1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Katarzyna Rosłaniec: Kręcę

Fot. Rafał Masłow
Fot. Rafał Masłow
Zobacz galerię 4 Zdjęcia
Zamieszała w polskim filmie. Na „Galerianki” poszło do kin 600 tysięcy widzów. Niektórzy reżyserzy mówili, że nie byłoby tego sukcesu, gdyby nie temat. Katarzyna Rosłaniec odpowiadała: „Leżał na ulicy, trzeba było podnieść”. Właśnie skończyła nowy film, którym potwierdza, że jest na właściwym miejscu!

</a>

Kończyłaś „Galerianki” i wiedziałaś już, o czym będzie twój następny film?

Wpadłam na ten trop, kiedy byliśmy na etapie montażu. Zauważyłam, że istnieje coś takiego jak moda na ciążę. Młode dziewczyny decydują się na dziecko, bo jest fajnie je mieć i w końcu będą miały kogo kochać. Nie chciałam mrocznej historii o biednych małoletnich matkach, na które spadają wszystkie nieszczęścia. Chciałam opowiedzieć o dziewczynie, która bardzo stara się być dobrą matką, chociaż tego nie umie. Bo skąd? Sama była niekochanym dzieckiem. Taka jest Natalia, główna bohaterka mojego nowego filmu „Baby Blues”.

Mam poczucie, że oba twoje filmy są o samotności.

No, tak. Ale to nie jest odkrycie, że ludzie są coraz bardziej sami. Kiedyś relacje między ludźmi miały większe znaczenie. Dzisiaj dążymy do samorealizacji, staliśmy się egoistami. Po drugiej stronie egoizmu jest samotność. Natalia mogłaby sobie kupić zabawkę albo szczeniaczka. Funduje sobie dziecko.

Umiesz postawić się na jej miejscu?

Nie, bo nie byłam samotna. Dzięki takiemu domowi, w jakim się wychowałam, mam poczucie bezpieczeństwa. Od początku dla moich rodziców wszystko, co robiłam, było wspaniałe. Rodzice nigdy nie wymuszali na mnie żadnych wyborów. Miałam 19 lat, a oni wciąż traktowali mnie jak dziecko. Dzięki temu zyskałam czas na odnalezienie i określenie siebie w tym chaosie. Natalia ma coś ze mnie. Ja też nie wiedziałam, co będę robić jutro, za miesiąc, co w ogóle będę robić w życiu. Najpierw coś robiłam, bez myślenia o konsekwencjach, a potem dopiero przychodziła refleksja. Albo nie.

Długo szukałaś swojej Natalii?

Bardzo. W ciągu ośmiu miesięcy spotkałam kilkaset dziewcząt. Nie mogłam znaleźć autentyczności. Swobody w byciu sobą. Szukałam nastolatki, która jest nieprzewidywalna, jest wariatką. A te dzieciaki, które przychodziły na casting, już wszystko wiedziały, miały zaplanowaną przyszłość z najdrobniejszymi szczegółami. Mówiły trzema językami, pływały na desce, haftowały haftem japońskim, a w przyszłości chciały być psychologami klinicznymi od małp. A sama nie wiem, co będę robiła za pięć lat. I nagle pojawia się Magda Berus, dziewczyna ze Śląska, po prostu nastolatka. Przyszła i została. Była jeszcze w ogólniaku, przyjeżdżała do Warszawy na weekendy albo święta. Moja producentka z Zentropy Agnieszka wynajęła nam mieszkanie, więc mogliśmy z nią i pozostałą trójką dzieciaków, a wszyscy po raz pierwszy pojawiają się na ekranie, siedzieć, gadać, próbować, pić wino. Chciałam, żeby właściwie wszystko wiedzieli o postaciach, które grają. To wymagało czasu.

Musisz umieć pracować z nastolatkami.

Jestem z nimi blisko, więc się zaprzyjaźniamy, a to znaczy, że jesteśmy wobec siebie otwarci. Mówią mi o sobie, bo ja też o sobie opowiadam. Szczerość za szczerość.

A myślisz o tym, co się będzie z nimi działo po filmie?

Jak matka? Jasne, że chciałabym, żeby było im jak najlepiej. Magda miesiąc po zdjęciach do „Baby Blues” zagrała w nowym filmie Jacka Borcucha. Był przed zdjęciami, nie miał aktorki. Usłyszałam, że nawet na kolanach mnie będzie prosił, żebym mu tę Magdę dała do filmu. Bardzo go lubię, powiedziałam: „bierz”. Zadzwoniłam do Piotrka Kobusa, jego producenta, i zażądałam skrzynki wina. Też coś chciałam z tego mieć. Przywiózł butelkę, bo cała skrzynka jego zdaniem jest niezdrowa. „Ale kupię ci rower” – powiedział. Więc przehandlowałam Magdę za rower. Przed spotkaniem ze mną pracowała jako modelka, miała okładkę „Elle” w Tokio, dużo jeździła po świecie. Aktorstwo, film wydawały się jej za bardzo abstrakcyjne.

A tobie?

Nie mogę ci opowiedzieć, że marzyłam o robieniu filmów od dziecka i tak dalej. Wolę nie mówić, jakie miałam marzenia.

Dlaczego? Skoro już zaczęłaś…

Chciałam mieć przystojnego męża i dzieci.

A zawodowe? Nie chciałaś być aktorką, pielęgniarką…

To było zawodowe, bo wymyśliłam sobie, że mąż będzie prawnikiem. Ja też przy okazji mogłabym być prawniczką. Będziemy mieli dziecko i fajne życie. Ja sobie tego męża wymyśliłam bardzo konkretnie, jechałam tramwajem i gadałam z nim. Dzisiaj nie mam ani męża, ani dzieci.

To ile lat miałaś?

Kilkanaście. Ale od początku to był mój główny cel w życiu. Potem było jeszcze konkretniej, bo zakochałam się w Stanisławie Przybyszewskim. Udawałam, że jestem Dagny Juel, chciałabym bardzo zrobić kiedyś o nim film.

Udając Dagny, wiedziałaś, że finał tej historii jest tragiczny?

Tym lepiej. Finał tragiczny, ale w ich życiu momenty były.

Dlaczego Przybyszewski?

Bo fascynują mnie ludzie z charyzmą. Facet z życia stworzył sztukę. Miał tysiąc kobiet, dzieci, którym przekazywał swoje wspaniałe geny. Imponują mi tacy ludzie – silni, a równocześnie bardzo słabi, popieprzeni. Wyobraziłam sobie, że był superprzystojny jak szatan, bo szatan jest przystojny, może niektórzy tego nie widzą, mocno seksualny. Wchodził gdzieś i zaczynał grać na rozstrojonym fortepianie, fałszował Chopina, a wszyscy się tym zachwycali. Tak, mogłabym żyć z Przybyszewskim. W ogóle chciałabym żyć w Młodej Polsce. Wyobrażam sobie, że ludzie mieli bardzo imprezowy styl życia i wolność wyrażania siebie.

Naśladowałaś to trochę?

Już na studiach. Najpierw poszłam na ekonomię w Sopocie. Samo wyrwanie się z domu, z Malborka, było trudne. Chciałam zamieszkać w akademiku, który mi się nie należał, bo za blisko mieszkaliśmy, a rodzice za dużo zarabiali. Tata, oczywiście, widząc, że tak mi zależy, załatwił mi akademik w Gdańsku, najgorszy w całym Trójmieście. Byłam w czteroosobowym pokoju. Nie do końca się dogadałam z pozostałymi dziewczynami. Musiałam wstawać o piątej rano, żeby dojechać kolejką do Sopotu. Kiedy po tygodniu tata do mnie przyjechał, po prostu zaczęłam płakać. Skarżyłam się, że jest tak strasznie, że ludzie w tramwajach śmierdzą. Księżniczka z puchu przeprowadziła się do dużego miasta i żyje samodzielnie. Pół roku później wynajęłam ze znajomymi mieszkanie w Sopocie i tu właśnie moje życie zmieniło się w jedną wielką imprezę. Byłam w takim artystowskim środowisku. Mówiłam, że jest wspaniale, że chcę tu mieszkać. Rodzice kupili mi piękne mieszkanie w kamienicy. Było cudownie, tylko nie miałam pomysłu co dalej. Wiedziałam, że ta ekonomia nie jest dla mnie i muszę wybrać kolejne studia. Myślałam o historii sztuki albo o psychologii. Ale też nie myślałam za dużo, nie przesadzajmy, bo od czwartku do niedzieli była impreza. Klub SPATiF w Sopocie to był mój drugi dom. Zostawałam w nim na noc, jak mi ukradli torebkę albo nie chciało mi się wracać, chociaż mieszkałam obok. Z właścicielem SPATiF-u i didżejem Elvisem nakręciliśmy film offowy. Byłam kierownikiem produkcji, bo wymyśliłam sobie, że muszę jakoś tę ekonomię wykorzystać. Nagle postanowiłam uczyć się reżyserii.

Byłaś kinomanką?

I tak, i nie. W Malborku właściwie nie chodziłam do kina. Na naszej ulicy była wypożyczalnia wideo i rzeczywiście obejrzałam wszystko, co było. Niektóre filmy wiele razy, jak „Przeminęło z wiatrem”. Taśma była zupełnie starta. Więc wszystkie te filmy znam często z marnej jakości VHS-ów. Oglądałam je z siostrą młodszą ode mnie o sześć lat, bawiłam się w nie, zmieniałam scenariusze, grałyśmy albo lalkami, albo sobą. Wymyślałam, w jaki film się bawimy, i na przykład zakładałam jej rajstopy czarne na głowę, kazałam iść do sąsiadki i powiedzieć, że jest z Meksyku, oczywiście, musiała mówić z akcentem. Była moją aktorką po prostu. Skarżyła się: „Mamo, powiedz coś Kasi, bo ona znowu chce się ze mną bawić”. Próbowała mi tłumaczyć, że już nie chce, bo jest dorosła i chce mieć chłopaków. Pracowała ze mną przy obu filmach, robiła kostiumy do „Baby Blues”. Lubiłam się bawić i muszę się przyznać do czegoś wstydliwego. Jeszcze w szkole średniej bawiłam się lalkami, jakby mi dzieciństwo w ogóle nie przeszło. Oczywiście, starałam się, żeby nikt mnie nie widział. Szliśmy do znajomych, tam była mała dziewczynka, która miała lalki Barbie. Szłam pod jakimś pretekstem do jej pokoju.

Kiedy zdawałaś na studia filmowe, znałaś historię kina?

Byłam kompletnie niedoedukowana. Dopiero teraz nadrabiam. Uwielbiam Agnès Vardę. Znam wszystkie jej filmy, niektóre, niedostępne u nas, sprowadzam z zagranicy. Co rusz odkrywam coś nowego. Teraz widziałam retrospektywę Dušana Makavejeva, film „Sweet Movie” z Polką, Anną Prucnal, którego nie znałam, to dopiero! Po tym filmie nikt już nie może powiedzieć, że robi hard core.

Na egzaminach wstępnych nie zapytali cię o filmowych mistrzów?

Zakładałam taką ewentualność. Chciałam odpowiedzieć: „Szumowska”. Byłam gotowa usłyszeć, że jestem nienormalna, bo zrobiła dopiero dwa filmy, a dla mnie już jest mistrzem. Naprawdę najbardziej podobał mi się jej film „Ono”. Filmy innych mnie nudziły. Zdałam te egzaminy i znów dramat. W Warszawie nikogo nie znałam, wynajęłam mieszkanie na Kabatach, które nawet nie miało balkonu. Wszystko sterylne, ładne i czyste. Mieszkałam w tym plastikowym pudełku, nie miałam się do kogo odezwać. Płakałam i pytałam samą siebie: „co ja tu robię?”. Było mi żal tego, co zostawiłam w Sopocie. Chociaż nie wiem, co miałabym tam, gdybym została. Skończyłam studia, rozstałam się z facetem, moja przyjaciółka wyjechała do Nowego Jorku. Inni pozakładali rodziny.

Musiałaś dojrzeć?

Nie wiem, czy w ogóle dojrzałam. Okazało się, że robienie czegoś dla innych, dawanie od siebie światu, jest tysiąc razy fajniejsze niż niedawanie. Dzisiaj nie wyobrażam sobie robić czego innego. Musiałam poszukać, rozkołysać się w świecie.

Jesteś przebojowa?

Pamiętam, że bardzo chciałam zrobić pierwszy film, a parę osób, również z branży, powiedziało, że to mi się nie uda, że nie zrobię. Kończyłam przecież dwuletnią szkołę filmową Lindy i Ślesickiego, a nie szkołę katowicką czy łódzką. Odpowiedziałam: „i tak zrobię!”. Musiałam stać się przebojowa. Odkąd pamiętam, jak sobie coś wymyśliłam, to realizowałam. Od najmniejszych głupot po poważne zadania. Z tego powodu czasami boję się myśleć, bo wiem, że będę musiała to zrobić. Tak naprawdę byłam bardzo nieśmiała. Jednak nie okazywałam tego. Krzyczałam, że wiem, że umiem, że się uda! Świat jest dla ludzi. Jutro chcę się spotkać z wokalistą zespołu Placebo, bo wymyśliłam, że to oni napiszą muzykę do następnego filmu. Powiedziałam to Magdzie, która akurat jest w Warszawie. Ona na to: „Jak to się spotkasz?”. „No, Magda, mówię, żyjemy na tym samym świecie”. Ale to nie jest takie proste, bo mówić i wierzyć to jedno, a przełamać nieśmiałość, wykonać telefon, umówić się na spotkanie i pójść na nie, to drugie. Musiałam się nakręcać, że dam radę.

Coś z tej nieśmiałości zostało?

Zależy w jakiej kondycji psychicznej jestem.

A kiedy Andrzej Wajda mówi, że film jest według scenariusza 13-latki?

Akurat tym w ogóle się nie przejmuję. Bez dorabiania ideologii – komentarz, że scenariusz o nastolatce jest napisany jak przez nastolatkę, to najlepsza opinia. Przypuszczalnie każdy scenarzysta chciałby pisać językiem bohatera, o którym opowiada, ale to nie zawsze wychodzi.  Jeżeli się robi film o więzieniu, to trzeba do tego więzienia pójść i może nawet przez chwilę być więźniem. Poczułam się wyróżniona entuzjazmem pana Andrzeja Wajdy. Jego emocjonalną wypowiedzią. To znaczy, że film spełnił swoją funkcję.

Trudno było ci się w tym środowisku odnaleźć?

Słyszałam, że ktoś mnie nie lubi, bo tak szybko zrobiłam film, a przecież inni tak długo czekają. Słyszałam, że tak sobie weszłam i zrobiłam. Słyszałam, że w środowiskach, które kończyły legendarne szkoły filmowe, mówi się, że „Galerianki” to komercyjny gniot. Długo uważałam, że ci wszyscy ludzie są beznadziejni. Ale łatwo się tak bronić. Kiedy po raz pierwszy pojechałam do Gdyni na festiwal i w dodatku dostałam nagrodę, kupiłyśmy z siostrą szampana i poszłyśmy do pokoju. Siedziałyśmy same, opijałyśmy sukces. Nie widziałam innych, z którymi mogłabym się cieszyć.

To był gorzki sukces?

Nie. Cieszyłam się, bo dostałam nagrodę. Mówiłam, że wszyscy mi zazdroszczą, że nie muszę z nikim świętować, mam siostrę i jest OK. Ale w tym roku znów pojechałam na festiwal i naprawdę dobrze się bawiłam. Od czasu „Galerianek” poznałam wielu ludzi i jak w każdym środowisku są też tutaj fajni i mniej fajni. To był dobry towarzysko czas, chodziłam na te wszystkie śmieszne imprezy i czułam się dobrze. Wiem już, że nie należy generalizować. O mnie też można powiedzieć, że jestem zarozumiała. Trzeba mnie dopiero poznać, żeby zmienić zdanie.

Jesteś szczęściarą czy jesteś pracowita?

Jedno i drugie. Ale jestem pracowita na maksa. Ciągle coś robię wokół filmu. Teraz próbuję pisać scenariusz trzeciego, a pisanie to najgorszy moment, bo trzeba się wyłączyć z życia. Wyłączam się, a potem płaczę do słuchawki, że już nie mogę, żeby ktoś mnie stąd zabrał.

Jaka jesteś na planie?

Totalnie zdecydowana. Zawsze wiem, co robić. To ciekawe, bo w życiu nigdy nie wiem. Mogę siedzieć w knajpie z kartą menu trzy tygodnie i nic nie zamówić. Dlatego zamówiłam tylko wodę. Bez patrzenia w kartę. Na planie nie mogę nie wiedzieć, bo zajmuję się filmem wiele miesięcy, żyję nim. Zanim zaczęliśmy zdjęcia do „Baby Blues”, wszystko już miałam wymyślone. Sama rysowałam storyboardy, nie umiem, a rysuję, robiłam scenopis, dopiero potem przyjechał operator. Może to wynika z mojej niepewności, bo jeszcze za mało filmów zrobiłam, żeby czuć się swobodnie, żeby plan stał się miejscem poszukiwania.

Jak wygląda życie między filmami?

Po zdjęciach do „Baby Blues” był krótki moment, dwa, trzy tygodnie, kiedy nie miałam pomysłu na nowy film. To niesamowite, jak łatwo z euforii można wpaść w poczucie beznadziei. Nie wiedziałam, po co jest następny dzień. Najwyraźniej po nic, skoro nie mam o czym myśleć. Mogę przez miesiąc siedzieć w knajpie. A potem miałam przebłysk, pomysł na nowy film i już nie mogę się doczekać. Wszyscy mówią, że trzeci, czwarty film jest najlepszy. Więc czekam z poczuciem, że jestem w najlepszym momencie swojego życia.

Czy film może coś zmienić?

Nie wiem. Ale film to świat, który nie jest tutaj. Jest tam. A nieznane zawsze nas pociąga. Jedynym sensem jest dla mnie robienie filmu. Więc się nie zatrzymuję. Kręcę.

Katarzyna Rosłaniec reżyserka. Debiutowała filmem „Galerianki”, który zdobył wiele nagród na festiwalach m.in. w Gdyni, Cottbus, Ałma Acie, Seulu, Walencji, Żytawie i Zlinie. Właśnie skończyła nowy film „Baby Blues”, którego premiera planowana jest na rok 2013.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze