1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Monika Kuszyńska - Jak we śnie

Pięć lat temu była wokalistką Varius Manx. Samochód, którym zespół wracał z koncertu, wpadł w poślizg i uderzył w drzewo. Jej życie zmieniło się w jednej chwili. Dzisiaj Monika Kuszyńska wraca na scenę. Silniejsza.

– Nagrywasz teraz swoją nową płytę. O jakiej kobiecie opowiadasz?

– O kobiecie, która nagle wydoroślała. Wypadek, jakiemu uległa, leczenie, rehabilitacja i próba powrotu do zawodu spotęgowały jej rozwój. Piszę o słabości, która jest naturalna, i o walce, aby tę słabość pokonać. Śpiewam, że słabość jest siłą, bo od niej się wszystko zaczyna. Opowiadam o satysfakcji, która pojawia się, kiedy ta kobieta się podnosi i uświadamia sobie, na co ją stać. Opowiadam o miłości, która dla mnie nie jest banałem. I nie myślę tu jedynie o relacji między kobietą a mężczyzną, ale o miłości szeroko pojętej, do ludzi, do Boga. Nagle bardzo wyraźnie zobaczyłam, że w sytuacjach naprawdę dramatycznych prawie zawsze odwołujemy się do Boga, że wiara nas podnosi. Jestem bardzo praktyczna, mocno stąpam po ziemi, sprawy duchowe zawsze były dla mnie trudne do ogarnięcia i nigdy nie umiałam powiedzieć w stu procentach, że wierzę. Raczej poszukiwałam dowodów. Ale kiedy nic już nie zostaje, nie ma się na czym oprzeć, droga wiary staje się wyraźniejsza.

– Dojrzewałaś do wiary?

– Wciąż dojrzewam. Wierzę w Boga, ale nie umiem się odnaleźć w żadnym kontekście religijnym, zbyt wiele widzę niespójności. Spotkałam ludzi prawdziwie wierzących oraz takich, którzy mówili dużo o wierze, ale nic za tym nie szło. Przekonali mnie ludzie żywej wiary. Pokazali, że muszę walczyć o każdy dzień, o to, by wreszcie móc się swobodnie uśmiechać, mieć przyjemność z tego, że żyję. W końcu zaczęłam mieć przekonanie, że muszę żyć, bo dokoła jest tyle osób, którym na tym zależy. Dzięki nim jestem w tej chwili tym, kim jestem.

– Pewnie nie tylko takich spotykałaś?

– Na tym pierwszym etapie najważniejszą dla mnie rzeczą było wyzdrowienie, innej opcji nie brałam pod uwagę. Kiedy ktoś mówił, że się przyzwyczaję albo że mam się nauczyć być na wózku, odrzucałam to, byłam wściekła. Rozumiem, że lekarze czy rehabilitanci chcieli mi uświadomić stan, w jakim jestem. Miałam pretensje, że odbierają nadzieję. Inna sprawa to różne artykuły, które do mnie trafiały przypadkiem, bo rodzina chciała mnie przed tym chronić. Ktoś przyszedł do mojego łóżka i poprosił o autograf na brukowcu, na artykule o tym, że już nigdy nie będę chodzić. Zderzenie popularności z życiową tragedią jest straszne. W szpitalu stałam się ciekawostką pozbawioną intymności. Bo przecież w szpitalu się ani nie wygląda, ani nie czuje. Okropna jest świadomość, że nie mogę zaufać pielęgniarce, której tabloidy zapłaciły i wygadała, co się ze mną dzieje. Nie mówiąc już o przejściu z karetki do helikoptera – ktoś mi zrobił takie zdjęcie. Być może z powodu tych wszystkich zdarzeń długo nie mogłam się przełamać i wyjść z domu.

– Jak więc sobie radziłaś?

– Byłam pogubiona. Rano czułam zawód, że się obudziłam. W snach było dużo fajniej. Komfort życia każdego dnia był dla mnie słabo odczuwalny. Dużo czasu zajęło mi usamodzielnienie się. Musiałam nauczyć się sobie radzić w sprawach codziennych, najprostszych. Długo potrzebowałam mieć kogoś non stop przy sobie. Nie mogłam się sama ubrać, umyć, nie mogłam się sama przesiąść. To ograniczało niezależność, powodowało poczucie dyskomfortu.

– Co śniło ci się w tamtym czasie?

– Że chodzę. Sny były realistyczne, jakbym w nich miała alternatywne życie. Moja podświadomość podsuwała obrazy, które sprawiały mi przyjemność. Spanie było ucieczką. W snach miałam koncerty. Po przebudzeniu wciąż silnie czułam tę senną rzeczywistość, więc powrót do siebie był raczej bolesny. Lubiłam jak najdłużej spać.

 
– Co sprawiło, że również w dzień, nie tylko we śnie, zaczęło być fajnie?

– Był to długi proces. Miałam potrzebę zbudowania swojej samodzielności, wiedziałam, że blisko rodziny raczej mi się nie uda, a nie lubię, jak ktoś się mną zajmuje. Pomoc innych odsłaniała moją słabość. Przeprowadziłam się do Bielska-Białej. Znalazłam tam świetnego rehabilitanta. Nie odbierał mi nadziei, ale nalegał na walkę. Zresztą dużo rozmawialiśmy i przy nim przeszłam w jakimś sensie psychoterapię. Poza tym ten wyjazd pozwolił mi rozpocząć wszystko od nowa w obcym miejscu. Wynajęłam mieszkanie. Uwielbiam to miasto – góry, inna energia. Przez rok mieszkała ze mną Marta, moja siostra, wzięła urlop dziekański na studiach. Namówiła mnie na wyjazd do Indii. Znajomi znaleźli klinikę, która prowadziła badania nad przeszczepami komórek macierzystych. Parę razy próbowałam tego, również w słynnej klinice w Moskwie, bez większego efektu, ale na tym etapie wciąż były rokowania. Wcześniej nie byłam w Indiach, poza tym byłam jeszcze totalnie niesamodzielna. Nawet tego nie przeanalizowałam, nie wiedziałam, w co się pakuję.

– Z jakimi uczuciami tam leciałaś?

– Podróż – długa i mozolna, pierwszy raz leciałam, będąc na wózku, ale wiara, że tam pojadę i wyzdrowieję, dała mi siłę. Nic innego mnie nie obchodziło. Moja siostra w ogóle pierwszy raz leciała samolotem. A tu kilkanaście godzin, przesiadki. W końcu wylądowałyśmy w Madrasie… Wysiadłyśmy z samolotu. Marta z blond włosami, ja na wózku, jedyne białe kobiety w okolicy, Hindusi patrzyli na nas jak na kosmitki. Z lotniska zabrała nas karetka – totalny złom, ruch na ulicy potworny, klaksony, kierowcy się przekrzykują. Dojechałyśmy do szpitala, nikt nie umiał nam nic powiedzieć, nie było lekarzy, bo to niedziela. Obie się rozpłakałyśmy – nie wiedziałyśmy co dalej. To były głębokie Indie, jakie trudno sobie wyobrazić. Miasto, którego nie odwiedzają turyści.

– To dlaczego Indie są dla ciebie przełomowe?

– Hindusi okazali się bardzo przyjaźni, musiałyśmy się szybko zaaklimatyzować, poznać ich zwyczaje. Wciąż nie umiałam reagować na ich bliskość fizyczną. Czułam się osaczona, kiedy mnie dotykali. Kiedy miałam zabieg, Marta zapytała lekarza, czy wszystko dobrze, a on kiwał głową, że nie. Żadna z nas jeszcze nie wiedziała, że to potakiwanie, a nie przeczenie. Szpitalne standardy znacznie odbiegały od europejskich, ale poznałam niesamowitych ludzi. Odwiedzały mnie osoby, które od kogoś usłyszały, że taka dziewczyna z Europy jest w szpitalu. Obcy przynosili kwiaty, uśmiechali się do mnie i wychodzili. Ponieważ wyżywienie było dramatyczne, poprosiłam, żeby mi znaleziono kuchnię poza szpitalem. Ktoś znalazł małą knajpkę, z której dostawałam pyszne hinduskie jedzenie. W końcu pojawił się u mnie kucharz, który ją prowadził. Okazał się facetem, który zjechał cały świat, zna kilka języków, jest intelektualistą. Opowiedział, że podróżując, nagle znalazł się w tym miejscu i postanowił zostać. Przyszedł do mnie, bo chciał poznać osobę, dla której przygotowuje jedzenie. Oczywiście, zdrowotnie ten wyjazd mi nie pomógł, ale wróciłam do Polski odmieniona psychicznie. Postanowiłam zrobić wszystko, żeby się usamodzielnić, zacząć żyć. Wiedziałam, że już nie będę tylko czekać na uzdrowienie, że chcę walczyć o jakość mojego życia. Jeżeli zdobyłam się na tę podróż, to znaczy, że naprawdę mogę dużo więcej.

– O, masz ładny tatuaż na dłoni. Hinduski?

– Nie, ale ma podobny motyw. Zawsze byłam zafascynowana Hinduskami, ich eteryczną kobiecością. Podobało mi się, jak malują ciało. Ten tatuaż zrobiłam już po wypadku. Chciałam, żeby był w miejscu, które jest widoczne, a jednocześnie dyskretne. Pojawia się i znika. Coś o mnie. Ale wiesz, mam tatuaż na plecach, który zrobiłam wcześniej. Blizna kończy się dokładnie tam, gdzie on się zaczyna. Kręgosłup pękł do tego miejsca. Dziwne.

– Lubisz się chować?

– Nie występuję dla siebie. Ale kiedy schodzę ze sceny, chciałabym, żeby już nikt mnie nie znał. Uważam, żeby za bardzo się nie obnażać ze swoją prawdą, bo nie każdy wart jest tego, żeby mu ją przekazać. Lubię mieć barwy ochronne.

– Wózek czyni, że stajesz się widoczna?

– O moim wypadku było głośno i czuję na sobie wzrok innych, może też współczucie. A może to jest tylko w mojej głowie? Na wózku jestem o poziom niżej, więc gdy chcę spojrzeć komuś w oczy, muszę zadrzeć głowę. Wózek odbiera pewność siebie. Przed wypadkiem zdarzało się, że ktoś mi się przyglądał, wtedy mogłam po prostu pewniej iść, przyspieszyć kroku. Przez wózek musiałam wiele w sobie zmienić. Bo psychologicznie: jestem niżej, siedzę, więc jestem traktowana z góry, więc czuję się mniejsza, trochę jak dziecko, no i niektórzy tak się do mnie odnoszą. Osoba na wózku nie jest traktowana od razu jak partner. Dlatego czuję się słabsza. W dodatku nie mogę uciec, bo na przykład są schody.

– Pamiętasz pierwsze chwile po wypadku?

– Bardzo dokładnie. Wiedziałam, że nie należy się ruszać, mniej więcej zbadałam, co mi jest, to znaczy nie wiedziałam, że nie czuję nóg, bo mam złamany kręgosłup, ale sprawdziłam, które części ciała czuję. Potem precyzyjnie mówiłam lekarzom, co mi dolega, chociaż miałam problem z mówieniem i oddychaniem, bo cierpiałam na odmę płuc i dusiło mnie. Nie czułam ciała, tylko potworny ból. To taki moment, kiedy budzi się instynkt przetrwania. Wiedziałam, że nie wolno mi panikować, bo stracę energię i mogę tego nie przetrwać. Z jednej strony był we mnie racjonalizm, a z drugiej – noc przed wypadkiem była irracjonalna.

– Jak to?

– Powiedziałam do menedżerki, że jest we mnie taki stres, jakby to był mój ostatni koncert albo co najmniej koncert w Opolu. Po nim całą noc nie spałam. Męczyłam się, coś dziwnego się ze mną działo.

– Ciało czuło wcześniej?

– Może, ale mój mózg zawsze podaje w wątpliwość takie sygnały.

 
– Tamten koncert, wbrew przeczuciu, na szczęście nie był ostatni. Po latach przerwy zaśpiewałaś recital, a potem następne.

– Wybrałam środowisko, które wydawało się przyjazne – to był festiwal integracyjny w Koszalinie. Organizatorka napisała piękny list. Poczułam, że jestem tam potrzebna. Coś się we mnie przełamało. Zadbano, żebym się czuła komfortowo, żebym tylko się nie przemęczyła. Nie śpiewałam kilka lat, bałam się. Nie byłam ze swojego występu zadowolona, zabrakło mi pewności, ale będąc na scenie, czułam, że znowu chcę. Po tym i po kolejnych koncertach publiczność przychodziła, żeby porozmawiać, dodać mi otuchy, ludzie zaczęli pisać wzruszające mejle. Poczułam się potrzebna. Wcześniej tego nie doświadczyłam. Pewnie nie odważyłabym się pojechać do Koszalina, gdybym wcześniej nie nagrała piosenki z Beatą Bednarz. Najpierw poprosiła mnie o tekst, a potem stwierdziła, że to będzie fajny duet. Wiedziała, że sama nie będę chciała zaśpiewać.

– Zasiała coś w tobie?

– Wiedziałam już, że chcę wrócić do śpiewania, nie byłam jednak gotowa, by wyjść na scenę. Przekonywał mnie do tego też Piotrek Kominek, który skomponował ten utwór. No a potem Kuba, teraz szef mojego zespołu. Zbudował go dla mnie, graliśmy wcześniej w Varius Manx, gdzie był saksofonistą. Najpierw kolegowaliśmy się, potem nie mieliśmy kontaktu przez jakiś czas, bo przestał grać w zespole, po moim wypadku nasz kontakt się odnowił. Zaprzyjaźniliśmy się, zaczęłam mu ufać, stał się bardzo bliski, pomagał mi. Zaczęliśmy jakieś próby. I po prostu stało się. Gdyby nie jego wsparcie, pewnie nigdy bym się nie odważyła.

– Zakochałaś się?

– Naprawdę jestem bardzo szczęśliwa, to wielka radość być z kimś takim, ale nasza relacja nie jest na sprzedaż. Kuba dobrze mnie zna, wie, czego potrzebuję, a ja mam do niego pełne zaufanie. Podobno nie powinno się być razem i ze sobą pracować, ale nasza praca jest specyficzna, nie oddzielamy od niej życia, bo muzyka jest jego ogromną częścią.

– Jacy artyści cię kształtowali? Jaka muzyka?

– Jak większość nastolatek naprawdę lubiłam Varius Manx, kiedy zespół zaczynał karierę z Anitą Lipnicką. Do tej pory podziwiam teksty Anity. Słuchałam Kayah, Edyty Bartosiewicz, obie poznałam w ostatnim czasie. Odezwały się, żeby pogadać, to było wielkie przeżycie. Słuchałam Bajmu, fascynowała mnie Beata Kozidrak, która jest genialnym samoukiem, lubiłam takie wysokie wokale i bardzo chciałam tak śpiewać. Wśród moich idolek była też Edyta Górniak.

– Jaka muzyka ratowała cię po wypadku?

– Przeżywałam momenty uniesienia, kiedy słuchałam gospel, na przykład Kirk Franklin robi na mnie ogromne wrażenie. Kiedy go słucham, ryczę. Albo Fred Hammond, który jest basistą i ma piękny głos. Lubię wokalistki Sarah Mclachlan, Indię Arie. Może znalazłam w ich muzyce głębszy wymiar? Ostatnio usłyszałam Evę Cassidy i mnie zachwyciła. Jest tylko dziewczyna i gitara, a emocje niezwykłe. Dziś szukam w muzyce wzruszenia. – Jak wyobrażałaś sobie życie, gdy chodziłaś do liceum?

– Oczywiście na scenie. Dużo czasu spędzałam na śpiewaniu dla przyjemności. Ale nie brałam profesjonalnych lekcji śpiewu, nie miał mną kto pokierować. Po prostu instynktownie „odkręcałam” Kozidrak, Górniak, te inne dziewczyny, i śpiewałam. Przeżywałam koncertowe emocje, wywoływałam je w sobie i naprawdę czułam, że stoję na scenie. Dzieliłam pokój z siostrą, bo pochodzę z typowej łódzkiej rodziny. Rodzice związani są z branżą odzieżową. Mama jest świetną krawcową i do dzisiaj szyje mi sukienki. Marta studiuje na ASP projektowanie mody i współpracuje z mamą. Mieszkaliśmy w klitce, w bloku, cztery osoby na 37 metrach. Dzisiaj jestem w szoku, że udało się nam zmieścić. Ale mnie się zdawało, że to jest nasz duży, szczęśliwy świat, w którym zmieściła się nawet moja „wielka estrada”.

– Czego się boisz?

– Tego, czego nie znam.

– A na co czekasz najbardziej?

– Chcę chodzić, ale im więcej czasu mija, tym bardziej to marzenie się oddala. Skupiłam się na powrocie na scenę. Nie chcę marnować czasu na myślenie o czymś, na co nie mam wpływu. Nie zbzikowałam, bo nauczyłam się skupiać na tym, co jest. Jestem szczęśliwa z tym, co mam.

– Jakie miejsca są przed tobą?

– Los przynosi różne sytuacje, a ja po prostu wyciągam dłonie. O niewiele już proszę, częściej dziękuję.

– Lubisz być z Moniką Kuszyńską?

– Lubię, zresztą dopiero po wypadku poznałam siebie i dzisiaj mogę powiedzieć, że zaimponowałam samej sobie, nagle odkryłam cechy, o których nie miałam pojęcia, bo byłam skupiona głównie na swoich kompleksach. Stwierdziłam, że fajna ze mnie dziewczyna. Naprawdę fajna.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze