1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Julie Delpy: Brak mi pewności siebie

Corbis/FotoChannels
Corbis/FotoChannels
Zobacz galerię 3 Zdjęcia
Może zagrać dziwkę, intelektualistkę, niewinną dziewczynę, potwora. Byle mieć coś do zagrania. Julie Delpy nie ma szkoły aktorskiej, a szlify pobierała u Godarda, Schlöndorffa, Holland i Kieślowskiego, z którym się nawet skonfliktowała. Teraz sama robi filmy autorskie. Ma odrębne zdanie na wiele tematów. Twierdzi, że świat pod rządami kobiet wcale nie byłby lepszy.

Masz obsesję na punkcie damsko-męskich relacji? Pytam o to, bo na polskie ekrany wchodzi sequel „Dwóch dni w Paryżu” – „Dwa dni w Nowym Jorku”. Z tą samą bohaterką i jej nowym czarnoskórym chłopakiem.

Na to wygląda. Wiesz… im jestem starsza, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że zbudowanie trwałej, głębokiej relacji między kobietą a mężczyzną to największe wyzwanie naszych czasów. Ja w tej chwili żyję w bardzo szczęśliwym związku, ale dobrze wiem, ile wymagało to od nas obojga pracy, kompromisów i dobrej woli. Im bardziej ktoś jest wrażliwy i wymagający, tym trudniej zbudować mu taki związek. Bywa, że poranieni poprzednimi nieudanymi relacjami boimy się zaufać i zakochać, choć tak bardzo tego pragniemy. Wiemy, jak łatwo jest spłoszyć miłość, ale też że bywa ona pułapką. Dlatego gramy ze sobą, udajemy, trochę oszukujemy. Boimy się całkowitej szczerości, pielęgnujemy niezależność, nawet w związkach pozostawiamy sobie jakąś furtkę.

I o tym są twoje filmy.

„Dwa dni w Paryżu” opowiada o tym, jak się dojrzewa do bycia z drugim człowiekiem, zaś „Dwa dni w Nowym Jorku” stawia pytania o to, jak odbudować swoje życie na nowo po rozpadzie poprzedniej relacji, jak stworzyć swoje miejsce w nowej patchworkowej rodzinie, z dziećmi z poprzednich związków, z naszymi ekspartnerami, rodzicami, przeszłością, uprzedzeniami i wspomnieniami. To wszystko wymaga naprawdę wielkiej dojrzałości i życiowej mądrości. Mam nadzieję, że te moje filmy nie są zwykłymi komediami romantycznymi, ale próbują uchwycić coś prawdziwego, i że są to uniwersalne historie, w których odnajdzie się wielu nie tylko 30-, ale i 40-, i 50-latków.

Związki w twoich filmach się rozpadają. Miłość romantyczna, taka raz na całe życie, jeszcze się zdarza?

Żyjemy w społeczeństwie konsumpcyjnym, a ono działa w myśl zasady odrzucania tego, co nam nie pasuje. Staliśmy się ślepi na podstawową ideę romantycznej miłości – że każdy jest istotą absolutnie wyjątkową i niepowtarzalną. Jesteśmy dumni ze swojej indywidualności, ale w gruncie rzeczy bez trudu można nas zastąpić zarówno w pracy, jak i w miłości. Jeśli mój telewizor się zepsuje, kupię sobie nowy. Jeśli jakiś facet ma wady, biorę sobie nowego partnera. Tyle tylko, że wcale nie jesteśmy z tym szczęśliwi.

A ty? Jesteś romantyczką?

Gdybym nie była, to byłabym w zupełnie innym miejscu i robiłabym co innego. Lubię rzeczy „czyste”. Przez czystość rozumiem prawdziwość. Wiem, że to zabrzmi bardzo pretensjonalnie, ale ja jestem „czysta”. To czyni mnie niepełnosprawną w biznesie filmowym… Lubię też pracować z „czystymi ludźmi”, takimi jak wcześniej przy dyptyku „Przed wschodem słońca” i  „Przed zachodem słońca”, jak Ethan Hawke, a teraz Chris Rock. Staram się robić filmy, które nie kłamią, nie oszukują widza. I to jest kompletnie niekomercyjne. Jestem kimś w rodzaju romantycznej realistki, pasuje mi romantyzm, ale mocno osadzony w rzeczywistości. Chcę robić dobre filmy, a do tego potrzebny jest idealizm.

Co Julie Delpy ma w sobie z Marion, bohaterki filmów?

Nie jestem Marion. To, że mojego filmowego ojca gra w „Dwóch dniach w Nowym Jorku” Albert Delpy, mój prawdziwy tata, a w „Dwóch dniach w Paryżu” występują oboje rodzice, a do tego ja mam amerykańskie obywatelstwo i mieszkam w Stanach, to wcale nie znaczy, że widz ma się doszukiwać wątków osobistych. Po prostu lubię pracować z ludźmi, których znam. No i daje to dużą oszczędność w budżecie… Żartuję. Co do samej Marion... nie bywam taka agresywna jak ona. Jestem o wiele bardziej łagodna, wstydliwa, sentymentalna, romantyczna właśnie. Z Marion mam za to wspólne jej roztargnienie, gadatliwość i nadmierną gestykulację. Jestem także neurotyczką, ale objawia się to tym, że na przykład panicznie boję się utracić ludzi, których kocham. Wystarczy, że mój tata albo chłopak nie odbierają telefonu, a ja wiem, że powinni być właśnie w domu – wpadam w panikę i dzwonię do nich co dziesięć minut. Boję się, że coś im się stało. Tak samo bałam się o mamę, dopóki żyła. Z Marion dzielę jeszcze i to, że jestem artystką mającą rodzinę, dziecko. Stawiam w filmie pytania, które i mnie nurtują: jak pogodzić rolę matki, reżyserki, pisarki, Francuzki w Nowym Jorku, kochanki, córki i siostry (z tym że prywatnie jestem jedynaczką) i nie zwariować…

Portretujesz w swoich filmach nietuzinkowe, silne kobiety, których mężczyźni na ogół się boją. Jesteś feministką?

Moja matka była feministką, ale ja chyba nie do końca mogę siebie tak nazwać. Jest we mnie podobna dwoistość jak w przypadku moich bohaterek. Z jednej strony, nie znoszę być przedmiotem manipulacji, męskich fantazji, zabawką, gadżetem. Dlatego na przykład nie cierpię filmów Tarantino – nie podoba mi się sposób, w jaki traktuje kobiety. Ten facet ma nie po kolei w głowie. Bohaterki są tam bite, mordowane, krojone na kawałki, a potem jacyś zboczeńcy i psychopaci uprawiają z nimi seks. To obrzydliwe i chore. Z drugiej strony – mimo że oczekuję od mężczyzn szacunku i równego traktowania – rozumiem ich lęki i obawy przed zbyt dominującymi i niezależnymi partnerkami. Oni naprawdę obawiają się utraty swojej męskości i jakaś część mnie szczerze im współczuje. Może to jest rzeczywiście tak, że męscy mężczyźni wyzwalają w kobietach kobiecość i na odwrót, a ja lubię mężczyzn, którzy nie obawiają się ujawniać swojej kobiecej natury. Sama, choć czuję się niezależna i wyzwolona, od czasu do czasu pozwalam sobie także na chwile słabości i tęsknię za silnym, męskim ramieniem. No i dobrze się czuję w towarzystwie facetów dziwaków.

Słucham?

Pewnie pomyślisz, że jestem nienormalna… Gdy spotykam kogoś, kto wydaje się psychopatą, ale w stopniu lekkim, zaczyna mnie intrygować i od razu czuję do niego sympatię. Przyjaźnię się na przykład z Vincetem Gallo, któremu w „Dwóch dniach w Nowym Jorku” sprzedaję moją artystyczną duszę. Wcześniej pracowaliśmy już razem przy filmie „Los Angeles bez mapy”. Vinny nie jest szalony, jak się mówi, tylko nie każdemu pozwala się do siebie zbliżyć. Ma zwariowane poglądy polityczne, robi mnóstwo dziwnych rzeczy, ale jest też piekielnie inteligentny i wrażliwy.

Ciekawi mnie, czy podzielasz dość rozpowszechniony pogląd, że świat byłby lepszy, gdyby rządziły nim kobiety?

Kiedy zrobiłam „Krwawą hrabinę”, historię opartą na legendzie o XVII-wiecznej węgierskiej arystokratce Elżbiecie Batory, która mordowała młode dziewczęta, by dla zachowania urody kąpać się w ich krwi, wtedy dziennikarze pytali mnie, czy to film feministyczny? Otóż nie. Mnie zawsze pociągała mroczna strona kobiecości. To bzdura sądzić, że świat byłby lepszy pod rządami kobiet. I w tym miejscu pewnie narażam się wszystkim feministkom świata. Oczywiście, nie miałyśmy tylu okazji co mężczyźni do dokonywania masowych mordów, ale proszę pamiętać, że kobiety bywały na przykład strażniczkami w obozach koncentracyjnych. Dlatego nie wydaje mi się, by naszej płci należało przypisywać moralną przewagę nad mężczyznami.

Czy wiesz, dlaczego Krzysztof Kieślowski powiedział o tobie, że jesteś trudna? Co mógł mieć na myśli?

Strasznie go zdenerwowałam… To było podczas castingu do „Podwójnego życia Weroniki”. Chciał, żebym wykonała przed kamerą jakiś erotyczny gest… Pamiętam, że okropnie mnie to zirytowało. Miałam wówczas niewiele ponad 20 lat i byłam dość drażliwa na punkcie własnej seksualności. Żaden reżyser (mimo młodego wieku miałam szczęście pracować m.in. z Jeanem-Lukiem Godardem, Leosem Caraxem, Volkerem Schlöndorffem) nigdy wcześniej tak mnie nie potraktował. Chętnie powiedziałabym mu: „Odp….. się, ty męska szowinistyczna świnio! Kim ja według ciebie jestem? Przedmiotem?”. Na szczęście ugryzłam się w język! Za to włożyłam sobie… palec do ucha. Myślę, że Krzysztof wyczuł we mnie duży temperament i chciał mnie sprowokować. Tymczasem ja byłam wtedy przeczulona na punkcie protekcjonalnego traktowania młodych kobiet przez starszych mężczyzn. Wkurzała mnie myśl, że on usiłuje być moim Pigmalionem. Nie zamierzałam spełniać żadnych męskich fantazji. W rezultacie nie dostałam roli, a Kieślowski obraził się na mnie.

Jednak nie na tyle, by nie zaproponować ci kilka lat później udziału w filmie „Trzy kolory. Biały”.

Widocznie przez tych kilka lat zmieniłam się trochę. Dowiedziałam się później, że Kieślowski dał mi rolę Dominique, francuskiej żony Karola, granego przez Zbigniewa Zamachowskiego właśnie dlatego, że zapamiętał mnie jako trudną i upierdliwą aktorkę, a takiej potrzebował. Mimo naszego niefortunnego pierwszego spotkania z czasem nasze stosunki bardzo się poprawiły. Wiele nauczyłam się od Krzysztofa, ale jednocześnie udało mi się przekonać go, by dał mi trochę więcej wolności na planie. Teraz, kiedy z perspektywy lat patrzę na naszą znajomość jako dojrzała już kobieta, to myślę, że Krzysztof pomógł mi – i za to jestem mu ogromnie wdzięczna – nauczyć się wygrywać przed kamerą dwoistość mojego wizerunku.

Co to znaczy?

Zawsze zależało mi na tym, by moje bohaterki były niejednoznaczne. W Europie uważano, że kobiety, które gram, to istoty zimne, cyniczne, wyrachowane. Taka przecież jest Dominique. Kobieta, wydawałoby się, bez serca. Do czasu jednak. W ostatniej scenie „Białego” dojrzewa do partnerstwa, zrzuca maskę zimnej ryby. W Ameryce z kolei dostaję role słodkich Francuzek o delikatnym typie urody. Zwróć jednak uwagę na to, że o ile w filmie „Przed wschodem Słońca” gram arogancką nastolatkę dominującą nad chłopakiem, to już w kontynuacji tego filmu „Po zachodzie Słońca” role się odwracają. Z Celine opada maska niezależnej, pewnej siebie kobiety. Dzieli się z przyjacielem swoimi problemami, nie wstydzi słabości. Chodzi o pokazanie, że te tak różne wizerunki kobiecości wcale nie muszą się wykluczać.

Jak Francuzce żyje się w USA?

Życie w obu kulturach daje dystans i wyostrza perspektywę. Nowy Jork, gdzie mieszkałam po przeprowadzce z Paryża, jest pełen Francuzów, ale tutaj każdy jest skądś i może się poczuć jak u siebie. Zabawne, że wszyscy mężczyźni, z którymi spotkałam się w Ameryce, byli przekonani, że jestem femme fatale i mam tłumy kochanków. Tymczasem to pruderyjni Amerykanie są bardziej opętani seksem niż Francuzi.

Co cię razi we Francuzach i co masz przeciw Amerykanom?

Francuzi są strasznymi rasistami, ale udają, że jest inaczej. Są aroganccy i przekonani o swojej kulturowej wyższości, co poniekąd jest usprawiedliwione, ale pachnie ksenofobią. Nie znoszą, gdy ktoś ich krytykuje. W przeciwieństwie do nich Amerykanie są bardzo autokrytyczni, mają kompleksy edukacyjne i kulturowe. Są zdecydowanie bardziej purytańscy obyczajowo. Nie chciałabym jednak sprowadzać moich filmów wyłącznie do ilustracji różnic mentalnych, stylów życia, systemów wartości. Staram się opowiadać o uniwersalnych relacjach damsko-męskich, które nieustannie ewoluują. O tym, że kobiety ciągle szukają w mężczyznach potwierdzenia własnej atrakcyjności, a oni – poczucia dojrzałości. Niezależnie kto jakiej jest narodowości.

Czego się boisz? Powiedziałaś, że jesteś neurotyczką i nosisz w sobie wiele lęków. To tak jak Woody Allen.

Znam na pamięć jego filmy. Często słyszę komplementy, że moje komedie przypominają jego klimaty. Bardzo mi to pochlebia. I faktycznie tak jak on jestem hipochondryczką. Nie ma chyba we mnie kawałka ciała, którego bym sobie nie prześwietliła. Nawet po kilka razy. Nie boję się za to przemijania i starości, ale już chorób i śmierci – bardzo. Nie cierpię rutyny, przyzwyczajenia, bezruchu. Boję się latać i mam lęk przed ciemnymi bramami. Wydaje mi się, że w każdej czai się psychopatyczny morderca. Ludzie ze mną wytrzymują dlatego, że potrafię się z siebie śmiać.

A wydawać by się mogło, że wychowana bezstresowo w artystycznej rodzinie nie powinnaś mieć żadnych lęków.

Moi rodzice byli aktorami i hipisami, ludźmi o szerokich horyzontach i od dziecka uczyli mnie prawdziwej, głębokiej miłości do sztuki. W wieku dziewięciu lat oglądałam już filmy Bergmana i chodziłam na wystawy malarstwa Francisa Bacona. Rodzice zabierali mnie często do teatru, gdzie grali w sztukach Fernanda Arrabala i Eugène’a Ionesco. Niewiele jeszcze z tego rozumiałam, ale nie wyobrażałam sobie innego dzieciństwa. Fajne było to, że ani mama, ani tata w niczym mnie nie ograniczali. Przeciwnie. Zachęcali do wyrażania emocji. Nie krzyczeli, kiedy któregoś dnia zaczęłam rysować na ścianie w salonie. Uważali, że mam do tego prawo. Te moje lęki, także przed niepowodzeniem, mają swoje źródło w szkole. Byłam nieśmiałym dzieckiem, ale zarazem bardzo krnąbrnym. Szkoła była dla mnie horrorem. Czułam się szykanowana. Nienawidziłam autorytetów, przymusu, ograniczeń. Nigdy nie bałam się nieznanego. Chyba to we mnie zostało na całe życie, bo nie ukończyłam szkoły teatralnej. Miałam to szczęście, że zadebiutowałam już jako 14-latka w „Detektywie” Godarda, a potem dużo grałam u  najlepszych europejskich reżyserów. To była moja szkoła. Nie mam więc tak zwanej techniki. Jestem aktorką intuicyjną, ale mogę zagrać niemal wszystko.

Czy sztuka i artystyczne wypowiedzi są twoją terapią?

Sama piszę scenariusze, reżyseruję, gram, montuję film, komponuję piosenki. Mam kontrolę nad całym procesem. Tak, to rodzaj obsesji. Kiedy nic nie robię i nie czuję, zaczyna mi odbijać. Popadam w depresję.

Czy bywasz zadowolona z siebie?

Nigdy! Na szczęście zrozumiałam, że ten brak pewności siebie sprzyja kreatywności.

Jesteś utalentowana, odniosłaś wiele sukcesów, pracujesz w Ameryce i w Europie. Skąd więc ta niska samoocena?

Myślę, że stresuję ludzi, których poznaję, bo w rzeczywistości nie odpowiadam temu obrazowi Julie Delpy, który wyrobili sobie w swoich umysłach. Nie potrafią pojąć, że ja naprawdę jestem pozbawiona pewności siebie i nigdy nie jestem zadowolona z tego, co zrobiłam. Myślą pewnie, że kokietuję, a to nieprawda. Wciąż wydaje mi się, że za mało się staram, że zmarnowałam zbyt wiele czasu i że nie udało mi się zrobić nic sensownego ze swoim życiem.

Julie Delpy urodziła się w 1969 roku w Paryżu. W wieku 14 lat zagrała w „Detektywie” Jeana-Luca Godarda. Jej pozycję europejskiej aktorki ugruntowały role w filmach Agnieszki Holland „Europa, Europa” oraz „Homo Faber” Volkera Schlöndorffa. Zagrała w „Tragarzu puchu” Janusza Kijowskiego oraz w „Trzech kolorach. Białym” Krzysztofa Kieślowskiego. Popularność przyniósł jej dyptyk w reż. Richarda Linklatera „Przed wschodem słońca” i „Przed zachodem słońca”. W 2007 roku Julie Deply odniosła pierwszy sukces jako scenarzystka, aktorka i reżyserka.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze