1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Retro

Walerian Borowczyk – reżyser, który zapoczątkował rewolucję seksualną w kinie lat 70-tych

Walerian Borowczyk wielokrotnie podkreślał, że chociaż większość życia spędził we Francji, nigdy nie zapomniał o swoich polskich korzeniach. (Fot. materiały prasowe HBO)
Walerian Borowczyk wielokrotnie podkreślał, że chociaż większość życia spędził we Francji, nigdy nie zapomniał o swoich polskich korzeniach. (Fot. materiały prasowe HBO)
Do czerpania inspiracji z jego filmów przyznają się Peter Greenaway, David Lynch, bracia Quay. U nas Walerian Borowczyk to postać ciągle budząca kontrowersje i nieco zapomniana, choć kilka lat temu na platformę HBO trafił film dokumentalny "Love Express. Przypadek Waleriana Borowczyka" poświęcony jego twórczości. Nadal jednak ciągnie się za nim fama libertyna, który lubił świntuszyć na ekranie.

Dokument „Love Express. Przypadek Waleriana Borowczyka” w reżyserii Kuby Mikurdy, przybliżający twórczość Borowczyka, można obejrzeć na platformie HBO.

Ktoś kiedyś nazwał Borowczyka „wizjonerem kina erotyzmu”. On sam nie znosił tego typu etykietek. Jak tylko mógł, bronił się przed przyprawianiem mu gęby filmowego speca od „tych rzeczy”, a także przed upychaniem jego fabuł jak leci w szufladce z napisem soft porno albo porno de luxe. Tłumaczył, że w sztuce trzeba umieć odróżniać temat od anegdoty i że pornografią w gruncie rzeczy może być wszystko, bo to kwestia spojrzenia i kontekstu. Przestrzegał przed dosłownym odczytywaniem jego filmów, dając tym samym do zrozumienia, że naga dusza interesuje go wcale nie mniej niż nagie ciało. Tym, którzy zarzucali mu nadmierne epatowanie seksem, Borowczyk w wywiadzie dla „Kina” odpowiadał: „Erotyka nie zabija, nie unicestwia, nie nakłania do zła, nie prowadzi do popełnienia przestępstwa. Wręcz przeciwnie, łagodzi obyczaje, przynosi radość, daje spełnienie, sprawia bezinteresowną przyjemność”.

Ani słowa o mojej matce

Znamienne, że jako dziecko lubił urządzać dla najbliższych przedstawienia kukiełkowe. Sam robił lalki, sam układał fabuły, no i sam je, oczywiście, reżyserował. To autorskie podejście do sztuki miało mu pozostać na zawsze. Jako dojrzały twórca czuł się odpowiedzialny za każdy detal swojego dzieła. W wypadku filmów był nie tylko ich reżyserem i scenarzystą, ale często także autorem scenografii oraz zdjęć, zdarzało mu się też osobiście podkładać pod postaci głosy.

Wspomnienie o kukiełkach jest tym cenniejsze, że Walerian Borowczyk był nie tylko artystą osobnym, ale i jako człowiek trzymał się na osobności. Bardzo starannie strzegł swojej prywatności, więc i z tego powodu nie wiadomo o nim zbyt wiele. Zwłaszcza że czasem wręcz zacierał za sobą ślady i mylił tropy. Na przykład w nocie do polskiego wydania zbioru swoich opowiadań „Anatomia diabła” (1992) twierdził, że przyszedł na świat w Wojnowicach w 1932 roku. Tak naprawdę urodził się 2 września 1923 roku w Kwilczu w Poznańskiem. Jego ojciec Wawrzyniec był inspektorem kolejowym, ale też malarzem. Dziś powiedzielibyśmy malarzem amatorem, jednak sam Borowczyk jego akwarele stawiał w tym samym rzędzie co dzieła największych francuskich impresjonistów. „On był powodem wyboru mojej drogi życiowej” – powie po latach. Charakterystyczne, że we wspomnieniach reżysera w ogóle nie pojawia się matka. Kiedyś przyznał, że nie ma nawet jej zdjęcia.

Uczył się w poznańskim Gimnazjum im. Ignacego Jana Paderewskiego, podczas wojny jako robotnik przymusowy trafił do podpoznańskiego Lubonia, gdzie pracował w zakładach przetwórstwa ziemniaczanego. Tylko dlaczego we wspomnieniach napisał, że kopał doły pod mostowe fundamenty?

Po wojnie w trybie przyspieszonym zrobił maturę i postanowił iść na studia. Myślał o polonistyce na poznańskim uniwersytecie, ale zanim złożył papiery, pojechał do Krakowa zdawać egzaminy do tamtejszej ASP. Kiedy się dowiedział, że został przyjęty do akademii, o żadnej polonistyce nie było już mowy. Studia zaczął w 1946 roku w pracowni malarstwa Zbigniewa Pronaszki. Był w jednej grupie z Janem Tarasinem i Jerzym Tchórzewskim, przyjaźnili się potem przez całe życie. Innym przyjacielem Borowczyka z lat studiów, takim na dobre i złe, był też (młodszy o kilka lat) Franciszek Starowieyski.

Co z innym kolegą z akademii Andrzejem Wajdą? Wstąpili na uczelnię w tym samym roku, ale stosunki między panami nie ułożyły się najlepiej. W każdym razie Borowczyk nawet po latach, gdzie tylko mógł, dawał wyraz swojej niechęci do reżysera „Popiołów”. Napisze po latach: „Mój kontakt z […] Wajdą był współżyciem przymusowym”. Doda jeszcze, że wykreślił go ze zbiorowej fotografii, którą zrobiono im po ukończeniu pierwszego roku ASP. Ktoś powie, że za niechęcią stała zwykła zawodowa zawiść. Mogły też wchodzić w grę względy osobiste. Na przykład zazdrość o kobietę. Wajda ożenił się z Gabrielą Obrembą, jedną z najatrakcyjniejszych studentek akademii, która zresztą jeszcze pojawi się w tej historii.

Był sobie raz...

Już podczas studiów zajmował się projektowaniem plakatów teatralnych i kinowych, publikował w gazetach swoje rysunki satyryczne. Rodziły się jego pierwsze filmowe fascynacje: swoją kamerą 8 mm kręcił krótkie dokumenty, własnoręcznie przygotowywał też przezrocza, malując obrazki bezpośrednio na taśmie fotograficznej. Niedługo te „dziecinne” zabawy miały się zmienić w całkiem dorosłą pasję.

W 1956 roku poznaje Jana Lenicę, ówczesnego dyrektora artystycznego pisma „Szpilki”. Borowczyk miał parę pomysłów na filmy animowane, które postanowili zrobić razem. Żaden z nich nie przypuszczał, że ta decyzja zupełnie odmieni ich życie.

Premiera ich pierwszej wspólnej animacji „Był sobie raz…” odbyła się w 1957 roku. To był szok. Okazało się nagle, że film animowany nie musi się wcale trzymać ideowych wytycznych towarzysza Żdanowa ani estetycznych kanonów narzuconych światu przez Disneya. Ba, może nawet nie mieć fabuły, być żartobliwą grą plam, kresek, figur geometrycznych i detali wyciętych ze starego pisma. Słowem – może być czystą igraszką, a przy tym reprezentować tzw. sztukę wysoką. Na ekrany polskich kin wchodził akurat „Kanał” Andrzeja Wajdy, który dał początek Polskiej Szkole Filmowej. Borowczyk z Lenicą niejako równolegle otwierali Polską Szkołę Animacji. Otwierali też nowy rozdział w animacji światowej. Marcin Giżycki, wytrawny znawca awangardy filmowej, napisał po latach w miesięczniku „Kino”, że w filmie animowanym istniały dwie epoki: „przed i po Janie Lenicy i Walerianie Borowczyku”.

Obaj zrobili razem jeszcze kilka filmów, m.in. „Dom”, który w 1958 roku zdobył Grand Prix na konkursie kina eksperymentalnego podczas wystawy światowej w Brukseli, co Borowczykowi i Lenicy otworzyło drogę do międzynarodowej kariery. Nagroda miała zresztą nie tylko honorowy wymiar, towarzyszyła jej także niebagatelna wówczas suma 10 tysięcy dolarów. Pieniądze się przydały. Zaraz po sukcesie „Domu” Borowczyk wyjechał na stałe do Francji.

Miłość francuska

Podpisuje pięcioletni kontrakt ze studiem Le Cinéastes Associés. Nadal kręci filmy animowane. I to znakomite. Borowczyk realizuje pierwszą we francuskiej kinematografii animację długometrażową – „Teatr państwa Kabal”, a za całokształt twórczości w dziedzinie filmu animowanego (zrobił ich w sumie ok. 50) dostaje prestiżową Nagrodę Maxa Ernsta.

Za granicą jest znany jako Boro. Twórca nie tylko animacji. Mówił: „Dwie różne techniki, lecz myśl jedna”. Pierwszym jego filmem aktorskim była nakręcona na kanwie noweli de Maupassanta krótkometrażówka „Rozalia” (1966), która zdobyła m.in. Srebrnego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie. Zdobyła w dużej mierze dzięki Ligii Branice, żonie reżysera, grającej w filmie tytułową rolę. Nie sposób mówić zresztą o fabularnej twórczości Borowczyka, nie wspominając o Ligii.

Poznali się jeszcze w Krakowie. Wspominał: „Ożeniłem się z [...] najpiękniejszą i najinteligentniejszą, wszechstronnie uzdolnioną uczennicą Gimnazjum im. Józefa Hoene-Wrońskiego w Krakowie. W dniu ślubu w Urzędzie Stanu Cywilnego podarowałem Ligii tomik poezji Tadeusza Różewicza zatytułowany »Czerwona rękawiczka« i opuściliśmy Kraków. Zamieszkaliśmy w Warszawie”.

Był rok 1956, Borowczykowie dostali mieszkanie na osiedlu Praga II, takim praskim MDM-ie. Często odwiedzali ich znajomi z Krakowa, był wśród nich i Sławomir Mrożek, który właśnie tutaj poznał swoją pierwszą żonę Marię – jak napisze potem Borowczyk, równie piękną (!) jak jej siostra… Gabriela Obremba.

Ligia w Warszawie przez półtora roku studiowała aktorstwo w wyższej szkole teatralnej, potem przeniosła się na wydział aktorski łódzkiej filmówki, studiów tych jednak nie ukończyła, wyjechała z mężem do Paryża. W Polsce zagrała jeszcze parę epizodów w kinie. W późniejszych filmach męża będzie występować wyłącznie jako Ligia Branice. Tak było choćby w pełnometrażowym debiucie Borowczyka „Goto, wyspa miłości” (1968), kafkowskiej z ducha przypowieści o totalitaryzmie i miłości totalnej. Branice zagrała tu żonę tyrana (w tej roli Pierre Brasseur wystylizowany na Józefa Stalina) władającego skrawkiem oderwanego od lądu i rzeczywistości świata. W „Blanche” (1971), swobodnej adaptacji „Mazepy” Juliusza Słowackiego, aktorka, grając u boku Michela Simona, wcieliła się w macochę zakochaną w swoim pasierbie.

Ostatnim obrazem Borowczyka, w jakim pojawiła się Ligia, był „Za murami klasztoru” (1977). Odważnie prezentuje tu swoją nagość, Borowczyk zaś bez oporów nagość żony filmuje. Najlepszy dowód na to, że reżyser traktował ciało kobiety jak dzieło sztuki. Choć zapewne tak jak i dla Buñuela było ono też dlań „mrocznym przedmiotem pożądania”.

Filmy „Goto…” i „Blanche” Borowczyk uznawał za najlepsze w całej swojej twórczości. A jednak światowy rozgłos i komercyjny sukces przyniosły mu tytuły zupełnie inne. „Opowieści niemoralne” (1974), „Bestia” (1975), „Ulicznica” (1976) czy „Heroiny zła” (1979), które Borowczyka postawiły – obok Pasoliniego i Bertolucciego – w rzędzie najważniejszych animatorów rewolucji seksualnej w kinie lat 70. Jean-Paul Sartre o „Bestii” mówił jako o „wielkiej epopei podświadomości”, a Alberto Moravia przy okazji „Za murami klasztoru” porównywał Borowczyka do Boccaccia. Cenzura obyczajowa w różnych krajach miała w tym względzie trochę inne zdanie. Na przykład we Francji „Opowieści niemoralne” początkowo były objęte zakazem dystrybucji.

I nic dziwnego. Fellatio na początek, potem samogwałt w wykonaniu bogobojnej panienki przy użyciu ogórka, sceny z życia „wampirzycy z Siedmiogrodu”, księżnej Elżbiety Batory (w tej roli Paloma Picasso, córka wielkiego malarza), a na koniec zmysłowe karesy Lukrecji Borgii z ojcem papieżem i bratem kardynałem. Tak w największym skrócie można by streścić wątki kolejnych „niemoralnych” nowelek pomieszczonych w filmie. To było naprawdę mocne uderzenie, nawet jak na ojczyznę markiza de Sade. I to pomimo że Borowczyk w swoim filmie więcej sugerował, niż pokazywał. Za to w „Bestii” widać właściwie już wszystko, łącznie z gigantycznym penisem kudłatego monstrum uwiedzionego (ba, zamęczonego w seksualnym uniesieniu) przez Piękną.

Bezwzględny histeryk

„Chciał mnie rozbierać w scenach, które wcale do tego nie upoważniały. Nie potrafił zapanować nad swoimi emocjami” – powie po latach w wywiadzie Grażyna Długołęcka, która zagrała u Borowczyka w „Dziejach grzechu” (1975) według powieści Stefana Żeromskiego. To jedyna fabuła zrealizowana przez reżysera w Polsce, cieszyła się zresztą u nas ogromnym powodzeniem – zobaczyło ją ponad osiem milionów widzów. Długołęcka, wówczas jeszcze studentka, zagrała Ewę Pobratyńską, o której miłości i moralnym upadku film opowiada. Na łamach „Przeglądu Tygodniowego” aktorka pracę na planie wspominała jako jeden wielki koszmar. Borowczyk w wydanej we Francji publikacji „Moje polskie lata” wszystkie zarzuty Długołęckiej z pasją odpierał, nazywając aktorkę mitomanką i kobietą bezradną wobec swego nienormalnie rozbudzonego libido.

Ostro? Niby tak, ale reżyser z zasady nie bawił się w wersal. Poza tym nigdy niczego nie zapominał ani niczego nie wybaczał. Zwłaszcza najmniejszego słowa krytyki. A czytał wszystko, co się w kraju ukazywało na jego temat. Często zresztą bywał w Polsce, miał mieszkanie w Warszawie (na stałe Borowczykowie zamieszkiwali w pięknym domu w Le Vésinet pod Paryżem, mieli też dom w Rzymie, który reżyser kupił, co lubił podkreślać, za honorarium otrzymane za reżyserię „Emmanuelle V”). O tym, że bardzo emocjonalnie podchodził do drukowanych o nim opinii, świadczy choćby napisana przez niego rok przed śmiercią książka „Co myślę, patrząc na rozebraną Polkę”. To jedna wielka filipika wymierzona w tych wszystkich, których reżyser uznawał za swoich wrogów. A zaliczał do nich głównie polskich krytyków filmowych, którzy według niego robili wszystko, by go w kraju zdyskredytować i pokazać jako zboczeńca. W książce padają konkretne nazwiska, a najczęściej towarzyszącym im epitetem jest słowo „idiota”. Darowane zostaje tylko Zygmuntowi Kałużyńskiemu i Bolesławowi Michałkowi, którzy Borowczyka raczej dowartościowywali.

Z Kałużyńskim akurat szczerze się przyjaźnił, nie miał mu więc za złe, gdy ten nazywał go „bezwzględnym histerykiem”. Niebezpodstawnie. Na festiwalu w Mannheim Borowczyk jako przewodniczący jury potrafił w trakcie projekcji chodzić po sali kinowej i wymyślać tym widzom, którzy jedli cukierki i szeleścili papierkami. Podczas pokazu prasowego „Dziejów grzechu” skrzyczał szacownego doktora Płażewskiego, który zamiast patrzeć na ekran, coś tam skrzętnie notował w swoim słynnym kajecie. Czy Walerian Borowczyk nie miał dystansu do siebie? Wygląda na to, że nie. Co jest o tyle dziwne, że był jednocześnie człowiekiem o niezwykłym zmyśle ironii i niesamowitym poczuciu humoru. W końcu tzw. „momenty” w jego filmach z założenia na ogół mają nie tylko bulwersować, ale i bawić. Na tym właśnie polega przewrotność jego reżyserskich prowokacji.

Znowu w Polsce

Wielokrotnie podkreślał, że chociaż większość życia spędził we Francji, nigdy nie zapomniał o swoich korzeniach. Pewnie dlatego tak mu zależało, żeby nad Wisłą zaistnieć w podobnym stopniu jak nad Sekwaną, gdzie przez lata uchodził za twórcę nie tylko kontrowersyjnego, ale i błyskotliwego. We Francji Boro to była marka. W Polsce Borowczyk czuł się przemilczany i odrzucony przez swoich. To go bolało i wściekało zarazem, ale był bezradny, tym bardziej że przez ostatnich kilkanaście lat życia nie kręcił już filmów, jego awantury o „stare kino” musiały wydawać się więc niektórym zupełnie bez sensu. A już zwłaszcza „urodzonym romantykom” (a tylko tacy wszak pomieszkują między Odrą a Bugiem), którzy tematy dotyczące cielesności i seksualności z zasady uznają za niegodne sztuki.

I świat, i czasy, i nasz kraj się zmieniają. Może zatem czas Borowczyka, artysty niepokornego i przekornego, dopiero nadchodzi?

Korzystałem m.in. z książek: Waleriana Borowczyka „Co myślę, patrząc na rozebraną Polkę”, Oficyna Wydawnicza Rytm; Stanisława Różewicza „Było, minęło…”, wydawnictwo Iskry.

Artykuł pochodzi z archiwalnego numeru „Zwierciadła”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze