Najbardziej uświęcony film o seksie, jaki kiedykolwiek powstał - tak o "Sesjach" Bena Lewina napisał opiniotwórczy "The New Yorker".
I to jest prawda, choć jednocześnie film Bena Lewina otrzymał nagrodę publiczności na Festiwalu Filmów Niezależnych Sundance, który za pruderyjny nie uchodzi. Ale faktycznie - to jeden z tych filmów, gdzie seks - wokół którego koncentruje się większość scen - jest tak pokazany, że budzi raczej wzruszenie i śmiech niż niesmak czy niepokój.
Historia, jaką opowiadają "Sesje", dotyczy prawdziwej postaci - sparaliżowanego od szyi w dół dziennikarza i poety Marca O'Briena (w tej roli John Hawkes) i oparta została na jego autobiografii oraz eseju z 1990 roku - "Spotykając się z seks surogatką". Dobiegający 40-tki Marc spędza większość czasu w tzw. żelaznym płucu, a jedynie kilka godzin dziennie może podróżować na łóżku inwalidzkim. Gdy pewnego dnia zakochuje się w nowej opiekunce, a ta odrzuca jego miłość, Marc postanawia wyrobić sobie dokładniejszy pogląd na sprawy miłości duchowej i fizycznej- zwłaszcza tej drugiej, gdyż z racji tego, że od 6 roku życia jest sparaliżowany - nie miał okazji utracić dziewictwa. Postanawia zatem wynająć seks-terapeutkę, a swoim pomysłem dzieli się ze spowiednikiem, ojcem Brendanem (wspaniały William H. Macy).
I tak w życiu Marca pojawia się Cheryl. W tej roli wystąpiła piękna i zmysłowa, a przecież dobiegająca 50-tki Helen Hunt, która notabene, za postać seks-surogatki otrzymała nominację do Oscara. Wydawałoby się, że zaczyna robić się pikantnie. A jednak nie. Ben Lewin, może obawiając się reakcji na film opowiadający o seksualnych przygodach osoby niepełnosprawnej, do tematu podszedł z ogromną wrażliwością i ostrożnością. Sceny intymne między Markiem a Cheryl są niezwykle delikatne i przypominają raczej sesje terapeutyczne - Cheryl bowiem nie tyle naucza Marca bycia z kobietą, ile z sobą samym. Ucząc go radości z kontaktu z drugą osobą, jednocześnie pokazuje mu, że musi zacząć od akceptacji samego siebie.
Każda scena intymna jest przed lub po komentowana i omawiana przez Marca wraz z jego spowiednikiem. Ojciec Brendan z początku sceptycznie podchodzi do samego pomysłu, z czasem jednak staje się niechcący swego rodzaju voyeurem, z coraz większym zainteresowaniem i satysfakcją słuchając o kolejnych tytułowych sesjach. Wydaje się, że obu męskich bohaterów łączy właśnie ta niemożność odbycia kontaktu seksualnego - u księdza wynika to z zakazu religijnego, u Marca - z niemocy ciała. A jednak to Marc właśnie przekracza granicę niemożności i wstydu, by rozwinąć w sobie konieczny do spełnienia - jemu jako mężczyźnie - wachlarz doznań.
Jedyne, czego brakuje w tym filmie, to - jak zasugerował "The New Yorker" - szczypta pikanterii. Delikatne, terapeutyczne i potraktowane z nabożnym skupieniem podejście do sfery seksualnej, jaką serwuje nam Ben Lewin, jest aż nazbyt poprawne. I czuć to musiał sam reżyser, bo w kilku miejscach ten swój poprawny ton próbuje zmiękczyć humorem. I to się udaje. Niemniej "Sesje", na które prawdopodobnie wiele widzów Warszawskiego Festiwalu Filmowego - gdzie film był po raz pierwszy pokazywany - wybrało się ze względu na poruszany temat, z filmu o seksie stały się filmem o uczuciach i to ujętym w sposób ogromnie wzruszający. Z drugiej strony, tak piękne i delikatne kino może być doskonałym remedium na wszechobecne i często niezrozumiałe epatowanie seksualnością w co drugiej propozycji kinowej.