1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Michał Urbaniak: Lubię prowokację

mat. prasowe
mat. prasowe
Znany muzyk opowiada Tomaszowi Kinowi o karierze w Stanach, planach na przyszłość i debiucie w filmie "Mój rower".

Zaniepokoiła mnie Twoja wypowiedź, że nie nagrasz już nic lepszego niż „Milles Of Blue”. Kończysz karierę?

Nie. Po prostu lubię prowokację. Płyta, o której wspominasz, była tworzona przy udziale młodych ludzi, wówczas nikomu nieznanych. Dziś są oni gwiazdami światowej muzyki rytmicznej, zwanej przez niektórych jazzem. W związku z tym wyszła z tego ciekawa retrospekcja. Najprawdziwsze jest także to, że składam nią hołd moim czarnym nauczycielom. Po to wyjechałem do Nowego Jorku. Muzykę rytmiczną stworzyli czarni od gospel, bluesa, New Orleans itd. Rozglądając się, wiem, że trudno będzie zrobić coś równie dobrego, przynajmniej jeśli chodzi o sam skład muzyczny.

Dziwne założenie, jak na pracoholika uznanego na świecie.

Rzecz jest gdzie indziej. Zdałem sobie ostatnio sprawę, że czas nie jest z gumy. Pomimo tego, że mam 21 lat, to sporo już zrobiłem. Fusion, funk fusion i wszystko, co nazywam UrbJazz. Obecnie nie ma już trendów, dlatego nie trzeba się podporządkowywać. Dobry mamy za to czas na pewne podsumowania.

Chwileczkę, zwykle robi się to tuż przed odejściem. Z tego, co wiem od Twojej córki, masz się znakomicie!

Zakończyłem pewien etap mojego życia.

Zaczyna się coś nowego?

Tak. Znowu będą młodzi muzycy. Większość z tej samej dzielnicy co ja, czyli Jamaica Queens  W tę część Nowego Jorku popchnęło mnie chyba przeznaczenie. Poznałem jednego człowieka, potem kolejnych fantastycznych muzyków. Do dziś mam tam, jak to się mówi, swój ustnik. Pochwalę się też studiem. Przyjeżdżam i dzwonię do kolegów z pytaniem, czy jest jakiś nowy gitarzysta. Dostaję mp3 i numer telefonu - tak robię zespoły. W ten sposób koncerty „all stars” mogę grać bez przerwy.

A z oldboyami?

22 stycznia szykuje się coś pięknego. Nie mogę zdradzać detali, bo jeszcze nie są potwierdzone.

Ja będę strzelał: George Duke, Anthony Jackson, Leny White?

Może.

Wystarczy zobaczyć, kto grał z Tobą na najlepszych płytach i wszystko jasne.

Wychodzi też seria płyt „Fusion Legend”. Będzie ich kilka. Ja w międzyczasie robię powoli nowe rzeczy.

Nie nazwę siebie znawcą jazzu, ale dla mnie to nie jest muza neurotyków, tylko pozytywnych wariatów. Jak to jest z Tobą?

Trzeba byłoby wrócić do genezy. Całe życie gram muzykę. Jak byłem nastolatkiem, protestowaliśmy za pomocą grania. Do dziś łapię się, że gram dla protestu, choć nawet nie wiem przed czym. Ale ten palec wskazujący się pojawia jak u Mills’a.  Może przez to, że bardzo dużo ludzi nie wie, o co chodzi i zastanawia się, co my właściwie gramy. Sprawa jest prosta: chodzi o samospełnienie. Przez 24 godziny mam włączony w głowie magnetofon. I słucham, jak nie moich, to cudzych utworów.  Nieraz nawet nie wiem, co zapisałem. Było tak z polonezem który przyszedł mi do głowy nagle. Pokazuję to koledze: „Słuchaj, napisałem coś takiego”. On mówi: „fajne, ale  ten kawałek to Rawel – Bollero”. Przykładam ucho i rzeczywiście. Nazwijmy to w takim razie bollerones. Dostałem jednak za to po dupie.

Słucham?

Jako przyjaciel szefa jazzu w Columbii…

Wytwórni płytowej?

Tak. Przez parę lat w czasie przełomu 80. I 90. nie miałem kontraktów. On dzwonił do mnie po poradę, jakiego muzyka do jakiej płyty mogę mu polecić.

Nie chcieli z Tobą?

Dlatego, bo oni mieli już swoją czarną falę. Ja natomiast, ten polski fiddler (ang.skrzypek) powinienem grać tylko poleczki. Owszem, przydarzyło mi się robienie folk fusion, ale nie jest to moje credo. Nie cierpiałem naszej  „ludowizny” w prawdziwym jazzie. Mając już jednak swoje lata, powiedziałem: „zaraz, przecież to moje korzenie. Czas po nie sięgnąć.” Okrzyknięto mnie Polish fiddler.

Byłeś także tym, który pierwszy wprowadził do zespołu rapera.

Kocham ich za to. Bywało, że wstawałem o świcie i włączałem radio, żeby posłuchać jazzu mówionego. Ponieważ facet był czarny, to mówił rytmicznie. Najpierw to były modły. Początki jego rapu były medytacjami przy muzyce Coltrane’a. Słuchałem tego jak w transie. Potem szukałem takich kolesi w mojej dzielnicy. Bukuję koncert i mówię, że obok tych muzyków będzie jeszcze raper. W odpowiedzi słyszę zdziwienie. To koncert jazzowy, a nie nie wiadomo co. Niedawno nie mogłem zagrać jako Urbanator, bo za bardzo kojarzyło się z rapem. Ta formuła jest otwarta. Naokoło buduje się wieżowce z aluminium i szkła, a ja mam być w muzeum?

Dlatego pokazujesz środkowy palec?

Tak. Urbanator i Urbanator Days to jest wypełnianie misji. Ona jest prosta. Ludzie w Europie mają zrozumieć, że jazz jest wtedy, kiedy coś się dzieje. Zupełnie jak między starym małżeństwem. Nut jest tylko 12. Zagrywek nauczy się każdy, ale czucia, rytmu frazy już nie.

Chyba Cię zrozumiałem. Jesteś pedagogiem.

Byłem niedawno na grobie mamy na Zarzewiu. Jakaś starsza kobieta, przechodząc obok, zostawia kwiaty i rzuca mi się na szyję mówiąc: „Panie Michale, ja nie lubię jazzu, nie rozumiem go, ale kocham to, co pan robi”.

Zarażasz ludzi czymś bliżej nieokreślonym.

Kiedy zaczynam, na przykład warsztaty, zawsze pytam. czy coś razem skomponujemy. Czy ktoś ma pomysł na riff albo groove. Dajcie i lecimy. Najważniejsze jest jednak to, że ludzie są niedokształceni, ale mają pasję. Gdzie się z tym udać? Odpowiadam, że - jeśli masz talent -szkoła nie przeszkodzi. Ale mając talent, trzeba się odważyć, by zagrać przed ludźmi. Ot, cała misja. Młody człowiek, po paru godzinach rozmów i prób bierze instrument i gra. Okazuje się, że nie taki diabeł straszny. Lubię pomagać, nazywam to antyszkoleniem.

Zachęcasz ludzi do improwizacji, nie tylko w muzyce.

Słowo jazz oznacza bałagan. Jestem chyba największym życiowym bałaganiarzem. Lepiej nie zaglądać do mojego mieszkania. Większość życia spędzałem w hotelach. Każdy w Stanach wygląda tak samo. Wszystko jest podobne, ten sam kierowca, ta sama limuzyna. Wchodzisz, wrzucasz graty i drzemka. Potem próba, koncert i od nowa.

A bałagan zostaje.

Teraz wreszcie zamieszkałem w jednym miejscu. Wywaliłem stare graty i odświeżyłem mieszkanie tak, by się nie załamać tuż po wejściu.

Skąd Ty właściwie jesteś? Z Polski czy Ameryki? Spędziłeś po równo tam i tu dwie części życia?

Powiedziałbym gorzej. Urodzony w Polsce, ale geny mam amerykańskie. Od pierwszej minuty w Stanach nic mi nie przeszkadzało, za to doskonale wiedziałem, co robić, a co  nie udawało się mi tutaj. Zawsze słyszałem: „Panie Michale nie da się, potem, kiedy indziej”. To były  tysiące rzeczy bardzo utrudniających mi funkcjonowanie. Chciałem stąd zwiewać. Początki były cudowne. Jednak po 11 września poczucie całkowitej wolności w NY zmieniło się. Kiedyś było inaczej.

Jesteś wciąż tym innym?

Nie, od początku byłem bardzo zamerykanizowany. Opowiem anegdotę. Lubię apaszki. Kupiłem sobie taką z flagą. Nosiłem ją właściwie bezmyślnie. Idąc kiedyś ulicą usłyszałem: „Patrz, jaki palant kupił sobie flagę, a to pewnie nawet nie Amerykanin.” Zastanowiło mnie to trochę, bo mieli rację. Jednak coś takiego jest nie do pomyślenia w Stanach. Grając sceny w filmie, którego premiera tuż, byłem w piżamie. Podczas przerwy obiadowej wyszedłem na ulicę. Ludzie zaczęli wytykać mnie palcem. „Patrzcie, stary wariat, pewnie chory”. W NY wyszedłbyś na ulicę nago i nikt nie zwróciłby na to uwagi. Kocham to, dlatego tak mi tam dobrze.

Zrobiłeś w życiu spory bałagan, a estrada?

Tam czuję się najlepiej. Wtedy jestem zawiadowcą stacji. Władam muzyką i publicznością. Czasami widzę, że jest rozjazd i każę przestać, co niektórych oburza. Wówczas biorę skrzypce i gubię nuty, zaczynając od początku. Całe życie zapieprzam od lotniska do lotniska, sypiam mało, jedyne wakacje, jakie miałem w życiu, to chlanie. Jak dobrze się napiłem, to miałem urlop. Z czasem zaczęło się także chorowanie. Po urlopie wypoczynkowym musiałem brać jeszcze zdrowotny. Natura zmusiła mnie, by zaniechać tych urlopów. W Stanach przeżyłem 17 lat niepicia.

Lepiej się grało?

Zdecydowanie, poza sceną bystry umysł też się przydaje.

Tomasz Stańko przyznał się kiedyś do tego, że palił kiedyś kilka gram haszyszu dziennie i zastanawiał się, jakby grał tę muzę na trzeźwo.

Muszę powiedzieć, że jeśli nie potrafisz się wprowadzić w trans muzyki, żaden drag tego nie wzmocni. Powiedziałbym, że lepiej by było, gdyby Tomek dalej palił. Kochałem jego szaleństwa, kiedy rozwalał kwintet Krzysztofa Komedy. Graliśmy razem. Byłem wówczas wojownikiem o prawdę w jazzie, a on szalał. Komeda tylko się z tego cieszył. To było genialne. Tomek się teraz uspokoił, gra ładnie ale brakuje mi tych jego chwil eksplozji.

Ile zdrowia kosztuje jazz?

Miałem 15 lat grania non stop. Okupiłem je oczywiście zdrowiem. Jeszcze pół roku temu goniłem jak szalony. Quincy był w Polsce, a ja nawet nie pojechałem się z nim przywitać, bo nie byłem w stanie. Napisał do mnie list: „gdzie jest mój brat Mike?”

Ile nagraliście płyt?

Trzy. Odpisałem mu szybko, że całe życie poświęciłem miłości do muzyki i nie zadbałem nigdy o siebie. Stąd wzięło się słowo „reset”. Musiałem się sobą zająć. Zrobiłem przeglądy i powoli wracam do formy.

A propos grania, skąd u Ciebie aktorskie ciągoty?

Film Piotra Trzaskalskiego sporo mnie kosztował i mało brakowało, by nie przekształcił mnie w emeryta w realu. Jeździłem trochę do Łodzi, a w Manufakturze reżyser i operator zrobili mi zdjęcie. Potem w Warszawie moja menedżerka dostała scenariusz, a ja zaproszenia na spotkanie z Trzaskalskim. Jest fanatykiem jazzu i spędziliśmy parę godzin przy moich zbiorach. Stanęło na tym, że ma scenariusz i czy nie chciałbym zrobić parę próbnych ujęć. Zastrzegłem, że nie potrafię grać, ale byłem ciekaw, co z tego będzie. Kiedy usłyszałem jednak słowo „akcja”, paraliżowało mnie. Ale Piotr Śliwowski pokazał jednak, że jest okej. Podpowiedział, że skoro jestem muzykiem, to muszę się uczyć tekstu z dźwiękiem. Jest taka aplikacja, która to umożliwia. Uratowało mnie to, bo inaczej nic by nie wyszło z moich prób.

Jak to było z Twoim płakaniem w filmie?

Nikt mi nie kazał płakać i ja nie chciałem tego robić. Jednak tekst jest tak wzruszający, że nie wytrzymałem. Scena, kiedy wiadomo że jestem sam, mój syn Artur Żmijewski odwraca się i mówi: „Zrobimy inaczej. Mam duże mieszkanie, pojedziesz ze mną do Berlina.” Odpowiedziałem mu ze łzami w oczach: „Naprawdę tego chcesz?” Powtarzaliśmy to siedem razy. Chłopak, który grał wnuka, Krzyś Chodorowski, pyta mnie jak to robię, bo on się tego będzie uczyć w szkole. Odpowiedziałem: „Krzysiu, tego nie da się  nauczyć”.

Recenzja filmu "Mój rower"

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze