1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

„W pół drogi” - dasz radę dojechać do mety?

vivarto
vivarto
Zobacz galerię 5 Zdjęć
Zacznijmy od faktu, którego nie da się zignorować: film Andreasa Dresena na festiwalu w Cannes w 2011 roku został - obok „Arirang” Kim Ki-duka - wyróżniony w sekcji Un Certain Regard. Jeśli chodzi o werdykt jury, pełna zgoda: nigdy nie widziałam czegoś takiego w kinie. I mam nadzieję, że długo nie zobaczę.

Tak, kino poszukujące jest potrzebne; tak, przełamywanie tabu przez filmowców jest konieczne, byśmy jako ludzkość zdezorientowana wielością pół- i ćwierćideologii nie stanęli w miejscu. Ale naprawdę nieludzkiego wysiłku wymaga ode mnie znalezienie choćby kilku atutów tego filmu, które skłonić mogłyby widzów do pójścia na jego pokaz. I nie daję rady.

</a> fot. materiały prasowe Vivarto/więcej w galerii fot. materiały prasowe Vivarto/więcej w galerii

Wprawdzie film Dresdena nie jest dokumentem, ale trudno się w nim doszukać jakichkolwiek elementów zaczerpniętych z tradycji fabularnej. Kamera nie estetyzuje, nie oszczędza, wprowadza nas bezlitośnie w najintymniejsze, fizyczne aspekty choroby nękającej głównego bohatera. Próżno wypatrywać scen symbolicznych, które przeniosłyby jego cierpienie na nieco uniwersalniejszy poziom lub próbowały nadać jego powolnej śmierci jakikolwiek sens. Jeśli chciałabym być tak bezlitosna jak reżyser, powiedziałabym, że widzowie „W pół drogi” stają się po prostu świadkami śmierci. Okrutnej, bolesnej, nieodwracalnej, odrażającej śmierci. Patrzymy na nią oczami najbliższych Franka - jego żony, dorastającej córki i syna, który jest jeszcze małym, niewiele rozumiejącym dzieckiem. Patrzymy na nią oczami rzadziej obecnych w domu, ale równie bezradnych rodziców i Franka, i Simone, także oczami kolegów Lilly. Każde z nich na swój sposób chce pomóc, ale nie potrafi. Złośliwy, nieoperacyjny rak mózgu - wyrok, który pada z ust lekarza zaraz na początku filmu (nie dajcie się zwieść opisom, reżyser nie traci taśmy nawet na zarys „normalności”), jest bez zawieszenia. Zostaje tylko odliczanie do końca z uśmiechem dobrego gracza, który choć wie, że przegra, stara się to zrobić z klasą.

Dodatkowym świadkiem tej śmierci jest smartfon Franka, którym chory w przebłyskach świadomości dokumentuje swoje przemyślenia, odczucia, ale także - na przekór wszystkiemu - fragmenty ciepłych, rodzinnych scen. To jego ostatnie narzędzie walki. Tracąc panowanie nad własnym ciałem i umysłem, może zrobić jeszcze jedną rzecz: udokumentować porażkę, co w jakiś potworny sposób przechyla szalę zwycięstwa na jego stronę.

Konsekwencja Dresdena jest godna podziwu i koniec końców ratuje ten film. Paradokumentalność tego obrazu powoduje, że stajemy oko w oko ze śmiercią, która do niczego nie prowadzi, niczego nie udaje, niczego nie symbolizuje - jest taka, jaka jest. W kontrze do niej krystalizuje się w tym filmie miłość, która rzeczywiście wszystko przetrzyma i pomaga ludziom podnieść się z najgłębszego dna. Udał się Dresdenowi ten pomysł. Są jednak takie eksperymenty, które - pomimo powodzenia - nigdy nie powinny zostać upublicznione. Pomimo pochwały godnej spójności, nie chcecie oglądać tego filmu. Jestem pewna, że ludzie, którzy zostaną lub zostali kiedyś skazani na podobne doświadczenie, nie znajdą w tym filmie ani przewodnika, ani pocieszenia, ani odpowiedzi. Ci zaś, których to nieszczęście ominie - cóż. Niech dziękują, komu lub czemu zwykli dziękować za najwyższej wagi szczęście i tym razem ominą kino szerokim łukiem.

[iframe src="https://www.youtube.com/embed/tBTmjdDvsAI" frameborder="0" allowfullscreen" width="100%" height="315-->

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze