1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Claes Bang – pozytywny perfekcjonista

Claes Bang (Fot. Getty Images)
Claes Bang (Fot. Getty Images)
Zobacz galerię 4 Zdjęcia
Claes Bang przyznaje, że jest superambitny. Ta cecha łączy go z jego najsłynniejszymi rolami: Christiana z „The Square”, Jamesa z „Obrazu pożądania” (w kinach od 30 października) czy nawet hrabiego Drakuli z serialu Netflixa. Nam zdradza, czy lubi sztukę współczesną, co go najbardziej urzekło w Warszawie i jak pracowało mu się z Mickiem Jaggerem.

Ambicja to dar czy przekleństwo?
Mieć aspiracje i cele życiowe to piękna rzecz. To wspaniale być pozytywnym perfekcjonistą, nakierowanym na poprawianie świata. Niestety, wygórowane ambicje mogą nas zniszczyć, stać się źródłem uzależnień. Kiedy ambicja przestaje być motorem, a staje się hamulcem blokującym rozwój, to taki perfekcjonizm kojarzy mi się z zaburzeniem osobowości. Nie jest on zbudowany na wierze w siebie i możliwości realizacji ambitnych życiowych zamierzeń, tylko na kompleksach i strachu. Często dotyczy to osób, których kompleksy wynikają ze wstydu, lęku lub odrzucenia doświadczonego we wczesnym dzieciństwie. Być może właśnie owe wygórowane ambicje i nierealistyczne cele życiowe są przyczyną obserwowanego obecnie znacznego wzrostu zachorowań na depresję.

Zapytałam cię o ambicję, bo to ona jest motorem działania Jamesa, krytyka sztuki kradnącego cenny obraz, w którego wcielasz się w filmie „Obraz pożądania” w reżyserii Giuseppe Capotondiego (w kinach od 30 października). James nie cofnie się przed niczym, by zrealizować swoje zamiary.
I to jest niestety przykład toksycznej ambicji. James jest bardzo silnie uzależniony od swojej próżności, chciwości i pragnienia, by coś znaczyć, by odzyskać utraconą pozycję. Dlatego jest gotów ranić i krzywdzić innych, a także zrujnować własne życie. Nawet kiedy wspaniała, piękna i zakochana w nim kobieta radzi mu, by się wycofał, on wybiera ciemną stronę mocy. Nie wydaje mi się jednak, żeby miał osobowość psychopatyczną. Wydarzenia popychają go tam, gdzie kończy, i myślę, że jest to o wiele bardziej interesujące... Bardzo się cieszę, że mogłem go zagrać.

Dlaczego?
Ponieważ musiałem odnaleźć w nim cechy, które mógłbym odnieść do siebie. W przypadku Jamesa to pewien rodzaj próżności i ambicji. Prywatnie też jestem superambitny.

No ale chyba nie do tego stopnia, by zabić?
Nie jestem aż tak zdeterminowany. Choć przyznaję, że aktor, podobnie jak krytyk sztuki, może zabijać słowami. James w otwierającej scenie, w której wygłasza wykład, kimś takim się właśnie okazuje, a jednocześnie to ktoś, kto prowokuje, drażni, manipuluje, jest cyniczny i zmienny. Ten film to satyra na świat ludzi zajmujących się zawodowo sztuką, podobnie jak „The Square”, gdzie zagrałem kuratora wystawy sztuki nowoczesnej.

No właśnie. Podobnie jak w „The Square” film „Obraz pożądania” zaczyna się od improwizowania, przygotowania się przed wygłoszeniem wykładu. To celowe nawiązanie?
Historia Jamesa w zamyśle reżysera miała być kontynuacją tego, co zdarzyło się Christianowi z „The Square”. On też stracił pracę w muzeum sztuki i przygotowywał się do gościnnego wykładu o sztuce. Christian opowiadał o wielkich ideach w sztuce, a w swoim własnym życiu im zaprzeczał. W Jamesie dodatkowo tkwi coś diabolicznego, jakieś ciemne skrywane moce. Myślę, że oba filmy celnie komentują naszą rzeczywistość. Oba mówią bowiem o nadużyciach władzy i prawdy.

 \ "Obraz pożądania" w kinach od 30 października. (Fot. materiały prasowe)

A ty sam lubisz sztukę nowoczesną?
Jest coś genialnego w prostej idei umieszczenia jakiegoś obrazu czy instalacji w przestrzeni, która nie służy niczemu innemu. Ten gest zmusza nas do zastanowienia się nad rzeczami, obok których często przechodzimy obojętnie. Kocham sztukę. Wiem, że po mojej roli w „The Square” takie wyznanie jest kontrowersyjne, ale nic na to nie poradzę. Chodzenie do muzeum nigdy nie kojarzyło mi się z przykrym obowiązkiem. Mam kilka swoich ulubionych adresów. Uwielbiam muzeum sztuki współczesnej Louisiana, które jest pół godziny jazdy samochodem od Kopenhagi. Ta placówka jest dziełem sztuki sama w sobie. Nie widziałem w niej jeszcze złej wystawy, każda była dopracowana w najmniejszym szczególe. Byłem też kiedyś w fantastycznym muzeum w Warszawie. Przyjechałem z żoną, która pracowała jako makijażystka na planie filmu kręconego w Warszawie. To miasto zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie. Młode, pełne energii. Gdy idę do muzeum, szeroko otwieram się na to, czego doświadczam. Podobnie w kinie. Uwielbiam na przykład „Dekalog” Kieślowskiego, ale także jego trylogię „Trzy kolory...” Kocham również czarno-białe filmy Pawła Pawlikowskiego: „Idę” i „Zimną wojnę”. Przepiękne obrazy.

A rozumiesz sztukę abstrakcyjną?
Jeśli czegoś nie rozumiem, to czytam i pytam. A jeśli przekaz jest bardzo hermetyczny, idę do kolejnej sali lub wychodzę. Nigdy nie chodzę do muzeów, żeby potem chwalić się tym w towarzystwie. W gruncie rzeczy taka wizyta to bardzo osobiste doświadczenie. Najbardziej przemawiają do mnie obrazy, instalacje, które odwołują się bardziej do zmysłów niż intelektu. W każdym razie w muzeach szukam przeżyć i doświadczeń, a nie materiału do lansu.

Masz ulubionego artystę?
Mam wielu ulubionych artystów. Jestem też dumnym posiadaczem małej kolekcji fotografii, w tym Wolfganga Tillmansa, która, mam nadzieję, będzie kiedyś warta miliony. (śmiech)

 Kadr z filmu \ Kadr z filmu "Obraz pożądania". (Fot. materiały prasowe)

A jak ci się współpracowało z legendami aktorstwa i muzyki na planie filmu „Obraz pożądania”?
Uwielbiam o tym mówić, ponieważ naprawdę nie myślałem, że scenariusz okaże się aż tak intrygujący. Byłem zachwycony, że mogę zagrać z Donaldem Sutherlandem, legendą mojej młodości. Fantastyczny aktor, naprawdę mi ogromnie pomógł. A Mick Jagger? No cóż... Od wspólnych znajomych wiedzieliśmy, że szuka ostatniego filmu, w którym chce zagrać. Wysłaliśmy mu scenariusz. Od razu mu się spodobał. Pojechałem więc do Londynu na wstępne rozmowy. Przed spotkaniem bardzo się denerwowałem, niesłusznie. Mick okazał się niesamowicie łagodną duszą. Natychmiast mnie uspokoił. Praca z nim była czystą przyjemnością.

Złota Palma w Cannes dla „The Square” i Nagroda EFA dla najlepszego europejskiego aktora otworzyła przed tobą wiele drzwi?
Bez dwóch zdań! Nigdy wcześniej nie otrzymałem tak wielu propozycji. Dzięki temu zagrałem na przykład Drakulę. Nie sądzę, by wcześniej ktoś o mnie pomyślał w kontekście tej postaci, gdyby nie te nagrody.

Podobno reżyser Ruben Östlund tak cię przeczołgał w „The Square”, że serialowego Drakuli już się nie obawiałeś?
Z Rubenem faktyczne nie było żartów! Niektóre sceny z „The Square” powtarzaliśmy nawet sto razy. To jest autorska metoda Rubena. On doprowadza aktorów do stanu wycieńczenia, kiedy przestają grać i zaczynają być w sytuacji, która pod wpływem emocji staje się po prostu rzeczywista. Kontrowersyjna metoda, ale myślę, że w przypadku tej konkretnej historii i filmu sprawdziła się. Przy „Drakuli” nie było jednak łatwiej, choć inaczej – praca nad nim była chyba nawet jeszcze cięższa. Scenarzysta Mark Gatiss i reżyser Steven Moffat wykazywali podobne zaangażowanie co Ruben. Nakręciliśmy trzy odcinki i każdy ma długość filmu pełnometrażowego. Czułem się, jakbym występował w trzech filmach bez przerwy. To był prawdziwy maraton. Ale bardzo mi się to podobało.

Hrabia Drakula w twoim wykonaniu jest przebiegły, pewny siebie, zdeterminowany, głodny, brutalny, piekielnie zły i pociągający. Czym się inspirowałeś?
Przypomniałem sobie Klausa Kinskiego w „Nosferatu wampir” Wernera Herzoga. Uderzyła mnie samotność tej postaci. Wyobraź sobie, jak to jest: wtorek wieczorem 1718 r., w połowie listopada, od 200 lat w twoim zamku nie pojawiła się żywa dusza. Musiałem myśleć o nim jak o prawdziwej postaci, a nie o ikonie. Chciałem znaleźć w nim coś, do czego mógłbym się odnieść. Od początku wiedzieliśmy, że nie chcemy, aby nasz Drakula był monolitem.

 Kadr z serialu \ Kadr z serialu "Drakula". (Fot. materiały prasowe Netflix)

Co różni tę postać i ten serial od poprzednich filmowych adaptacji?
Nie postrzegam siebie jako interpretatora Drakuli. Jestem raczej narzędziem w czyichś rękach, osobą wynajętą do wizualizacji Drakuli, częścią czyjejś wizji. Nasz Drakula jest bardzo krwawy, ale zarazem ma więcej poczucia humoru i dowcipu niż jego poprzednicy. Jest naprawdę przerażający. To nie jest kino familijne, które ogląda się do obiadu. „Drakula” to miniserial przygotowany przez BBC i przy współpracy z Netflixem. Moffat i Gatiss wzorują się na książce Brama Stokera „Drakula” z 1897 r. Jednak są to tylko główne założenia i inspiracje, oni cały czas bawią się z konwencją i mitem wampira, jednocześnie nie kpią z tych fantastycznych postaci, nadają im jeszcze więcej przerażających elementów i oddają szacunek książce. W serialu udało się zachować wspaniały, mroczny klimat. Genialnie dopełnia go muzyka, która działa na wyobraźnię. Są momenty, które przerażają, po ekranie rozlewa się dużo krwi, a także pojawia się wiele różnych części ciała. Czasem jest również zabawnie, szczególnie w dialogach, jednak nie mam tu na myśli typowych komediowych żartów, a inteligenckie przekomarzanie się.

Co robiłeś wcześniej, zanim zostałeś odkryty dla masowej widowni?
I tu wrócę do mojej ambicji, która napędzała mnie od czasów młodości. Zaczęło się od tego, że moja klasa przygotowywała musical. Sami szyliśmy kostiumy, robiliśmy dekoracje i ktoś zaproponował, bym wziął udział także w samym przedstawieniu. Zgodziłem się i ku mojemu zdziwieniu, spodobało mi się. Potem była szkoła dramatyczna w Kopenhadze, do której jednak bałem się zdawać. Ponieważ byłem ambitny, nie znosiłem porażek. Dlatego długo się wahałem, mijały lata, aż ktoś mi powiedział, że muszę się w końcu zdecydować, bo do tej szkoły przyjmują tylko do 25. roku życia. A ja miałem już 23 lata, no więc za pierwszym razem odpadłem, ale dostałem się za drugim. Prawie w ostatniej chwili.

I to jest ta zdrowa ambicja?
Moim zdaniem – tak. To ona cały czas popycha mnie do przyjmowania coraz nowych wyzwań artystycznych. Chcę być lepszym aktorem, grać w świetnych filmach, rozwijać swoje umiejętności, doskonalić je. Chcę dać z siebie jak najwięcej, by moja postać przekonała do siebie widzów. 75 proc. mojej dotychczasowej pracy pochłaniał teatr w Danii, a reszta to była telewizja, filmy, seriale. Jakieś trzy, cztery lata przed „The Square” pracowałem głównie w telewizji w Niemczech. Nie jestem już młody, a więc nie przewróciło mi się w głowie od nagłego sukcesu. Przez ten czas zdobyłem spore doświadczenie aktorskie, które mnie buduje.

A jakie masz marzenia?
Mam kilka aktorskich marzeń. Bardzo chciałbym zagrać w filmie Davida Lyncha.

Muszę cię zmartwić, ale Lynch zapowiedział, że nie nakręci już więcej filmu.
Serio? Cholera, spóźniłem się! Drugim reżyserem, z którym chciałbym pracować, jest Michael Haneke. Podobno jego „Happy End” jest gorzką diagnozą tego, co się dzieje teraz w Europie. Myślę, że „The Square” mówi o czymś podobnym. Nasza europejska kultura potrzebuje odmiany.

Próbowałeś reżyserii?
Nigdy nie chciałem tego robić. Sądzę, że chyba nie byłbym w tym dobry. Nie sprawdzam się jako szef czegokolwiek. Wkurzam się, kiedy ludzie nie robią tego, czego chcę. Obawiam się, że byłbym koszmarnym reżyserem! W tej chwili zdecydowanie wolę być aktorem, kocham grać.

Skandynawscy aktorzy są teraz bardzo popularni na całym świecie, żeby wymienić Noomi Rapace, Stellan Skarsgård czy Madsa Mikkelsena. Ty też zaliczasz się do tego grona. Czy jest coś szczególnego, co wyróżnia i definiuje skandynawskie techniki aktorskie?
Wiem, co masz na myśli, ale nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Pewnie łatwiej to ocenić komuś spoza Skandynawii. Nasze szkoły aktorskie opierają się prawdopodobnie na tym samym, co wasze w Polsce. Korzystamy z metody Stanisławskiego. Nie wiem, dlaczego jest takie zapotrzebowanie na aktorów skandynawskich, ale chętnie bym się tego dowiedział.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze