1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Sade: Wrócę tu

Sony Music Polska
Sony Music Polska
Brytyjka z nigeryjskimi korzeniami. I z diamentowymi albumami na koncie. Fani już się przyzwyczaili, że kiedy znika, to na lata. Jaka jest w nowej odsłonie? Sade nie lubi wywiadów. Tym razem udało się ją wyciągnąć na zwierzenia.

Niedawno poskarżyłaś się na dziennikarzy. Podobno zawsze zadają ci to samo pytanie: „Dlaczego między twoimi płytami i trasami koncertowymi są tak długie przerwy i co w tym czasie dzieje się w twoim życiu?”. Spróbuję więc zapytać inaczej. Wiem, że znowu wzięłaś w trasę swoją córkę Ilę. Dziesięć lat temu była tak mała, że kładłaś ją spać przed rozpoczęciem każdego koncertu. Teraz to nastolatka, po raz pierwszy miała okazję zobaczyć swoją mamę na scenie. Jak zareagowała?

Zeszłam ze sceny, patrzę – ona płacze. Pomyślałam sobie – ding, ding, ding – trafiłam w sam środek tarczy! [śmiech] Wiem, że bardzo się wzruszyła, że to były dla niej wielkie emocje.

Nadal żyjesz z dala od Londynu, na własnej farmie?

Tak, wiem, wszyscy wyobrażają sobie, że snuję się samotnie po wsi jak Jane Eyre. Ale to nieprawda, wokół mnie jest zawsze gwar i mnóstwo ludzi. Non stop coś się dzieje. Ktoś mnie niedawno zapytał o najbardziej szaloną rzecz, jaką zrobiłam w życiu. Odpowiedziałam: „Gdybyś poznał odpowiedź na to pytanie, musiałabym cię zabić” [śmiech].

Staram się być z wszystkim na bieżąco. Ostatnio byłam z moim chrześniakiem, córką i wspólnymi znajomymi na koncercie Beyoncé. Uwielbiam ją! Byłyśmy też z Ilą w Birmingham na świetnym występie Drake’a, którego jestem wielką fanką, poznaliśmy się osobiście w Nowym Jorku na koncercie Alicii Keys.

Chcę powiedzieć tyle, że może kiedyś będę spacerować zaszyta gdzieś daleko, na odludziu. Będę patrzeć na rosnące wkoło drzewa, na to, jak wiosna zamienia się w lato. Ale na razie jestem na innym etapie.

W Polsce ukazuje się właśnie twoje koncertowe DVD „Bring Me Home”. To okazja, żeby zobaczyć największe przeboje Sade w koncertowym wykonaniu.

Z tym krążkiem wiąże się zabawna historia, bo kiedy musiałam zaopiniować materiał, zostawiłam to sobie – jak to zwykle ja – na ostatnią chwilę. I to dosłownie. Jechałam właśnie do studia, które czekało na moją decyzję, i słuchałam w samochodzie nagranego koncertu. Czekali na mnie, a ja utknęłam w korku. Było strasznie gorąco, uchyliłam wszystkie szyby. Akurat leciało „The Sweetest Taboo”, a ja nagle zorientowałam się, że słucham nie tylko ja, ale cała ulica. Spojrzałam wokoło i dotarło do mnie, jak żałośnie musi to wyglądać. Sade, która 25 lat po wydaniu swojej piosenki wciąż słucha jej na cały regulator! A już poważniej, na tej płycie są nie tylko stare przeboje, ale i nowe piosenki.

Przed rozpoczęciem ubiegłorocznej wielkiej trasy koncertowej utrwalonej na „Bring Me Home” powiedziałaś: „mierzymy wysoko”. Co miałaś na myśli?

Kiedy z zespołem planowaliśmy tę trasę, wiedzieliśmy, że nie chcemy powtarzać niczego, co już było. To, co tu i teraz, musi być najlepszą rzeczą, jaką dotychczas zrobiliśmy. Koncerty miały być wyraziste, marzyłam o przedstawieniu zrealizowanym z teatralnym rozmachem. Mocne uderzenie, a chwilę potem moment wyciszenia, kiedy wielki sceniczny show zaczyna przypominać kameralny koncert w przytulnym klubie. Ta trasa to wielkie przedsięwzięcie. Światła, scenografia, ruch sceniczny.

Udało ci się dopiąć swego? Zrobiłaś coś, czego nigdy wcześniej nie udało ci się dokonać?

Tak. Uważam, że to moje szczytowe osiągnięcie. I wcale nie chodzi mi o rozmach całej produkcji, tylko o to, że wreszcie poczułam się na scenie naprawdę komfortowo. Nie jestem zwierzęciem scenicznym, nigdy nie byłam. Ale teraz doszłam do momentu, kiedy nauczyłam się wyrażać w pełni siebie i nie towarzyszy już temu strach. Wspaniałe uczucie.

Rozumiem, że wcześniej bywało różnie.

Różnie? Wiesz, jak wyglądał mój sceniczny debiut?

Zamieniam się w słuch.

Wyobraź sobie: lata 80., pub na przedmieściach północnego Londynu. Scena zbudowana była z pustych skrzynek po piwie, pokrytych wielkimi surowymi deskami. Śpiewałam wtedy w chórkach i występowałam, rzecz jasna, w szpilkach. Już na samym początku jeden z obcasów zaklinował mi się w łączeniu desek. Unieruchomiło mnie to na cały koncert. Pomyślałam, że w sumie nie jest tak źle, bo i tak wolałam się w ogóle nie ruszać. Byłam tak przerażona, że do dziś zastanawia mnie, skąd wzięłam odwagę, żeby ponownie wyjść do publiczności.

Jeden z twoich współpracowników z tamtych czasów wspominał, że przez półtorej godziny potrafiłaś stać nieruchomo przy mikrofonie.

O tak, mój najlepszy przyjaciel – statyw od mikrofonu. Zawsze żałowałam, że nie akompaniuję sobie na gitarze. Miałabym wtedy coś, co stanowiłoby bufor między mną a publicznością. A tak byłam sama na placu boju. Ja i mój mikrofon. Zajęło mi mnóstwo czasu, by nabrać scenicznej ogłady. Uczyłam się tego na oczach wszystkich.

Początki twojej kariery były niełatwe nie tylko ze względu na brak scenicznej ogłady. Byłaś na rynku fenomenem. W dość krzykliwych latach 80. zaproponowałaś dystyngowany pop.

Pamiętam, jak zainteresowała się nami amerykańska wytwórnia. Chcieli nam dać nowego menedżera, jakąś wielką firmę, kazali się pozbyć naszego. Zorganizowali mi muzyków sesyjnych, ja uparłam się, że zostaję z moim zespołem. Przedstawiciele wytwórni siedzieli w studiu nagraniowym, wtrącali się w kształt poszczególnych piosenek, chcieli, żeby były bardziej przebojowe. Nie zgadzałam się na nic. Naprawdę nie mieli ze mną lekko. Jeśli chodzi o to, jak się wtedy zachowywałam, było mi bliżej do zbuntowanej punkówy niż do soulowej diwy.

Duże wytwórnie płytowe są nastawione na zysk, poniekąd to rozumiem. Chciały, bym była kolejną z rozchwytywanych wtedy gwiazdek pop, bo one na siebie zarabiały. Byłam nowym nabytkiem, źrebakiem w stajni, próbowali mnie złamać. Nie dałam się. Powtarzałam: „Jeśli to nie będzie nagrane tak, jak ja chcę, to nic z tego, wolę zarabiać jako sprzedawczyni w sklepie”. Chyba zmęczył ich mój opór, bo w końcu dali mi spokój. Konik został puszczony wolno.

Wspomniałaś o punkach. Byłaś młodziutką dziewczyną, mieszkałaś i nagrywałaś w Londynie w czasach kulturowej rewolucji. Twoi rówieśnicy chodzili z irokezami na głowie i agrafkami w uszach. Nigdy cię do tego nie ciągnęło?

Nie. To było wtedy najmodniejsze – natapirować włosy i nosić podarte ubrania pospinane agrafkami. Coś jak obowiązujący uniform. A mnie nigdy nie interesowało podążanie za trendami, nie chciałam zamykać się w jakimś schemacie, wyglądać tak samo jak wszyscy inni. Zastanawiałam się: skoro jesteś tak przeciw, skoro tak manifestujesz odmienność, czemu wyglądasz jak każdy inny punk? Prawdziwą odwagą było wtedy wyjść w miasto w czystej koszuli czy garniturze. Dla mnie to była prawdziwa anarchia. Poza tym punk to nie była moja muzyka. Spędzałam czas w klubach, w których królowały inne dźwięki, czując się częścią zupełnie innej subkultury. Było w niej miejsce tylko dla mnie.

Skończyłaś szkołę muzyczną?

Nie. Studiowałam w Central Saint Martins, w szkole mody [skończyła ją m.in. Stella McCartney – przyp. red.].

Jakie projektowałaś ubrania?

Wyłącznie męskie. To miała być klasyka, ale trochę przełamana, z drugim dnem. Punktem wyjścia był klasyczny element garderoby, który zmieniałam w coś bardziej awangardowego. Na swój pierwszy pokaz zaprosiłam bardzo już dojrzałych modeli, właściwie staruszków, wydawało mi się to ciekawym pomysłem.

Udało ci się coś sprzedać?

Tak, razem z przyjaciółką zorganizowałyśmy wspólne stoisko w Camden i tam sprzedałyśmy swoje kolekcje. Ale ja już wtedy wiedziałam, że to nie dla mnie.

Dlaczego?

Bo nie kochałam mody dość mocno. I nie podobało mi się to środowisko. Nie mam natury bizneswoman niezbędnej w tej branży. Myśl o tym, że będę musiała dopracować jakiś detal, na przykład ułożyć tkaninę w konkretny sposób, nie tak jak chcę, tylko tak, żeby ją na pewno sprzedać, wydawała mi się nie do zniesienia.

Studia do czegoś się przydały?

Tak. Do dzisiaj dbam o wizerunek swój i grupy. Ufam mojej intuicji. Ubrania nie mogą być ważniejsze od muzyki, ale muszą dobrze podkreślać jej charakter. W codziennym życiu nie tracę jednak godzin na zastanawianie się, co na siebie włożyć.

Artyści często mają swoje rytuały towarzyszące wyjściu na scenę. Ty też masz coś takiego?

Mam. Dzięki mojemu rytuałowi zapominam o tremie. Wiesz, jak to jest: jeśli boli cię kostka, uderz się w kolano, a zapomnisz o kostce.

Kiedy się stresuję, tworzę sobie alternatywną nerwową sytuację. Ten moment przed koncertem jest naprawdę nie do pozazdroszczenia, przede mną ogromne wyzwanie, któremu muszę sprostać. Co więc robię? Zaczynam nerwowo myśleć o tym, co powiem mojej publiczności. Nigdy nie powtarzam się na scenie. Na każdym koncercie ludzie słyszą ode mnie coś innego. Zawsze myślę sobie, że gdyby wśród tego tłumu była choć jedna osoba, która widziała wcześniej mój koncert, i usłyszała, że podobnie zapowiadam piosenkę, poczułaby się oszukana.

I to jest właśnie ten mój rytuał przed wyjściem na scenę: „co ja im dzisiaj powiem?!”.

W zeszłym roku śpiewałaś po raz pierwszy w Polsce. Pamiętasz tamten występ?

Na pewno nigdy go nie zapomnę! Jeśli znasz okoliczności mu towarzyszące [część konstrukcji sceny nie dojechała na czas – przyp. aut.], wiesz, że nie są to tylko okrągłe zdania. Powodzenie całego przedsięwzięcia naprawdę wisiało na włosku. W pewnym momencie uznałam, że skoro przez poważne problemy techniczne nie mogę pokazać publiczności pełnego show, wolę odwołać koncert i zagrać go innym razem. Taką decyzję podjęłam mniej więcej o 17. Nie chciałam wam pokazywać tylko połowy moich możliwości. Ale Malcolm, szef całej produkcji, zabrał mnie pod scenę pół godziny później i powiedział: „Zobacz, to, co oni robią teraz, normalnie robimy o 10.00. Ale tu wszyscy pracują jak natchnieni, może się uda?”.

Atmosfera była niezwykła. To był taki dzień, w którym ludzie dali z siebie wszystko. Udało się. Ja i moja ekipa wiemy, że gdyby coś takiego stało się w innym kraju, najpewniej musielibyśmy odwołać koncert. Żałuję, bo po tym wszystkim chciałam zostać u was trochę dłużej, ale moja córka miała nie najlepszy czas w życiu, chciałam być blisko niej, więc natychmiast do niej poleciałam. Ale nadrobię to. Na pewno do was wrócę.

Sade (Felen Folasade Adu) ur. 16 stycznia 1959 w Ibadanie, w Nigerii. Kiedy miała cztery lata, przeprowadziła się do Londynu, rodzinnego miasta jej mamy. Sławę zdobyła dzięki takim przebojom jak „Smooth Operator” czy „Your Love Is King”. W 1996 roku urodziła córkę Ilę, która jest dzieckiem ze związku z producentem muzycznym Bobem Morganem.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze