1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Janusz Głowacki: Plusy dodatnie, plusy ujemne

Tegoroczny laureat nagrody "Kryształowe Zwierciadła" Janusz Głowacki czasem daje się przyłapać bez maski cynika. W upalne przedpołudnie przy czarnej herbacie z mlekiem mówi całkiem serio. O tym, co go nie śmieszy, czego się boi, i o tych, którzy byli i są w jego życiu najważniejsi.

Na tę rozmowę próbowałam się umówić dwa lata. Nie chciał pan rozmawiać, czy jest pan tak zajęty?

Kiedyś zapytali Janusza Minkiewicza, pisarza i stałego bywalca SPATiF-u, ile wódki pije. Odpowiedział: „Łatwiej mi odpowiedzieć, ile piję, kiedy nie piję – jakieś pół litra dziennie”. Ze mną jest tak, że jak nic nie piszę, to i tak coś piszę, inaczej straszliwie się nudzę. Ostatnio najwięcej czasu zabrał mi scenariusz do filmu o Lechu Wałęsie. Jego najrozmaitsze wersje. Z początku miał być trochę inny, strasznie się umęczyłem.

Dlaczego Wajda zaproponował napisanie scenariusza panu? Nie pracowaliście razem od czasu „Polowania na muchy”, 41 lat.

Andrzej umówił się ze mną w Bristolu. Zapytał, jaki mam stosunek do Wałęsy. Powiedziałem, że dobry. A o co chodzi? Powiedział, że o scenariusz. Spytałem się, dlaczego ja. „Bo byłeś w sierpniu ’80 w stoczni, napisałeś o tym książkę, mieszkasz głównie za granicą, czyli masz dystans, a poza tym Romek Polański powiedział mi, że ty to najlepiej zrobisz. Więc sam rozumiesz, że nie masz wyjścia”. „Ale ja nie umiem napisać pomnika ani kapliczki”. „Nie mam takiego zamiaru” – odpowiedział.

Wałęsa to u nas postać mocno kontrowersyjna. Trudno będzie wszystkich zadowolić.

Nie ma w ogóle takiej możliwości. Jedni powiedzą, że wyszedł za czarno, inni, że za biało, każdy w Polsce ma jakiś stosunek do Lecha Wałęsy. Ja próbowałem napisać o człowieku, który się z dnia na dzień staje olbrzymem, a potem co jakiś czas się potyka i przewraca, ale zawsze podnosi. Ku wściekłości jednych, a radości drugich. W ogóle pisanie o żyjącym bohaterze jest bardzo trudne, zwłaszcza o tak paradoksalnej postaci, jaką jest Lech Wałęsa. Na razie ktoś mi zrobił awanturę, że nie rozmawiałem z Wachowskim i że to skandal. Z samym Wałęsą próbowałem rozmawiać na jego urodzinach o scenariuszu, a on odpowiedział, że jest bardzo wiele niesprawiedliwości na świecie, z którą trzeba walczyć. Scenariusz go nie zainteresował.

Bardzo trudno jest przenieść do filmu język Wałęsy. Bardzo osobisty. Te wszystkie „plusy dodatnie” i „plusy ujemne”.

A pan? Gdzie pan był w sierpniu ’80 roku?

Jak się zaczął strajk, w Chałupach na wakacjach. Od razu wsiadłem w samochód i pojechałem pod stocznię. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem faceta stojącego nad bramą czy „na bramie”, w sumie się już tak utarło. Z rozłożonymi rękami stał jak prorok. A pod nim rozentuzjazmowany ogromny tłum. Ktoś mi powiedział: „to jest ten Wałęsa”. Jeszcze tego samego dnia wykonałem kurs do Warszawy po benzynę, bo na całym Wybrzeżu nie było. Pojechałem, naładowałem pełnymi kanistrami bagażnik mojej łady. „Łada to jest ruski samochód,” ostrzegano mnie. „Spalą”. Ale nie spalili. Wróciłem do Gdańska, „na bramie” dostałem przepustkę jako pisarz i wszedłem do stoczni. W domu zostawiłem kąpielówki, pomyślałem, że już z nich raczej nie skorzystam. Wie pani, co najbardziej zapamiętałem ze stoczni?

Co takiego?

Że na redzie czekało kilkanaście statków. Port zamknięto z powodu strajku. To były wielkie statki, wieczorem zapalano na nich wszystkie światła. Wyglądały pięknie, jak miasto na wodzie. Do Wałęsy trafiła w pewnym momencie delegacja prostytutek z Wybrzeża. I on się spytał: „Co Solidarność może dla pań zrobić?”. A one powiedziały, że chodzi o to, że tam na statkach są marynarze z państw, które wszystkie popierają strajk solidarnościowy. I że to jest po prostu nieludzkie ich tam tak trzymać, zasłużyli, żeby mieć godne życie. No i moment zwycięstwa, łatwo się nie wzruszam, a tam miałem łzy w oczach.

Wierzył pan w zwycięstwo strajku?

Nie. Bałem się, że się skończy tak jak w Grudniu ’70. Ale pomyślałem, że jak w tym koszmarnym PRL-u dzieje się coś tak niesamowitego, to trzeba pojechać, popatrzeć, zapamiętać i może opisać. W końcu jestem pisarzem. W 2001 roku w Nowym Jorku, jak Al-Kaida uderzyła w World Trade Center, to też od razu pobiegłem na miejsce katastrofy. Polscy dziennikarze atakowali mnie później, że chciałem żerować na tragedii. Ach, ci polscy dziennikarze…

Dlaczego w ogóle wyemigrował pan do Stanów?

No bo gdzie emigrować? Na Białoruś jakoś nie bardzo. Stany to wielka, beznadziejna i nieodwzajemniona miłość wszystkich Polaków.

Było tak, że na parę dni przed stanem wojennym przyjechałem do Londynu na premierę mojej sztuki „Kopciuch” w Royal Court Theatre. Trwały próby, dużo piłem ze zdenerwowania, jak wyjdzie, i 13 o 7.00 rano zadzwonił do mnie Gieno Smolar, szef polskiej sekcji BBC, że się zaczęło. Byłem na strasznym kacu, więc powiedziałem tylko: „ dobra, dobra,” i odłożyłem słuchawkę. Potem do mnie dotarło.

Chwilę później rozdzwoniły się telefony. „Guardian”, „International Herald Tribune”, „Times” itd. Tłumy dobijających się dziennikarzy. Nagle ja i moja sztuka znaleźliśmy się w centrum zainteresowania. Nie było pisma w Londynie, które by nie wydrukowało recenzji. Historia boleśnie mi sprzyjała.

Krótko po tym dostałem propozycję wykładów w Stanach w najdroższym college’u dla panienek, Bennington. W mojej klasie była córka szacha Iranu, przed klasą siedział bodyguard, wszędzie porsche i maserati. Ja uczę o Czechowie i Dostojewskim, za oknami śnieg, a w telewizji Polska, demonstracje i okrzyki: „Jaruzelski będzie wisiał”. W sumie surrealizm.

W Warszawie zostawił pan narzeczoną i małe dziecko.

Ewa miała przylecieć do Londynu w dniu premiery, ale już jej nie wypuścili. A ja miałem parę groszy i pustą walizkę, bo miałem przywieźć prezenty na święta, między innymi lalkę dla Zuzi. Panika. Co robić? Wracać? Nie wracać? I moment, kiedy zdecydowałem, że jadę do tych Stanów i że tej lalki jednak nie przywiozę. Ewa z Zuzą dołączyły do mnie po dwóch latach.

A gdzie pan teraz żyje? Słyszałam, że pan wrócił na stałe do Polski. To prawda?

Nieprawda. Wracam do Nowego Jorku.

Co pana tu trzyma?

Oprócz Andrzeja Wajdy i Wałęsy – Olena Leonenko.  Zrobiliśmy razem kilka spektakli, ostatnio „Jesienina”. Poza tym mam bardzo dużo interesów w Europie i w Azji. Ostatnio „Antygona w Nowym Jorku” jest grana w Teatrze Narodowym w Stambule. W kilkunastu krajach wychodzi moja powieść „Good night, Dżerzi”. Przed chwilą wyszła w Budapeszcie, za moment w Paryżu, Brukseli, Izraelu, Rosji, Ukrainie itd. Mam z Polski bliżej.

No i katastrofa smoleńska. Czyli tragedia zamieniona w polityczną farsę, która ośmiesza nas przed światem. Może by „Operę Smoleńską” napisać?

Stany coś w panu zmieniły? Udzielił się panu amerykański entuzjazm i wiara w sukces?

Nauczyły mnie przegrywać, wygrywać i że jedno jest warte drugiego. U nas sukcesu się nie wybacza. Budzi podejrzliwość. „Ktoś mu to musiał załatwić. Albo Żydzi, albo homoseksualiści”.

W Ameryce wszyscy polują na sukces. To racja bytu i choroba tego kraju. Pamiętam taką knajpę w Los Angeles, gdzie siedzi tłum scenarzystów i czeka na telefony od agentów. Czasami przejeżdża złotym kabrioletem producent i wtedy wrzuca mu się do środka scenariusze. Wszyscy mają dziki wzrok i dopiero po zmroku, kiedy studia filmowe już się zamykają i wiadomo, że nikt nie zadzwoni, odprężają się i zaczynają uśmiechać. Mieszkałem tam parę miesięcy, bo kupili scenariusz z „Polowania na karaluchy”. Wynajęli mi mieszkanie, sportowy samochód i zniknęli. Ale codziennie dostawałem zaproszenia na bankiety, a co tydzień czek. Siedziałem tak i czekałem, aż w końcu wróciłem do Nowego Jorku. Jeden irlandzki pisarz stwierdził, że Hollywood to jest takie miejsce, gdzie przyjeżdżasz, wchodzisz do basenu, wypijasz drinka, a potem już masz 80 lat. Do pisania to nie jest najlepsze miejsce, bo za pięknie. Błękitne niebo, zamocowane na stałe słońce, szumią palmy, ocean się kołysze, a ja potrzebuję zimna, chmur, metra i upokorzeń. Marina Cwietajewa powiedziała: „Nikt nie wie, z jakiego brudu rośnie słowo, nie wiedząc, co to wstyd”.

Pan trochę upokorzeń zaliczył.

O swoich upokorzeniach mówiłem i pisałem wiele razy.

Na początku, oczywiście, był strach, bo nie znałem języka, nie miałem agenta ani forsy. Zaliczyłem kilkanaście mieszkań na całym Manhattanie, przenosiłem się bez przerwy. Z góry na dół. 15 adresów, może więcej.

Zafundował pan to nie tylko sobie, ale też Zuzi. Nie ma pan czasem wyrzutów sumienia?

Miała i ma ciekawe życie. Razem z nami leciała w dół i odbijała się do góry. Zmieniała szkoły, języki. Chyba już nic jej nie zaskoczy. Pamiętam, jak Zuzia miała 15 lat, a w Nowym Jorku punkt dziesiąta lektor w telewizji ponurym głosem powtarzał tę samą kwestię: It’s ten o’clock. Do you know where your children are? Chodziło o bezpieczeństwo, żeby dzieciaki nie plątały się na ulicach po zmroku. Zwykle, kiedy nadawali ten komunikat, Zuza właśnie wychodziła z domu. Leciała do Central Parku, gdzie jeździła z gangiem chłopaków na rolkach. Skakali nad samochodami i w ogóle robili niesamowite akrobacje. Kilku z nich później przyjęto do zawodowego cyrku.

„Wiesz, Zuza – ostrzegałem ją – że ten twój kolega Jose ma pistolet?” „A co ma mieć?”

I co? Nie reagował pan?

Byłem spokojny, wiedziałem, że ją lubią. To byli głównie Portorykańczycy i czarnoskóre chłopaki z Harlemu. Żeby dostać się od nich do Central Parku, trzeba było przejechać koło naszego domu, wiedziałem, że zawsze ją odprowadzą, że nic jej przy nich nie grozi. Zresztą, co bym nie mówił, Zuza mi zawsze odpowiadała: „Może i mam ostrych kolegów, ale nie biorę narkotyków”. To był argument nie do podważenia.

Jesteście z Zuzą do siebie podobni?

Pani sobie obejrzy jakieś zdjęcie.

Pytam poważnie. Widzi pan w niej jakieś swoje cechy?

Widzę. Poczucie ironii w pisaniu, bo ogólnie jest romantyczna, ale sceptyczna, tak jak ja.

Pan zawsze był taki?

Kiedy jako mały chłopiec uciekałem z matką z powstania warszawskiego, to może takim znowu sceptykiem nie byłem, ale na pewno dość wcześnie nabrałem nieufności do świata. Za każdym razem jestem mile zaskoczony, kiedy ktoś nie zrobi mi świństwa.

Skąd to się wzięło? Z jakichś rozczarowań?

Może. Nigdy o tym nie mówiłem, ale kiedy byłem chyba w ósmej klasie, urządziłem urodziny, właściwie matka mi je urządziła. Przygotowała stos kanapek. I na te urodziny nikt nie przyszedł poza jednym kolegą, który przyniósł jakąś grę planszową na 20 osób. Siedzieliśmy we dwóch, jedliśmy te kanapki i graliśmy w tę grę. Może to jest jakaś freudowska reakcja? Ja do tej pory nie urządzam ani urodzin, ani imienin i nikogo nie zapraszam.

Pan wspomniał o mamie, a mnie się przypomina rozdział książki „Z głowy” jej poświęcony. Inny od wszystkiego, co pan napisał. Wzruszający, gorzki, bez ironii. Zwłaszcza ten fragment, jak przyleciała do was, już jako starsza pani.

Mama chciała nam koniecznie pomóc, sprzedała moje mieszkanie w Warszawie za pięć tysięcy dolarów i przemyciła pieniądze pod specjalnie zrobioną peruką. W samolocie zrobiła kanapki z szynką, żebyśmy sobie zjedli, Boże.

Widziałem, jak straszliwie nie pasowała do Nowego Jorku. Mieszkaliśmy wtedy jeszcze w dość szemranej okolicy, w East Village. To nie było miejsce dla starych ludzi. Kochała mnie tak, jak tylko matka umie kochać. Ciężko mi o tym mówić.

To mama jest odpowiedzialna za to, że zaczął pan pisać?

Na pewno jest odpowiedzialna za to, że zacząłem czytać. Matkę wychowano jak każdą wtedy dziewczynę z inteligenckiego domu na francuskiej literaturze. Więc kiedy byłem mały, przymuszała mnie do Balzaka, Flauberta. I to święta prawda, że jak miałem 12 lat, czytała mi Prousta. Zasypiałem w trakcie, więc uznała mnie za idiotę.

Mama pracowała jako redaktorka w Czytelniku i Iskrach. Koledzy długo myśleli, że pisze za mnie opowiadania. Dopiero jak zacząłem pisać świństwa, zaczęto podejrzewać, że to może jednak nie ona.

Była pierwszą osobą, której czytałem swoje rękopisy. Przez lata jej dyktowałem, a ona pisała na maszynie. Aż raz zgorszyła się i powiedziała: „Tego to ja już, Janku, nie napiszę”. „Błagam cię, mamusiu, napisz”. „Nie, przykro mi, ale nie”.

Bardzo byliście ze sobą związani?

Bardzo. I bardzo długo, do końca. Relacje z ojcem miałem dużo gorsze. Pamiętam, że podsłuchiwał moje rozmowy z dziewczynami przez telefon. Mieliśmy w domu dwa aparaty, jak podnosił drugą słuchawkę, słychać było takie „pyk”. Dopiero jak umarł, zacząłem żałować, że nie udało mi się do niego zbliżyć. Nie wiem, dlaczego tak było, może ojciec widział, jak dorastam, może trochę był zazdrosny o naszą relację z mamą?

Mama lubiła pana kobiety?

Nie wtrącała się. Mamusia miała taki styl, że mówiła do mnie: „Nie wychodź, nie umawiaj się z tą panienką, bo będziesz jutro zmęczony i niczego nie napiszesz”. Na zasadzie: Nie kop tego pana, bo się spocisz.

Ale nie wchodziło w rachubę, żeby miała wpływ na to, co robię. Naprawdę. Dlatego jak teraz oglądam jakieś seriale w Polsce, zupełnie nie mogę się połapać, o co tam chodzi.

Serialowa matka mówi: „Gdzie byłeś, dlaczego tam, a nie tam?”. Kto tak żyje?

Zostałem wychowany na takim samym luzie, na jakim wychowała się Zuzia. Przez usta by mi nie przeszedł tekst: „Ten chłopiec jest nie dla ciebie”.

Jest pan pierwszą osobą, której Zuza czyta swoje rękopisy?

Sam muszę je czytać. Ona tak szybko mówi po angielsku, że połowy nie rozumiem. Ale tak, chyba czytam pierwszy.

To według pana wyraz jej zaufania?

Albo wrachowania. Uważam, że to logiczne. Ma za darmo konsultanta. Podoba jej się to, co ja piszę, widzi, że moje sztuki są grane, czyta dobre recenzje i ma zaufanie. Wie, że jak coś da mi do przeczytania i mi się nie spodoba, to powiem uczciwie: „do dupy”.

Poważnie, tak by jej pan powiedział? Łatwo jest oceniać swoje dziecko?

Łatwo, jak ma talent. Ja Zuzię kocham, ale traktuję poważnie i jestem obiektywny. Wybranie sobie takiego zawodu jak pisanie to straszne ryzyko. To akrobacja na trapezie bez siatki ochronnej. Ona co prawda na początku chciała być aktorką, co mnie jeszcze bardziej przerażało. Ale jej przeszło.

Boi się pan o nią?

W ogóle. To twardzielka. Przeszła tyle rzeczy. Miała 22 lata, kiedy zaczęła pracować w „New York Timesie”, najważniejszym piśmie na świecie. Siedziała w redakcji po 11 godzin dziennie, siedem dni w tygodniu. Miałem paru przyjaciół w „New York Timesie”, widziałem, jak się ludzie zachowują, kiedy oddaje się numer do druku. Wariują. Sławny redaktor zrywał się i kopał kosz na śmieci. Obłęd. Do tego doszła ta afera z Jaysonem Blairem [znany dziennikarz „New York Timesa” zwolniony w atmosferze skandalu za plagiaty – przyp. red.]. Przeszła prawdziwe piekło. Szliśmy sobie ulicą, a na wszystkich przystankach było jej zdjęcie z Blairem. Tabloidy ją w to wplątały. Wymyśliły sobie romantyczną historię, ona – wysoka blondynka, on – niski, czarnoskóry, to się dobrze sprzeda. Blair nadal jest w Stanach na tapecie, a Zuza pisze o nim książkę. Moim zdaniem to będzie hit. Jeśli czegoś się boję, to że jej nie skończy, bo ją dopadnie lenistwo. Mam pomieszane uczucia. Jako ojciec chciałbym, żeby wszystko, co złe, ją ominęło, z drugiej strony, jak już mówiłem, dla pisarza trudne doświadczenia to dar od Boga.

Myśli pan czasem o emeryturze?

Jak nie będę miał o czym pisać, to przestanę. Nie. Napiszę, że nie mam o czym pisać.

 

Janusz Głowacki ur. 13 września 1938 w Poznaniu. Prozaik, dramaturg, scenarzysta i felietonista. Autor „My sweet Raskolnikow”, „Z głowy” czy „Good night, Dżerzi”. Od 1983 mieszka w Nowym Jorku. Międzynarodowy rozgłos przyniosły Głowackiemu sztuki teatralne. Jego „Antygona w Nowym Jorku” została uznana przez tygodnik „Time”, podobnie jak wcześniej „Polowanie na karaluchy” (nie mylić z „Polowaniem na muchy”), za jedną z dziesięciu najlepszych sztuk roku (1993). W Polsce pisarz został odznaczony przez ministra kultury Waldemara Dąbrowskiego złotym medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Prywatnie związany z pieśniarką i aktorką Oleną Leonenko.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze