1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Wywiad z Bartoszem Konopką

Jak reżyser zmienia się wraz ze swoimi filmami? Co próbuje sobie rekompensować na ekranie i w życiu? – Sztuka polega na tym, by wiedzieć, czego ty chcesz, czego tobie potrzeba, a nie jak zadowolić innych – mówi Bartosz Konopka w rozmowie z Robertem Rientem

Udaje ci się żyć tak, jak byś chciał?

Nie.

Dlaczego?

To nie jest związane z filmami, pracą, tak zwaną karierą. Nawet jeśli na tym polu czuję się czasami spełniony, to wcale nie wpływa na to, czy jestem całościowo zadowolony ze swojego życia. Nagrody, festiwale, uznanie ludzi pomagają, ale to nie decyduje o tym, czy żyję w zgodzie ze sobą i potrafię czerpać radość z drobnych rzeczy, czy wpadam we frustrację. W pracy, jak mnie coś zainteresuje, wyda się ważne, to długo się na tym skupiam. Rozgryzienie tematu nie przychodzi mi łatwo. Na początku zresztą studiowałem filmoznawstwo, bo nie miałem odwagi, by od razu pójść na reżyserię. Miałem kompleks prowincjusza, pochodzę z Dąbrowy Górniczej, w której działałem w zupełnie amatorskim teatrze prowadzonym przed dwóch sztygarów. Nie wierzyłem w siebie. Na trzecim roku filmoznawstwa zdecydowałem się zdawać na reżyserię do Łodzi, ale się nie udało. Zacząłem więc chodzić na zajęcia jako wolny słuchacz, po roku spróbowałem ponownie i znowu porażka. Zająłem się wtedy dziennikarstwem, pojechałem do Warszawy, zacząłem robić reportaże. Wszedłem w film dokumentalny i wtedy, już z inną teczką, dostałem się do szkoły bez problemu. Zmieniłem się, stałem się bardziej otwarty na ludzi, mniej skupiony na sobie.

Co spowodowało, że się zmieniłeś?

Doświadczenie. Gdy zacząłem robić dokumenty, musiałem nauczyć się być wśród ludzi, otworzyć na to, co przeżywają inni. Zainteresowały mnie filmy, które bardziej stawiają pytania, niż dają odpowiedzi. Myślałem, że dokument będzie moją drogą na zawsze, ale odezwał się niepokój, poczucie, że coś jest nie tak, chęć, by zmierzyć się z tym, co osobiste.

Wtedy powstał „Lęk wysokości”, opowieść o relacji syna z chorym psychicznie ojcem. Ten film był osobistym rozliczeniem się z przeszłością. Przyniósł ukojenie?

Rozliczenie tak, ale ukojenie się nie pojawiło. Po czasie dotarło do mnie, że ten film to była mitologizacja przeszłości i ojca. Miałem potrzebę, by po jego śmierci w 2005 roku stworzyć dobry obraz. Umarł nagle, miało to związek z komplikacjami w leczeniu psychiatrycznym, napędzał mnie żal, poczucie winy. Dlatego opowiedziałem o chropowatej miłości, o niedoskonałym synu, którego ojciec jest ofiarą.

Idealizacja rodzica, którego nie ma?

Tak, ale gdy film już zaistniał, to emocjonalne wahadło silnie odbiło w drugą stronę. Zacząłem proces introspekcji, obserwacji ciemnej strony naszej relacji. Ten proces trwa od ponad roku i pomaga mi na nowo złapać kontakt ze sobą, odpowiadać sobie na pytanie, kim jestem, po co jestem. Dzięki temu mogę się oddzielić od przeszłości, być blisko siebie.

Wahadło, które odbiło w drugą stronę, to był bunt, złość?

Tworząc „Lęk wysokości”, wystawiłem pomnik mojemu tacie i bliscy mi ludzie, widzowie – zaczęli ten pomnik skrobać. Pojawiły się rysy, które dały mi dużo do myślenia, dzięki temu wyzwoliłem się z tej idealizacji, zacząłem się cofać w mojej historii z tatą. Poszedłem na psychoterapię, zaczął się proces zmian, oglądania rewersu naszej relacji. Zobaczyłem sprawy, które wyparłem w trakcie jego trwającej 12 lat choroby.

Możesz opowiedzieć o niej więcej…?

Mój ojciec chorował na schizofrenię paranoidalną, miał omamy słuchowe. Gdy byłem na trzecim roku studiów, dostałem telefon, że tato trafił do szpitala, czy zechciałbym przyjechać, bo trzeba podpisać papiery, a nie ma nikogo z rodziny. Rodzice rozstali się, gdy miałem 16 lat, mieszkałem z mamą, a kontakt z ojcem był coraz słabszy. Nie wiedziałem, co się z nim dzieje. To był szok, poczucie bezradności, nie miałem pojęcia, jak pomóc jemu i sobie. To jest ciągle tabu w Polsce, nie ma gdzie o tym poczytać, z kim podyskutować, dla mediów to nie jest atrakcyjny temat. Cały czas widzę dookoła siebie takie zagubione chorobą osoby. I wydawało mi się, że opowiedzenie tej historii może komuś pomóc.

Umieściłeś w filmie sceny, które w twoim życiu się nie wydarzyły, ale chciałeś, by się wydarzyły, trochę w ramach czarowania rzeczywistości?

Zależało mi na pokazaniu momentu, w którym syn porywa swojego ojca ze szpitala i jadą razem na spontaniczną wycieczkę w góry, jak kiedyś przed laty. To końcowa scena w filmie, sam nigdy nie miałem odwagi tego zrobić.

Opiekowałeś się nim, kiedy chorował?

Z tym był problem, byłem wtedy gówniarzem, miałem 23 lata. Był we mnie lęk przed nim i przed tym, jak mu pomóc. Skazałem się w tej nieporadnej opiece na samotność, ciężko mi było o chorobie ojca komukolwiek opowiadać, wstydziłem się. Rodzina założyła, że to moja rola opiekować się nim. Lekarz mi powiedział, że najlepiej, bym zabrał go do siebie, do domu. Przymierzałem się, ale nie zrobiłem tego. Żałowałem później, że nie spróbowałem. Dzisiaj bardziej kierowałbym się uczuciami. Dlatego też spróbowałem tego rozwiązania w filmie.

Pytanie o to, co jest normalne, a co szaleństwem, powraca w twoich filmach. Opowiadasz o zburzeniu muru berlińskiego z perspektywy królików, a o czasach PRL-u w Polsce głosem kapłana voodoo.

Nie lubię tego, co normalne. Codziennością, zwyczajnością długo gardziłem, nie sprawdziła się w moim życiu, a ja w niej. Lubię świrów, ludzi, którzy zakrzywiają rzeczywistość, ale po doświadczeniu z ojcem wystraszyłem się, że skończę jak on, i zacząłem być poukładanym, zdroworozsądkowym człowiekiem, zagalopowałem się w tym. Teraz rozbijam tę racjonalną powłokę. Ciągle mam poczucie, że nie daję i nie dostaję tego, co bym mógł, zatrzymują mnie różne lęki, całe mnóstwo lęków. Potrzebuję innych ludzi do życia, opieram się na nich, czerpię z nich, lubię tę cechę w sobie, pomaga mi rozumieć świat, siebie.

Samotność nie jest ci potrzebna?

Dopiero od niedawna, to się zmieniło w ostatnim roku. Wychowanie, które odebrałem, predysponowało mnie do ciągłego bycia z ludźmi. Gdy miałem 12 lat, mama wyjechała do pracy w Austrii, cztery lata później rodzice się rozstali. Wtedy wykształcały się we mnie różne cechy przystosowawcze, ze względu na brak zaufania do samego siebie, przekonanie, że nie jestem taki ważny, skoro mama wyjechała, a rodzice się rozstali. A to doprowadziło mnie do myśli, że na zewnątrz muszą być inne, ciekawsze rzeczy i trzeba po nie sięgnąć. I gdy jestem miły, akceptuję, dużo daję, poświęcam siebie – to wtedy mam miejsce w społeczeństwie. W ten sposób się dowartościowywałem. Ale dzięki temu dużo się nauczyłem o życiu, ciągle coś się działo, spotykałem ciekawych ludzi, uczyłem się, chłonąłem świat.

A teraz?

Czuję, że mi wystarczy tego, co na zewnątrz, próbuję być sam ze sobą.

Pojawił się wewnętrzny fundament, poczucie bezpieczeństwa?

Tego mi jeszcze brakuje. Chciałbym wyjechać gdzieś sam ze sobą na tydzień, pracować, napisać jakąś historię, treatment, scenariusz. Sam dla siebie nie jestem jeszcze na tyle ważny, by to się udało, ale pracuję nad tym.

Co chcesz przekazać swoim córkom?

Gdy zostałem rodzicem, bardzo chciałem naprawić błędy moich rodziców. Teraz staram się spędzać z córkami czas sam na sam, chociaż ich mama robi to częściej. Gdy wyznaczamy im kary, zazwyczaj są one odroczeniem jakiejś przyjemności. Nawet jeśli robią coś źle, próbuję zobaczyć to ich oczami, zrozumieć, nie krytykować, nie krzyczeć, ciągle je doceniać. Chcę córkom dać poczucie, że jestem dla nich i że są bardzo ważne, zależy mi na tym, by mogły się do mnie zwrócić, gdy będzie im źle. Zabrakło mi tego, gdy dorastałem, takiej właśnie partnerskiej relacji z rodzicami, którzy opowiedzieliby mi o tym, jak funkcjonuje świat. Wskazali, co mam dobrego w sobie, wspierali, zachęcali, bym za tym poszedł. Chcę wiedzieć, co się dzieje z moimi dziećmi, teraz to jest łatwiejsze, bo są małe, ale chcę zbudować z nimi bliskość na całe życie. Mam nadzieję, że w tym wytrwam.

Gdy wiesz, gdzie mieszkają demony, to pewnie łatwiej ostrzec przed nimi dzieci. A co tobie daje siłę?

Próbuję przebudować związki z bliskimi, szukam dojrzalszych i głębszych relacji z ludźmi, ale już nie ze wszystkimi, tylko kilkoma wybranymi. Dużo siły daje mi proces sklejania się ze sobą na nowo, nawiązywania więzi, która zawieruszyła się wiele lat temu. Jestem coraz bardziej dogadany z różnymi częściami siebie. Najbardziej zależy mi na wewnętrznym spokoju

Kiedy on się pojawia?

Wtedy, gdy się nie okłamuję, nie zdradzam, nie wyprzedaję. Doszedłem do takiego stopnia zamydlania sobie oczu, że wewnętrzne potrzeby, pragnienia oddaliły się na tyle, że nie mogłem ich usłyszeć, dostrzec. I nagle przyłapałem się, że głównie robię rzeczy dla innych ludzi albo takie, których inni ode mnie oczekują, znalazłem się trochę pod ścianą.

Stąd wzięła się potrzeba terapii? Żeby przeskoczyć ścianę?

To jedno, a druga sprawa to poszukiwanie miłości – te procesy się przenikają. Jest we mnie potrzeba bliskości głębszej, niż kiedykolwiek doświadczyłem, zarówno ze sobą, jak i innymi. Dorosły Bartek, który potrafi wiele spraw załatwić, osiągnąć, który przeszedł przez trudne doświadczenia, mógłby teraz zająć się tym młodym Bartkiem. Wierzę, że wtedy mógłbym tworzyć coraz ciekawsze rzeczy. Nie chodzi o to, by mieć kontakt z tym, kim jestem, ale by siebie kochać.

Sam jakiś rok temu zacząłem chodzić ze sobą na randki. W tym czasie daję sobie wszystko, czego pragnę, na co mam ochotę – dobre jedzenie, film. To kilka godzin poznawania siebie, przekraczanie wstydu, który istniał tylko w głowie.

Ciekawe, muszę spróbować. Ja na razie szukam w sobie pozytywnych wartości, na przykład przyczyn, dla których odniosłem sukces. To długi proces, który powoduje, że kompleks prowincjusza odsuwa się na dalszy plan.

Agnieszka Holland powiedziała o tobie: „szuka najgłębszej prawdy swojej pracy”. Czym jest ta prawda?

Im bardziej się okłamywałem, tym bardziej szukałem na zewnątrz, wybrałem dokument, który jest opowieścią o świecie, ludziach, jest poszukiwaniem prawdy w tym, co obok. Dlatego przeszedłem do fabuły, bo zacząłem dbać o swoją prawdę, znajdować ją w świecie, który tworzę, a nie tym, który już jest.

Fikcja i fabuła dla tych pogodzonych ze sobą, a reportaż i dokument dla tych w lęku, szukających na zewnątrz?

Gdy zajmowałem się dokumentem, przez lata powtarzałem, że więcej można odkryć, otwierając się na ludzi niż na własną wyobraźnię, ale ten etap chyba mam już za sobą. Myślę, że chodzi o to, by nie być zablokowanym na żaden ze światów. Poszukiwanie prawdy to polska szkoła, Wojciech Marczewski powtarzał, że prawda jest najważniejsza, że film może i powinien być grą, ale trzeba być wyczulonym na prawdę o świecie, sobie, nie można jej niczym innym zastąpić. To jest też lekcja Marcela Łozińskiego, wyjątkowej postaci w sztuce dokumentu i szkoły Wajdy. On też twierdzi, że możesz manipulować, jak chcesz, ale musisz być w zgodzie z prawdą. Łoziński często mówił, by nie gwałcić rzeczywistości, by iść za prawdą, której się dotyka. A docieranie do prawdy to najczystsza forma tworzenia.

A ciebie cały czas najbardziej interesują ci w ostatnim szeregu, na uboczu, ludzie nie z marmuru i żelaza?

Długo tak się czułem, zapomniany, więc pomimo nagród, większej wiary w siebie – to cały czas ja i moje zainteresowania. Projekcja i identyfikacja.

Nominacja do Oscara nie uderzyła ci do głowy?

Nie przyszła myśl: „czyli myliłem się przez całe życie, jednak jestem wyjątkowy”. To tak się nie odbywa. Nominacja była potwierdzeniem, że wysiłek całej ekipy się opłacił, doszliśmy najwyżej, jak mogliśmy, to dawało spełnienie. Ludzie mówili mi, że mogę teraz robić, co zechcę, że muszę znaleźć agenta, pojechać do Hollywood. Zacząłem o tym myśleć, ale potem przestałem. Sztuka polega na tym, by wiedzieć, czego tobie potrzeba, a nie jak zadowolić innych.

Czego zatem chcesz, czego tobie potrzeba?

Spokoju, pełnego dogadania się ze sobą, równowagi w miłości

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze