1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Ewa Ewart biegnie za swoim. Schematy nie są dla niej

Ewa Ewart (Fot. Wodzyński Paweł/ BEW)
Ewa Ewart (Fot. Wodzyński Paweł/ BEW)
Wybitna dokumentalistka. Jej filmy zawsze mają mocne przesłanie. Całe zawodowe życie na pierwszej linii, kiedy trzeba, również na pierwszej linii frontu. Ewa Ewart rozmawiała z architektami współczesnej historii – władcami, politykami, terrorystami. Dokumentowała upadek Związku Radzieckiego, wojnę w Czeczenii, wojnę domową w Kolumbii, ludobójstwo w Korei Północnej. Dziś kończy 68. lat.

Artykuł archiwalny, pierwszy raz został opublikowany w 2019 roku w magazynie „Zwierciadło”

W pełnometrażowym dokumencie „Klątwa obfitości” opowiada o Parku Narodowym Yasuni w Ekwadorze, otoczonym polami naftowymi. Na jego terenie mieszka rdzenne plemię, któremu od lat odbierana jest przestrzeń do życia. Ekspansja wydobywców powoduje niszczenie przyrody. A w prowincji, która posiada najwięcej ropy, ale najmniej na tym zyskuje i jest najbardziej zacofana, pojawiły się choroby cywilizacyjne. Powszechne stały się nowotwory. Młodzi masowo popełniają samobójstwa. Tam, gdzie przyroda jest niszczona, ludzie naprawdę wymierają. Plemię Huaorani z Bameno próbuje zbudzić świat, przekonując, że obywatele są o wiele bardziej odpowiedzialni od rządów. Nie przestaje wierzyć, że wybierzemy zdrową przyszłość, nie pieniądze.

To wcale nie jest lokalna historia?
Bardzo wcześnie zdałam sobie sprawę, że mówiąc o dramacie małego plemienia w ekwadorskiej Amazonii, mogę opowiedzieć o świecie. Dla mnie wymowna jest scena, w której Penti, lider plemienia Huaorani z Bameno w parku Yasuni, pokazuje na mapie, jak mały fragment terytorium im został. Resztę terenu zniszczył przemysł wydobywczy. Bronią go, bo to decyduje o ich życiu. Penti mówi, że kiedy niszczy się część, cały teren obumiera. Słysząc to, zdałam sobie sprawę, jak wielkie spustoszenie następuje. Huaorani są bez szans, a mówią: „obronimy!”.

Łamie pani stereotypy o rdzennych plemionach.
My, ludzie Zachodu, myślimy: „A, to ci, co żyją w rezerwacie, wspinają się na szczyt palmy kokosowej, ubierają się w skóry”. To prawda, ubierają się w skóry, ale ubierają się też w dżinsy i T-shirty. Pentiego pierwszy raz spotkałam w Nowym Jorku, na Piątej Alei. Swobodnie porusza się w naszym świecie.

Chciałby tak żyć?
Rozmawialiśmy ponad dwie godziny w eleganckiej kawiarni, opowiadał o tragedii swojego plemienia. Kiedy wyszliśmy, był już wieczór. Times Square roziskrzony był reklamami. Zapytałam: „Co myślisz o tym, co tu widzisz?”. „Jesteście szaleni” – odpowiedział. Zrozumiałam to, kiedy mogłam pobyć w jego świecie.

Penti, jego plemię, to głos naszego sumienia?
Trudno to inaczej odebrać. Realizacja tego filmu uświadomiła mi, jak bardzo takie dokumenty są dziś potrzebne. Chciałabym się teraz skupić w mojej pracy na globalnych zagrożeniach.

W pewnym momencie, co pokazuje pani w filmie, Ekwador powiedział: niech ropa, to bogactwo, zostanie w ziemi, a my uratujemy naszą przyrodę. Pokazał światu, że można dokonać takiego wyboru. Liczył, że świat zrozumie, zrekompensuje olbrzymią stratę finansową. Nie zrozumiał. W Ekwadorze wznowiono wydobycie.

To była rewolucyjna propozycja, która dawała nam niepowtarzalną szansę, abyśmy przynajmniej spróbowali, czy możemy uniezależnić się od paliw kopalnych. Gra była o wysoką stawkę i toczyła się na szczeblach niedostępnych dla osób, które ponoszą konsekwencje dla upadku tej inicjatywy. Ropa wydobywana jest tam przez wielkie światowe koncerny. Jednak, jak udowadnia film, Ekwador nie ma żadnego prawa ustawiać się w pozycji ofiary. Wznowienie wydobycia to konsekwencja działań ówczesnego rządu Ekwadoru. Ponosi on ogromną odpowiedzialność za fiasko tej inicjatywy. Były też inne przyczyny, jak na przykład światowy kryzys lat 2008-2009. Generalnie inicjatywa pojawiła się przedwcześnie – świat nie był na nią gotowy.

Zamknęła pani w tym filmie całe doświadczenie zawodowe?
To trafione. Chyba jest pan pierwszym, który to zauważył. Podczas realizacji wielokrotnie zdawałam sobie z tego sprawę. Gdybym nie miała za sobą 20 lat pracy w BBC, podczas których zrealizowałam wiele filmów w tej części świata, gdyby nie to bogactwo doświadczenia, znajomość warsztatu sztuki dokumentu, języków i kultury Ameryki Południowej, nigdy bym tego filmu nie zrobiła. Jestem losowi wdzięczna, że studiowałam iberystykę, a nie architekturę, do czego namawiała mnie babcia, bo mój tato był bardzo zdolnym architektem. Bardziej interesowało mnie to, co robiła moja mama, znana dziennikarka – realizowała dokumenty w Polskim Radiu. Nie bez wpływu jest też mój charakter – łatwo się nie poddaję. W momencie największych wyzwań włączam tryb zadaniowy. Nos przy ziemi i biegnę za swoim.

A intuicja?
To moja największa przyjaciółka i najlepszy sprzymierzeniec. Wielokrotnie okazywała się wsparciem. Umiałam jej zaufać, przynajmniej raz uratowała mi życie. Ale o tym wielokrotnie mówiłam.

Film może zmienić świat?
Z perspektywy ponad dwóch dekad tworzenia – oczywiście, że nie. Czy przestaniemy wydobywać ropę naftową? Czy z parku Yasuni wycofają się chińskie koncerny? Dopóki sama natura – bo to są przecież zasoby nieodnawialne – nie wymusi na nas radykalnych zmian w działaniu, będziemy te bogactwa na potęgę eksploatować. Dawno zrezygnowałam z ambicji naprawiania świata za wszelką cenę.

A były filmy, o których myślała pani, że mają taką siłę?
Liczyłam na zdecydowany odzew po filmie o Korei Północnej. To był pierwszy dokument, który pokazał skalę ludobójstwa i łamania praw człowieka. Byliśmy pierwszą ekipą, której udało się wjechać do Korei Północnej nie z ukrytą kamerką, robiąc zdjęcia z biodra czy udając jakąś misję charytatywną. Mieliśmy wizy dziennikarskie i pełne pozwolenie władz. Oczywiście, dużo materiału pozyskałam od uciekinierów w Stanach Zjednoczonych i Korei Południowej. Mieliśmy pokazy w dwóch izbach amerykańskiego Kongresu. Naprawdę poczułam: „Yes, teraz ja! Tutaj na pewno coś się zmieni. Świat musi zareagować”. I co? Nic. Zostały mi dwie drogi – zrezygnować albo robić swoje, idąc w zaparte, obnażać i ujawniać, ale odcinając oczekiwania naprawy świata. To, co robię, to nie jest praca. To pomysł na życie.

W autobiograficznej książce „Widziałam” zapisała pani wymowną scenę powrotu z wojny do bezpiecznego świata. Wyrzuca pani wojenne ubrania do śmietnika, elegancko się ubiera i idzie do pracy w redakcji. To trudne?

Nie będę dorabiać legendy, jaka ze mnie twardzielka, że te wszystkie sceny, które widziałam, wojenne tragedie, po mnie spływają. Każdy z nas ma inny mechanizm obronny. Zauważyłam u siebie spóźniony zapłon. Reagowałam po czasie i w najbardziej nieadekwatnych okolicznościach, w warunkach komfortu, bezpieczeństwa, relaksu. Nagle coś wybijało i musiałam się z tym uporać.

Ale jak złapać balans między wojną w Czeczenii a eleganckim hotelem w Moskwie?
To łamigłówka emocjonalna. Przyjeżdżałam do takiego hotelu, schodziłam do baru na drinka, już wykąpana, lepiej ubrana, z wielką afirmacją życia i tego świata. Pokazywałam, że należę do świata komfortu i nie chcę należeć do świata wojny. Opowiadam o nim, ale tak naprawdę mój świat jest tutaj.

Pani filmy często związane są z zagrożeniem. Nie boi się pani?
Mam świadomość, że paru osobom na pewno nadepnęłam na odcisk. Ale nigdy nie zdarzyło się, żebym odmówiła tematu, bo coś może mi grozić. Po prostu wyłączam wyobraźnię. Jednocześnie towarzyszy temu przekonanie, że nic nie może się stać. A jeśli się stanie, trudno. Jestem fatalistką. Wierzę, że kroczymy drogą, która wcześniej została nakreślona. Jedna z legend arabskich tłumaczy moment naszego odejścia. Rodzimy się z określoną liczbą oddechów. Każdemu jest przypisana jakaś ilość. Kiedy się wyczerpuje, człowiek gaśnie. Mam wrażenie, że otrzymałam ogromną pulę do wykorzystania. Bez przerwy na tym jadę. Proszę pamiętać, że jestem zawsze szefem ekipy. Mam odpowiedzialność za nich. To świetne panaceum na lęk. W ogóle cenię sobie pracę zespołową. Zwłaszcza z utalentowanymi ludźmi. Na każdym etapie filmu inna osoba zasiada za kierownicą, przejmuje prowadzenie, podejmuje decyzje. Zaufanie do zespołu naprawdę procentuje.

Zdarzało się pani tęsknić za swoimi bohaterami?
Tęsknić to za duże słowo. Do niektórych się przywiązywałam, najbardziej do dzieci z Biesłanu. Miałam okazję do nich wrócić i zrobić drugi film. Nazwałabym to raczej sentymentem. Bohaterowie zostają w pamięci. Czasami oglądam swoje filmy, bo uczę sztuki dokumentu. Wracają okoliczności, historie, bohaterowie. Gdzieś byli, czekali na to spotkanie.

Umie się pani dogadać z każdym?
Nie przyjmuję odmowy, bo w życiu nie zrobiłabym żadnego filmu. Kiedy uprę się na bohatera, nie ma opcji, abym go nie przekabaciła, jakoś do niego nie dotarła. Zawsze można znaleźć klucz. Trzeba mieć tylko więcej czasu. Muszę o bohaterach wszystko wiedzieć. Przed kamerą najważniejszy jest bohater. Ja mam wydobyć z niego to, co istotne.

A jeżeli to otwieranie długo trwa?
Irytuję się, ale też kontroluję się, aby tego nie okazać. Z natury jestem bardzo niecierpliwa. Wszystko musi być u mnie na już, na teraz. A to tak nie działa. Są etapy realizacji filmu, gdzie wszystko staram się przyspieszać. Raptowna natura to na pewno moja wada. Wciąż z tym walczę. Czasami bywa przeszkodą, również w relacjach z ludźmi.

A kiedy bohater prowadzi w inną stronę, niż pani założyła?
Na wczesnym etapie swojej tak zwanej kariery zorientowałam się, jakim wielkim niebezpieczeństwem są sztywne założenia scenariusza. Zawsze wyjeżdżałam na zdjęcia z planem A i planem B. Kiedy pierwszy wymykał się spod kontroli, szybko przestawiałam się na drugi. Często okazywało się, że tak jest lepiej dla filmu. Bardzo pilnuję tej elastyczności. Ale przede wszystkim muszę czuć się niezależna.

Kiedy w ogóle po raz pierwszy poczuła pani potrzebę niezależności?
O, bardzo wcześnie wiedziałam, że schematy, tradycyjne oczekiwania nie są dla mnie. W klasie maturalnej większość kolegów miała plany na kolejną pięciolatkę. Ja nie miałam pojęcia, co będę robić. Wiedziałam jedno – żadnej pracy od-do, żadnych tradycyjnych scenariuszy, małej stabilizacji – studia, mąż, natychmiast dzieci.

Miała pani wzorce?
Moją mamę. Tak się ułożyło, że rodzice rozstali się, kiedy byłam mała. Dopiero z perspektywy czasu doceniłam plusy wzrastania w niepełnej rodzinie. Okazało się to lepsze, niż gdybym wychowywała się w klimacie pełnym konfliktów. Sytuacja w domu wyzwoliła świadomość, że przede wszystkim sama muszę o siebie zadbać, a odpowiedzialność za mnie spoczywa na mnie. Dopiero kiedy wyszłam z roli ofiary, poczułam wewnętrzną siłę. Bo długo myślałam, że wyciągnęłam od losu taką straszną kartę, że gdyby rodzice się nie rozstali...

Kiedy umiała to pani nazwać?
Zajęło mi to przynajmniej trzy dekady.

Rozmawiała pani z mamą o zawodzie?
Żyła radiem, dokumentem. Bezwiednie przejęłam tę miłość. Na pewno była moją mentorką. Mój ojciec, architekt, większość życia spędził za granicą. Rodzice traktowali swoją pracę dokładnie tak, jak ja ją dzisiaj traktuję, jako przygodę. Wzrastałam w niesłychanie oryginalnym środowisku. Mój ojczym też był dziennikarzem. Przez nasz dom przewijało się wiele interesujących osób. Przysłuchiwałam się ich rozmowom, rozpalonym debatom. Chłonęłam je.

A bunt?
Nie byłam zbuntowaną nastolatką, bo mama dawała mi ogromny margines zaufania. Im większy był, tym bardziej byłam zdeterminowana, aby tego zaufania nie zawieść.

Ten zawód panią zmienił?
Nigdy nie studiowałam dziennikarstwa. Uważałam, że najlepsi dziennikarze to ci, którzy uczą się tego zawodu w biegu. Zaczynałam jako tłumaczka, potem dziennikarka w hiszpańskiej agencji prasowej w Warszawie. Uczyłam się od razu w praktyce. Czy dziennikarstwo mnie zmieniło? Na pewno mnie ukształtowało, wykształciło we mnie ogromną ciekawość świata, otwartość na ludzi, dało narzędzie samopoznania.

Czuje się pani spełniona?
Kiedy po latach zaczęłam zawodowo pojawiać się w Polsce – bo zaproszona do współpracy przez TVN24 zaistniałam tutaj w przestrzeni publicznej – odkryłam, że jestem traktowana w dwojaki sposób. Reaguje się na mnie albo z podziwem z powodu moich dokonań, albo ze współczuciem - muszę być nieszczęśliwa, skoro tak a nie inaczej ułożyło się moje życie, bo nie jestem matką, a tym bardziej matką Polką. Najpierw mnie to zdumiało, po czym rozbawiło. Czuję się spełniona w każdym calu. Nie żałuję niczego, żadnego doświadczenia z przeszłości, nawet jeśli było bolesne. Wszystko było lekcją, pozwalało iść do przodu, bez popełniania tych samych błędów. Pozwalałam sobie popełniać nowe. Czym jest życie, jeśli nie podróżą, w której dzieją się nieustannie nowe sytuacje? Błędy są częścią tej podróży.

Nie czuła pani trzeciej reakcji? Zazdrości?
Jeśli była, to skrywana.

Jaką Polskę pani odkryła?
Wyjeżdżałam do Londynu z Polski siermiężnej, okaleczonej, posiniaczonej stanem wojennym. Później mieszkałam pięć lat w Waszyngtonie i w końcu pojechałam do Moskwy, gdzie odnalazłam się błyskawicznie, bo to było jak powtórka z rozrywki, tylko na większa skalę. W pierwszej linii obsługiwałam upadek ZSRR. Taka gratka nie zdarza się każdemu dziennikarzowi. To jak trafienie szóstki w totolotka. Potem był etap kolejnych 20 lat w Londynie i praca w BBC. Zjechałam prawie cały świat. Znam dobrze Wschód i Zachód. Kiedy więc po latach zaczęłam wracać do Polski, dynamicznie rozwijającego się kraju, zajmującego należne miejsce w Unii Europejskiej, patrzyłam na wszystko z zachwytem. Przyjechałam na gotowe, mój wkład w 25-lecie zmian był żaden. Z ogromną pokorą doceniam pracę wszystkich, którzy to zrobili.

Dziennikarstwo dzisiaj nadal ma odpowiedzialność?
Większą niż kiedykolwiek. Właśnie dziś, kiedy w wielu aspektach jest nam prościej wykonywać ten zawód dzięki możliwościom technologicznym. Z drugiej strony – niosą one wiele pułapek. Żyjemy wręcz w epidemii fake newsów. Dzisiaj dziennikarz musi się mocno napracować, żeby udowodnić swoją wiarygodność.

Z zazdrością czytałem w pani książce, że na każdym biurku w BBC leżał kodeks etycznego postępowania.
To była nasza biblia. W BBC realizowałam się jako dokumentalistka w fantastycznym okresie. Miałam możliwość czerpania z oferty najwyższej jakości. Dzięki temu, czego się nauczyłam, jestem w stanie obronić każdy przecinek w komentarzach do moich filmów i każde w nich ujęcie. Wcześniej pracowałam w newsach i choć są potrzebne, nigdy bym do nich nie wróciła. na pewno były dobrym etapem na drodze do dokumentu, zwłaszcza że pracowałam w ich najlepszej szkole, amerykańskiej stacji CBS. Jestem szczęściarą, że mogłam uczyć się od najlepszych.

Jest też lustro.
Realizowałam tematy trudne, kontrowersyjne, często była ogromna pokusa – oraz możliwości – pójścia na skróty. Zdemaskowanie mnie jako osoby, która wybiera taką drogę, byłoby przed laty ograniczone. Nie było Internetu ani opcji nagrania na smartfonie. Ale zawsze stało lustro. Rano wstaję i jest, jak cerber. Nie chcę panu wmówić, że dla dokumentalisty liczy się etyka i tylko etyka. Dla mnie również liczy się czyste sumienie.

Jak w filmie o Czeczenii, kiedy rozważała pani, czy powiedzieć matce, że jej syn zginął, czy też budować dramaturgię.
Uczciwie przedstawiłam tę sprawę w swojej książce. Zastanawiałam się, co zrobić. Ale powiedziałam Annie, że jej syn zginął. Bo sama dla siebie jestem punktem odniesienia.

Wstaje pani i co jest najpierw?
Myślę, że jest super! Witam każdy dzień w pokornej wdzięczności. Zaczynam od pięciu rytuałów tybetańskich. Nic tak dobrze nie wpływa na samopoczucie jak ruch. A potem idę dalej.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze