1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Władysław Frasyniuk - cośmy najlepszego zrobili!

Władysław Frasyniuk, podstawówka na Jemiołowej/ fot. Łukasz Gwroński
Władysław Frasyniuk, podstawówka na Jemiołowej/ fot. Łukasz Gwroński
Zobacz galerię 4 Zdjęcia
Do kin wchodzi oparty na faktach film „80 milionów”. Wśród bohaterów na ekranie pojawia się młody Władysław Frasyniuk grany przez Filipa Bobka. Widać go na czele strajku w legendarnej zajezdni autobusowej na Grabiszyńskiej. Film to dobra okazja, żeby zapytać, jak było naprawdę. Nie tylko wtedy, w Sierpniu ’80, ale też pięć, dziesięć, dwadzieścia lat wcześniej

Jest we Wrocławiu kilka miejsc z mojej przeszłości, do których mam szczególny sentyment. Czasem specjalnie jadę tamtędy, żeby sobie powspominać. Z dzieciństwa to choćby stara poniemiecka szkoła podstawowa przy Jemiołowej z pięknym boiskiem. Lubię też skręcać koło mojego dawnego przedszkola. Ale inny okres w moim życiu, który wspominam z jeszcze  większym sentymentem, to opozycja. Czasy od 1980 do 1990 roku. Dziesięć lat przygody. Młodość ma w sobie coś wspaniałego. Opowiadam o tamtych czasach nieobiektywnie, ze śmiechem mówię, że w wieku lat 30 byłem już recydywistą, to się nazywa kariera. Nie chcę pamiętać złamanych żeber, przesłuchań, bólu takiego, że nie można oddychać. Siedziałem tyle razy, robiłem tyle zadym, a pamiętam tylko, że byłem młody. Wszystkie więzienia umiem wspominać dobrze. Jakkolwiek by to zabrzmiało, to też są te moje cudowne lata.

80 MILIONÓW

W całej historii opowiedzianej w filmie „80 milionów” odgrywam marginalną rolę, powiedziałem swoje i tyle. Ale po kolei. Sprawa dotyczy pieniędzy, składek ludzi, którzy zapisali się i należeli do NSZZ „Solidarność”. Fenomen lat 1980–81 polegał na tym, że żyliśmy w totalitarnym kraju, ale mieliśmy bardzo mocne zręby społeczeństwa obywatelskiego, dużo mocniejsze niż dzisiaj. W filmie można zobaczyć, jak czwórka chłopaków z naszej wrocławskiej opozycji wypłaciła z konta Solidarności i ukryła 80 milionów złotych związkowych pieniędzy na dziesięć dni przed ogłoszeniem stanu wojennego. Wypłacili, bo wiadomo było, że robi się gorąco, coś się szykuje i że te podarowane przez ludzi pieniądze władza zaraz z państwowego banku zarekwiruje, przepadną, a są niezbędne do budowania struktur, działań konspiracyjnych, w ogóle do tego, żeby związek funkcjonował. W filmie jest wątek sensacyjny, trochę humoru jak z „Vabanku”. Tak naprawdę w momencie, kiedy stało się dla nas jasne, że trzeba podjąć te składki, skarbnik Solidarności Józek Pinior zadał mnie jako przewodniczącemu pytanie: „ile mam wypłacić?”.

Trzeba było Piniora zobaczyć, w czasach PRL-u wyróżniał się w szarym tłumie, w marynarkach w kratkę, z fularem pod szyją wyglądał jak brytyjski arystokrata. Odpowiedziałem trochę złośliwie: „ty jesteś tu skarbnikiem, decyduj”.

I zdecydował. Już po wybuchu stanu wojennego słuchamy z Piniorem i resztą komunikatu o nas w radiu. Zrobili z nas złodziei, mówili o okradaniu klasy robotniczej, podawali listę innych zarzutów i wyliczali lata więzienia, które nam grożą, łącznie z karą śmierci za zdradę. Roześmieliśmy się, ale coś mnie tknęło, więc zadaję Józkowi pytanie: „słuchaj, a właściwie ile tych pieniędzy wyciągnąłeś?”.

Zatkało mnie. 80 milionów to była dla mnie niewyobrażalna kwota. Dla tych, którzy obejrzą film i będą się zastanawiać, jak dalej potoczyła się historia po tym „wielkim skoku”, spuentuję. W rzeczywistości dopiero wtedy się wszystko zaczęło. Te pieniądze nas paliły. Jak rzetelnie księgować, jak tym zarządzać, żeby nie nadużyć społecznego zaufania.

W wolnej Polsce przetransportowaliśmy torby z gotówką z naszej kryjówki w kurii, mieliśmy wszystkie rozliczenia i wtedy zobaczyłem banknoty na własne oczy, dwie wielkie torby sportowe pełne pieniędzy. Dużo wcześniej zamienione były na dolary, żeby nie traciły na wartości, jak je z powrotem przeliczono na złotówki, było nawet trochę więcej, mimo wydatków. Śmiałem się, że to cud, coś jak zamiana wody w wino.

PASEK TATY

Rodzice byli raczej pragmatyczni. U mnie w domu nie było wielkiego patriotyzmu, kultywowania narodowych zrywów. Mimo że moja mama, warszawianka, w czasie wojny straciła bliskich. Brat mamy zginął na Pawiaku, ona sama była zesłana na roboty do Niemiec. Jak mama wracała po wyzwoleniu, wyłapali ją prosto z wagonu gdzieś na Dolnym Śląsku. Potrzebowali księgowej, a ona miała zrobioną tzw. małą maturę, więc się nadawała. Zamieszkała w poniemieckim domu, w którym poprzedni właściciele zostawili wszystko, łącznie z kryształami i pościelą. W mamie zakochał się miejscowy lekarz, zostałaby, ale właśnie nadciągała Armia Czerwona i opowieści o tym, co żołnierze radzieccy robią z samotnymi kobietami, skutecznie ją stamtąd wymiotły. Tak trafiła do Wrocławia. Po wojnie przeżyła lata stalinowskie, wszystkie te koszmary, które przeszło jej pokolenie. Za każdym razem, kiedy w telewizji nadawali filmy wojenne, wychodziła z pokoju. Nie była w stanie oglądać. Tak jak mówiłem, to był pragmatyczny dom, mama nauczona doświadczeniem uważała, że każdy bunt kończy się rozlewem krwi. Za to na co dzień była wulkanem energii, wychowana przed wojną w zamożnej rodzinie, ciekawa świata i otwarta na ludzi. Dziadek, którego już nie poznałem, w przedwojennej Warszawie pracował jako główny księgowy w Monopolu Tytoniowym. Moi rodzice zawsze się denerwowali, kiedy w wywiadach mówiłem, że tylko w socjalizmie mogli się poznać i pobrać, ale coś w tym jest. Tata z biednej rodziny, ślusarz. W odróżnieniu od mamy – siła spokoju. Można mu było skakać po głowie. Z taką może trochę flegmą, przynajmniej tak myślałem aż do pewnego zdarzenia, o którym jeszcze opowiem. Gdy się kłócili, mama krzyczała, a on nic, ani słowa. Piekliła się wtedy: „Patrzcie, prawdziwy Ukrainiec. Milczek, nawet się pokłócić nie można!”.

Kiedy była wściekła na któreś z nas, rzucała w jego stronę: „no zrób coś z tym!”. Wtedy tata powolutku zdejmował pasek. Zwykle wystarczyło, że raz śmignął, a mój brat w krzyk. Mama na ojca, przerażona: „zakatuje mi dzieci!”. Więc tata spokojnie odkładał pasek. Na tym kończyło się bicie.

FABRYCZNA

</a>

Mieszkałem z rodzicami, bratem i siostrą przy Żelaznej 51, w dzielnicy Fabrycznej, gdzie mieszkał lumpenproletariat. To było skupisko zakładów przemysłowych. FAT, Fadroma, Dolmel, Pafawag. Ojciec był ślusarzem Pafawagu, potem przeniósł się do ZREMB-u, mama pracowała w Cefarmie. W takiej dzielnicy trzeba było mieć silny charakter. Pamiętam też gruzy. Przy naszej ulicy stały tylko trzy budynki, stare kamienice, z wielkimi mieszkaniami po wojnie podzielonymi na wiele małych. W bramie ślady bogatej sztukaterii, dawniej musiały być to domy zamożnych Niemców. Wokół kamienic gruzowisko sięgało pierwszego piętra, do tego wysokie krzaki. Jak byłem mały, bałem się tamtędy chodzić, bo starsze chłopaki czaiły się w krzakach i wyłapywały małolatów, łupiąc nas po 20, 50 groszy. Starsi nieraz stawiali nas na czatach, jak obrabiali kiosk czy piwnicę. Chociaż trzeba też dodać, że jak na dzielnicy wybuchała awantura, ktoś komuś podpadł albo mąż pobił żonę, od razu ludzie się zbierali. Rozsądzali i pomagali. Moi koledzy z kankami na mleko biegali po piwo dla ojców. Mój był ewenementem, bo alkoholu nie brał do ust. Widział ktoś, żeby ślusarz nie pił? To się nie mieściło w głowie. Więc po pierwsze, nie pił, po drugie, gotował, co nie zawsze było dla nas korzystne. W jego krupniku można było stawiać łyżkę, taki był gęsty. Po trzecie, tata zmywał i sprzątał. Jak na tamte czasy małżeństwo moich rodziców było nietypowe, dzisiaj powiedzielibyśmy, że partnerskie.

SZTANGA Z TORÓW

W dzielnicy Fabrycznej sport był sposobem na życie. Zapewniał szacunek. Ja byłem niezłym sprinterem, co jest zgodne z moim charakterem. Szybki wynik, a nie krew, pot i łzy, długich dystansów nie lubiłem. Nieźle skakałem w dal, grałem w piłkę nożną. Potem, już w liceum, zajmowałem się trochę ciężarami. W całej Polsce zapanowała wtedy moda na kulturystykę. Raczej przez małe „k”, bo w żadnym sklepie sportowym nie było odpowiedniego sprzętu. Chłopaki same robiły sobie sztangi, kradło się metalowe poprzeczki, łączniki z torów kolejowych, zalewało puszki betonem. Sam miałem w domu sztangę z kół od jakiejś ciężkiej maszyny czy wagonu kolejowego. Próbowałem też boksu, ale trener uznał, że nie mam do tego serca. Wróciłem do tej dyscypliny dopiero po wielu latach, dzisiaj pomagam w prowadzeniu klubu bokserskiego, współpracuję z młodzieżą.

OKLAHOMA

</a>

W mojej szkole podstawowej byłem „bohaterem”, bo poderwałem koleżankę, której wszyscy się bali. Chodziła do równoległej klasy, nazywała się Grażynka, była supersportsmenką. Koszykarką i lekkoatletką ze świetnymi wynikami. Do tego dobrze się uczyła. Odważyłem się spróbować i się udało. Zaczęliśmy się spotykać w siódmej klasie. Nasz związek był bardzo burzliwy i dramatyczny, bo Grażynka miała tatę sierżanta, który ją niemiłosiernie tłukł. Odprowadzałem Grażynkę do domu wieczorami. Mieszkała na Wróbla, na osiedlu wojskowym. Trzeba było po drodze przejść przez park, gdzie na kilku drzewach białą farbą ktoś napisał „Oklahoma”. Tak nazywał się działający w tamtej okolicy gang. Niebywałe, vis-à-vis Śląski Okręg Wojskowy, a tam, na tych drzewach, ta Oklahoma. W parku co chwila wybuchały bójki. Chłopacy z gangu byli starsi ode mnie kilka lat, ale poznałem się z nimi i zakolegowałem. Dzięki temu bez problemu mogliśmy tamtędy z Grażynką chodzić nawet nocą. Byliśmy ze sobą dwa lata. Nikt nikogo nie rzucił, samo się rozeszło. Grażynka była moją pierwszą wielką miłością.

TECHNIKUM SAMOCHODOWE

Szkoła mieściła się przy ulicy Borowskiej. Trudno się tam było dostać. W podstawówce byłem dobrym uczniem, na wywiadówkach nauczyciele mówili o mnie: zdolny, ale zadaje się ze złym towarzystwem. W technikum sobie odpuściłem, realnie na pięć lat szkoły gdzieś tak dwa i pół spędziłem poza nią. Jak mnie dyrektor widział na korytarzu, od razu zaczynał: „Frasyniuk, to ty tu jeszcze jesteś? Jeszcze nie wziąłeś stąd papierów?”.

Jedyne lekcje, na które regularnie chodziłem, to język polski. Mieliśmy cudowną polonistkę, panią Bogusławę Zadworną. Kilka pierwszych minut lekcji opierdzielanie, że się lenimy, takie matczyne. O Leśmianie mogła mówić tak, że nam szczęki opadały.

WIZYTA

Opowiem wreszcie o tym, jak to kiedyś zaskoczył mnie mój ojciec. Byłem w trzeciej klasie. Wracam z wagarów. Pukanie do drzwi, otwieram, patrzę: dwóch smętnych panów, „bezpieczniacy”. Jeden z nich wchodzi do pokoju, siada tyłkiem na stole. Okazało się, że szukają chłopaka, który wdał się w bójkę. Bałem się, bo chociaż nie byłem tego dnia nawet w okolicach miejsca, gdzie się bójka rozegrała, to jednak w szkole też nie byłem, alibi żadnego nie miałem. Ponoć sprawca miał zielony sweter, tak jak ja. Tata akurat zmywał w kuchni naczynia. Było lato, gorąco, nie miał koszuli. W pewnym momencie wychodzi z kuchni, rozebrany do pasa. Widać było mięśnie, bo tata zawsze sporo ćwiczył w domu. „Panowie skąd?” „Służba Bezpieczeństwa”. „Na czole nie macie wypisane, macie jakieś legitymacje? I o co w ogóle chodzi?”

Tamtych wmurowało. Opowiadają o bójce, o swetrze. Ojciec patrzy najpierw na mnie. Mówi, że zielony sweter może mieć każdy. A zaraz zwraca się do jednego z esbeków. Tego, który się rozsiadł na naszym stole: „był pan kiedykolwiek w kościele?”. „Byłem”. „A widział pan, żeby ksiądz na ołtarzu siadał? Nie? To proszę zejść z tego stołu”. Szybko wyszli.

WOLNOŚĆ W PEKAESIE

Technikum samochodowe wybierałem już pod tym kątem, że będę kierowcą wielkich ciężarówek. Marzyłem, żeby dołączyć do floty międzynarodowej PKS-u i jeździć za granicą. To była wolność! Papiery złożyłem w roku 1980. Tuż po strajkach w sierpniu, gdzieś w okolicach 10 września, dostałem pismo, że mnie przyjęli. Zastanawiałem się, co zrobić, i myślałem, żeby się jednak zmyć ze związków i wziąć tę robotę. Paręnaście dni później dostałem sprostowanie, że jednak mnie nie przyjmą. Dostali informacje, że to ten Frasyniuk, co strajki organizował, dziękują bardzo. Była jeszcze wymiana korespondencji, która na dobre skończyła się w grudniu 1981 roku. Powiem pani zupełnie szczerze, że nie wiem, co by było, gdyby się jednak zgodzili. Zresztą nie zapomnę, jak podczas moich pierwszych przesłuchań na SB kapitan, który je prowadził, powiedział mi w niewybrednych słowach: „Frasyniuk, ja p......., co myśmy zrobili! Gdybyśmy cię przyjęli do tego p.......... PKS-u, mielibyśmy teraz z tobą spokój!”.

OBUDŹCIE MNIE NA STRAJK

Miałem 26 lat, gdy zostałem przewodniczącym związku na Dolnym Śląsku, związku liczącego już wtedy milion osób. Władza była zaskoczona skalą strajków na Dolnym Śląsku. Pamiętam dobrze same początki, Sierpień ’80. Po strajkach na Wybrzeżu rozmawialiśmy z kolegami, że warto by było zastrajkować i solidarnie wesprzeć ludzi z Gdańska. Wszyscy u nas czekali na „to coś”, ale nie wiadomo było jeszcze na co. Zaczęło się tej nocy, kiedy z kolegami dużą grupą staliśmy w zajezdni, brakło paliwa, dłużej tankowaliśmy autobusy, zrobiła się kolejka, rozmawialiśmy o strajkach. Było tam takie małe okienko, z którego się wychylił ormowiec, zakładowy ubek. Krzyknął w moją stronę: „ej, ty, chodź no tu”. Nie zareagowałem, raz, drugi, trzeci. W końcu odparowałem: „A ty co? Nie znasz mojego nazwiska?”.

Tak się zagrzał, że pobiegł naokoło, wpadł do nas. Zaczął iść w moim kierunku. Było nas sporo i wszyscy zgodnie krzyknęli do niego: „wyp........ stąd!”. Pomyślałem: jest w nas potencjał, można go wykorzystać. Dwa albo trzy dni później, po mojej nocnej zmianie, wróciłem do domu i powiedziałem, że wszystko wskazuje na to, że jutro będzie strajk. Obudźcie mnie, kiedy zobaczycie, że komunikacja stoi. Rano budzi mnie jednak słońce, które wpada przez okno. To był 26 sierpnia, miałem mieć dzień wolny. Wychodzę na balkon. Obserwuję ulice i nagle widzę autobus linii 111 załadowany na ful. Wiedziałem, że o tej porze nie ma prawa być tak załadowany, czyli część autobusów w ogóle nie wyjechała, to oznaczało strajk. Szybko się ubrałem, wyskoczyłem z domu, wsiadłem do pierwszego tramwaju. Pytam motorniczego: „co się dzieje?”. On na to: „strajkują, ja chyba też zjeżdżam, boję się, ale ludzie mi mówią, żebym zjechał, aż mi głupio”.

</a>

Wpadam do zajezdni, słyszę, na hali rozpoczyna się zebranie. Zadaję pytanie: „chłopaki, a komitet strajkowy jest?”.

„Nie ma”. „No to trzeba powołać”. „Słusznie!” – krzyczy mój kolega. To już nas było dwóch w komitecie strajkowym. Dalej poszło samo.

Pamiętam, jak w trakcie strajku wpadłem do rodzinnego domu. Wszyscy przerażeni, jak zareaguje mama. Wchodzę, a brat prosi: „może jej nie mów, jeszcze dostanie zawału!”. Ale powiedziałem. Spojrzała tylko: „Są takie chwile, że trzeba się przyzwoicie zachować. Uważaj na siebie”.

ZA PODOBNY

W filmie „80 milionów” gra mnie Filip Bobek. Jak usłyszała o tym moja córka, była zachwycona. Bo taki przystojny… Ale potem, kiedy zobaczyła go na zdjęciach z planu, stwierdziła, że jest jednak za podobny. I że tak to już się jej mniej podoba.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze