezastąpionych, nie jestem kimś lepszym w sensie diagnostyki i leczenia, nigdy nie czułam się też „Judymką”. Natomiast uważałam, że zawodzę moich mentorów. I to była prawdziwa przyczyna zwlekania z decyzją. Kiedy kończyłam studia, bardzo trudno było dostać pracę w szpitalu klinicznym, a ja chciałam tam pracować. Profesor Jerzy Majkowski przyjął mnie po stażu, a moją pierwszą pracę pochwalił i powiedział, że będą ze mnie ludzie. Z radością pracowałam naukowo, byłam częścią zespołu, czasem stawałam na jego czele. Obroniłam doktorat, zrobiłam dwa stopnie specjalizacji, brałam udział w kursach, wygłosiłam tysiące godzin wykładów. Potem profesor odszedł na emeryturę, a moją mentorką stała się pani profesor Joanna Jędrzejczak. Byłam szczęśliwa, pracując pod jej kierownictwem. Medycyna to sztuka, działalność naukowa jest integralną jej częścią. Prowadząc prace nad jakimś zagadnieniem, tworzymy zespoły badawcze, gdzie każdy zajmuje się swoją działką, a potem wspólnie ustalamy wyniki, formułujemy wnioski ogólne, dyskutujemy... Kierownik zespołu badawczego przekazuje swoją wiedzę, doświadczenie i nadaje kierunek pracy asystentów. To dawało mi wielką satysfakcję, nie mniejszą niż kontakt z pacjentami. Przez wiele lat pani profesor mówiła: „moi młodsi koledzy” i wśród tych „młodszych” byłam ja. I potem ja powinnam uczyć młodszych lekarzy... Kiedy odchodziłam z kliniki, gryzłam się, że zawodzę oczekiwania swoich medycznych mentorów.

Jak sobie z tym poradziłaś?
Pomogła mi postawa drugiej strony. Okazało się, że nikt nie wymaga ode mnie, żebym żyła według cudzego scenariusza. Pani profesor jest moją wierną czytelniczką, przychodzi na spotkania autorskie i bardzo mnie wspiera. Wciąż współpracujemy w ramach Polskiego Towarzystwa Epileptologii. Poza tym utwierdziłam się we własnej tożsamości i wytłumaczyłam sobie, że istnieję dla siebie, nie po to, by spełniać cudze oczekiwania, zwłaszcza gdy nikt ich nie formułuje. Jednak teraz, kiedy moi koledzy lekarze i personel medyczny walczą z narażeniem życia, żebyśmy nie powtórzyli drogi Włochów, Hiszpanów czy Anglików, sercem wciąż jestem z nimi.

Przy tak znaczących życiowych zmianach zwykle szkoda nam tego, co inwestowaliśmy: czasu, wysiłku, wiedzy - w twoim przypadku medycznej. Można to zostawić i wziąć się za coś od nowa?
Można. Ja zaczynałam od nowa trzy razy. Po raz pierwszy, kiedy zdecydowałam się iść na medycynę i pracować w klinice. Nie miałam żadnych powiązań rodzinnych, musiałam poradzić sobie zupełnie sama, wielu rzeczy nie wiedziałam. I ta niewiedza paradoksalnie mi pomogła, bo nie bałam się tego, czego nie znałam. Szłam z czystą kartą, chciałam zawojować świat medyczny, i zawojowałam. Drugi raz zaczynałam, gdy startowałam z pisaniem. Nawet mi się nie śniło, że mogę być pisarką. Napisałam książkę o Bułgarii dla moich dzieci, nie myślałam, żeby z tym gdziekolwiek iść. Musieli się dopiero znaleźć ludzie, którzy mnie popchnęli na właściwe tory, a do ludzi zawsze miałam szczęście. Kolega powiedział, że to jest znakomicie napisane i szkoda, żeby zostało w rodzinnej szufladzie. Potem napisałam książki terapeutyczne dla dzieci, które zostały przyjęte bardzo dobrze – to był drugi impuls. A trzecim była prośba mojego syna, który chciał, żebym napisała bajkę o nim dla niego. Zrobiłam to, natychmiast została wydana przez bardzo duże wydawnictwo. Wreszcie napisałam powieść, zainteresowało się nią Wydawnictwo Zwierciadło i myślę, że to wyszło na dobre obu stronom. A trzeci raz zaczynałam od nowa, kiedy zdecydowałam się odejść od męża. Mam bułgarskie korzenie i działał u mnie tamtejszy schemat myślenia: że to, co jest mi pisane, powinno się wypełnić, a skoro mi to nie odpowiada, to już jakaś moja fanaberia. Słyszałam z różnych stron, że krzywdzę dzieci, miałam poczucie winy. To było trudne, tym bardziej że wtedy właśnie u Franka zdiagnozowano autyzm i trzeba było całe życie podporządkować terapii.

Jak pokonałaś te trudności?
Po prostu postanowiłam, że muszę to unieść. Zawsze starałam się znaleźć pozytywy, na przykład takie, że Franek trafił na wspaniałych terapeutów, że rokowania są dobre. Wszystko zależy od ogromu pracy, jaki się wkłada, ale pierwsze efekty były dość szybko widoczne. A to już bardzo dużo. Zrezygnowałam z etatu w Szpitalu Dziecięcym w Dziekanowie Leśnym, przeszłam na umowy-zlecenia, co pozwalało mi jeździć na terapię i jednocześnie zarabiać. To plus, bo bywa, że kobiety po rozwodzie zostają bez pieniędzy, bez możliwości pracy. Byłam w lepszej sytuacji, dodatkowo książki zaczęły cieszyć się powodzeniem, więc uważałam, że i tak mam szczęście i że jeżeli to jest próba od losu, to jednak taka do podołania.

Jesteś silną kobietą i o takich piszesz. Czy miałaś mentorkę w rodzinie?
Była nią moja bułgarska babcia Katerina. Co roku jeździłam do niej na całe wakacje, babcia bardzo na to czekała. Ona dała mi z siebie wszystko, mimo że nigdy nie była kimś pouczającym, nikomu niczego nie narzucała, nie miała potrzeby, żeby radzić czy wychowywać. Nie miała też radosnego życia, nigdy nie znalazła miłości, a jej córka wyjechała do Polski. Ale widziałam, że bardzo cieszy się z tego, że ja jestem. Zabierała mnie do swoich przyjaciółek, naprawdę przeżywałam te spotkania w kręgu starszych kobiet: wspólne przędzenie, haftowanie. Wszystko umiem: szyć, prząść, robić na drutach, na szydełku, zwinę wełnę, lubię gotować... A w Polsce miałam fantastycznego dziadka ze strony taty, był ciepły i kochany. Pracował jako nauczyciel, kochał poezję, dużo opowiadał, pięknie śpiewał, znał na pamięć całą „Halkę”. Dużo ludzi mnie kształtowało, a ja chłonęłam od nich życiowe lekcje jak gąbka.

Sama jesteś teraz mentorką. Mogłabyś doradzić w wielu dziedzinach: medycynie, pisarstwie, ale najbardziej w sprawach życiowych przemian.
Nie czuję się kimś takim i jak moja babcia – nigdy nie pouczam. Nie napisałabym nigdy podręcznika, jak żyć, co jeść czy jak wychowywać dzieci. Nie twierdzę, że droga, którą wybrałam, jest najlepsza, nigdy mi się nie wydawało, że mogę komuś powiedzieć: „jeśli ci źle, to rzuć tę pracę”. Mam też własnego literackiego mentora. To Beppo Zamiatacz Ulic, bohater „Momo” Michaela Endego, książki mojego dzieciństwa. To opowieść o dziewczynce, która zauważyła, że „szarzy panowie” się panoszą i kradną ludziom ich własny czas. Pokazuje rozmaite postawy, między innymi Beppa, przyjaciela Momo. Wszyscy uważają go za dziwaka, ponieważ na pytania nie odpowiada od razu, tylko myśli. Kiedy wreszcie znajdzie odpowiedź, ludzie już nie pamiętają, o co pytali... A pytają na przykład, czy zamiatanie ulic to ciężka praca. Bohater odpowiada, że jeśli myśli się o końcu ulicy, to tak, natomiast jeśli myśli się tylko o następnym machnięciu miotłą i o wyrównaniu kroku – to zanim się człowiek spostrzeże, cała praca jest wykonana. I ja – podobnie jak ten Zamiatacz Ulic – krok po kroku zdobywam swoje.

Jesteś uparta?
Tak. Poza tym definiują mnie dwa zwroty. Pierwszy z nich to „po prostu”. Staram się nie walczyć z rzeczami, na które nie mam wpływu, żeby zachować energię na te, w których coś mogę zrobić. Drugi to: „staram się”, bo zawsze bardzo się staram, żeby zrobić jak najlepiej, nie tracić czasu, osiągnąć optymalizację, która zresztą wzięła się u mnie ze świata medycznego.

Powieść i medycyna to różne dziedziny. Czy jako pisarka czerpiesz z doświadczeń lekarki?
Tak, bardzo dużo. Zdałam sobie sprawę, że całe moje pisanie jest oparte na badaniach i pracach naukowych, które mam za sobą. Istnieją różne prace naukowe: badawcze, kiedy stawia się tezę i dyskutuje z obowiązującą literaturą, albo opisy przypadku, w których lekarz dzieli się doświadczeniem. Od takich prac zaczynałam i one dały mi warsztat, który – zdawałoby się – nie przekłada się na pisanie powieści. A jednak uczy dyscypliny. Nie piszę rzeczy niepotrzebnych, takich, które profesor natychmiast wykreśliłby jako zbędne. Nie wprowadzam tez, których się nie da udowodnić, piszę w sposób klarowny, udowadniając swoje racje. Sposób, w jaki tworzę fabułę, ustawiam bohatera czy prowadzę narrację, to wszystko pokłosie mojej pracy naukowej i dydaktycznej. A także głębokiego przeświadczenia, że wszystko musi się ze sobą zgadzać.

No i bez problemu opisujesz sceny i przypadki medyczne, nie musisz niczego sprawdzać.
Czasem sprawdzam, nikt przecież nie wie wszystkiego, ale przede wszystkim znam realia. Wiem, jak zwraca się lekarz do pacjentki, jaka jest struktura szpitala. Zresztą właśnie kończę drugą część sagi lekarskiej, po latach dojrzałam do tego tematu. Po raz pierwszy czuję ciężar odpowiedzialności – ze względu na zawartość merytoryczną i na historię medycyny. Robiłam głęboki research i mam nadzieję, że ta saga będzie miała dla czytelnika duże walory edukacyjne. Fabułę przetykam autentycznymi historiami z życia lekarzy, którzy stworzyli podwaliny współczesnej medycyny.

Uważasz zatem, że to, co uzyskamy w jednej dziedzinie, da się wykorzystać w następnej?
Tak, jestem o tym przekonana. Są ludzie świetni w wielu dziedzinach, tylko nie oznacza to, że w każdej będą szczęśliwi. Na przykład ci, którzy idą ścieżką życiową rodziców – prawników czy lekarzy – wierzą w prawdy w rodzaju „medycyna i prawo daje stabilizację, finanse, prestiż, a ojciec i dziadek przetarli szlak”. Może i tak, ale jeśli ktoś nie czuje się w tym dobrze, to trzeba łamać stereotypy. Moja mama jest kontrabasistką i był pomysł, żebym poszła jej drogą. Okazało się jednak, że gra nie sprawia mi żadnej przyjemności i gdyby tak miało wyglądać całe życie, to byłoby ono zmarnowane. Nauczyłabym się pewnie poprawnie grać, ale nie dostałabym się do żadnej orkiestry, może uczyłabym w szkole i zamartwiała się, że zawiodłam czyjeś oczekiwania. Po co? Wcześnie się zbuntowałam i powiedziałam „nie”. Nie chciałam słyszeć o szkole muzycznej, podświadomie już wtedy szłam zupełnie inną drogą.

Ekranizacja twojej książki jest w pewnym sensie nowym etapem. Nawet zagrałaś aktorskie epizody w serialu. Jak się w tej nowej roli czułaś?
Fantastycznie! Spełniło się moje marzenie z dzieciństwa, bo chciałam być też aktorką, poza tym dostałam rolę damy z Brwinowa, jakby siebie samej sprzed stu lat. Słyszałam kiedyś, że dla filmowców nie ma nic gorszego niż żyjący autor powieści, której robią ekranizację. Okazało się jednak, że jestem miłym autorem, nie patrzę nikomu na ręce, wszystko mnie cieszy. To, że pozwolono mi zagrać te epizody, było pięknym gestem. Dało mi to wiele radości, ale jeszcze więcej mała rola Franka, który do niedawna nie chciał kontaktować się ze światem. Wyczytałam w horoskopie, że rok 2020 jest dla mnie początkiem bardzo twórczego okresu, więc może znowu coś się zmieni, na korzyść oczywiście. Bardzo lubię nowe wyzwania i chętnie biorę, co przynosi los. Wiem, że czasami trzeba przeczekać i uczyć się cierpliwości, co dla mnie nie jest łatwe. Ale teraz spokojnie i z radością czekam na ten nadchodzący okres twórczy.

Ałbena Grabowska
, pisarka autorka m.in. takich książek jak „Lot nisko nad ziemią” czy „Matki i córki”. Jej saga „Stulecie Winnych” stała się kanwą popularnego serialu na antenie TVP. Z wykształcenia lekarka neurolog-epileptolog. Mama trójki dzieci: Juliana, Aliny i Franciszka.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze