Taylor Swift zagrała trzy koncerty w Polsce, w kilka godzin przeprowadzając ponad 100 tysięcy fanów przez wszystkie „ery” swojej imponującej dyskografii. „The Eras Tour” jest i będzie historyczną trasą koncertową – przez medialność, zasięgi, liczby. Ale nie przez koncept. Swift ma każde prawo celebrować swoje ery. Jednak nie są to jedyne ery w historii muzyki popularnej.
Przewrotnie zabiorę Was na inny koncert. Jest późny czerwcowy wieczór w Barcelonie. W ulewnym deszczu śpiewa PJ Harvey. Po godzinie pełnego wrażeń koncertu uspokaja festiwalową publiczność subtelną „The Desperate Kingdom Of Love”, tej nocy dedykowaną Steve'owi Albiniemu, zmarłemu producentowi, między innymi jej drugiej płyty. „Miłości, byłaś chorobliwym dzieckiem…”, śpiewa Polly. Wielotysięczny tłum milknie, zasłuchany. W deszczowej, tak samo pięknej co mrocznej scenerii utwór nabiera wyjątkowego znaczenia. Albini, ojciec chrzestny muzyki alternatywnej, miał grać na tym festiwalu, ale życie zdecydowało inaczej. Nagle zabawa staje się zadumą. Oto moc koncertowego doświadczenia. Moc muzyki.
Wspaniały występ PJ Harvey na hiszpańskiej Primaverze w pewnym sensie rozkochał mnie w niej na nowo. Nowe oblicze tej miłości ma już dojrzały posmak świadomości, jak wartościowa jest to twórczość, ile Harvey wkłada wysiłku, by tworzyć sztukę, wychodzić ze stref komfortu, nie iść ani na kompromisy, ani na skróty. By ciągle się zmieniać. Kreować swoje „ery”.
PJ Harvey podczas festiwalu Primavera Sound w Barcelonie (2024). (Fot. Getty Images)
Wszystko zaczyna się w 1992 roku wraz z wydaniem debiutanckiej „Dry”, manifestu szorstkiej, zbuntowanej kobiecości, gniewu, pasji, namiętności. Harvey nazywa ten album „ekstremalnym” i takie są jej emocje. Dwudziestotrzyletnia artystka pozuje topless, stoi na froncie męskiego zespołu, któremu dowodzi, jest nową, potężną siłą rocka. Rok później na „Rid Of Me” idzie jeszcze dalej w stronę surowych, nieupiększonych brzmień i równie mocnego przekazu. „Liż moje nogi!” – bardziej nakazuje, niż śpiewa w jednej z piosenek. W 1995 roku pokazuje wyrafinowane oblicze kobiecości, prezentując starannie upięte kruczoczarne pukle i lśniące satynowe suknie. PJ Harvey ery albumu „To Bring You My Love” jest kobietą wizerunkowo świadomą swojej seksualności, a artystycznie… Powiedzmy, że to jedna z najlepszych płyt lat dziewięćdziesiątych, bluesowo-rockowe arcydzieło.
Promując album, artystka wystąpiła na kultowym brytyjskim festiwalu Glastonbury. We wściekle różowym obcisłym kostiumie, przesadnie wymalowana i wręcz groteskowa, nie była rozkoszną dla oka landrynką, ale przyciągającą uwagę tysięcy wielką gwiazdą muzyki, która dała jeden z najlepszych koncertów w historii imprezy.
W tym roku, gdzieś między występami Dua Lipy a pań z Sugababes, rozmyślałam nad tym, kiedy rock’n’roll stracił moc porywania tłumów, kiedy muzyka wartościowa i ważna, niekomfortowa i niełatwa, zatraciła swoje magnetyczne moce… To pewnie temat na inny felieton, wróćmy do Polly Jean Harvey.
Portret studyjny PJ Harvey aka Polly Jean Harvey (1992). (Fot. Getty Images)
Po wydaniu najlepszego albumu w karierze i rozkochaniu w sobie Nicka Cave’a, musiała się schować. Wróciła introwertycznym, trudnym albumem „Is This Desire?”, pierwszy raz w karierze zainspirowana muzyką „nowoczesną”. Już nie w kostiumach, ale w modnych ubraniach, w 1998 roku dołączyła do współczesności, by dwa lata później przeprowadzić największy eksperyment swojej kariery. Zadała sobie zadanie nagrania przebojowej, wygładzonej płyty i zrobiła to, osiągając wraz z wydaniem „Stories From The City, Stories From The Sea” fantastyczny komercyjny wynik. To była Polly konwencjonalnie seksowna, na wysokich obcasach i w drogich, obcisłych sukienkach. Może to bezczelna teza, ale nie zna muzyki, kto nie zobaczył, jak stoi właśnie taka, wyzywająco piękna, sama na środku wielkiej sceny przed wielotysięcznym tłumem, i bezwstydnie wykonuje mocne „Rid Of Me” (lekcja do odrobienia na YouTubie, polecam).
Po ostrej, rockowej „Uh Huh Her” przyszło posępne, introwertyczne „White Chalk”. Polly zmieniła żółte szpilki i tandetne T-shirty Spice Girls na długie białe suknie, tak przystające do upiornego smutku nowych piosenek. Gdy w 2011 roku powróciła po czteroletniej przerwie wspaniałym albumem „Let England Shake”, doczekała się najlepszych recenzji w karierze, a Wielka Brytania doczekała się wyczekanego albumowego arcydzieła. Na tym i kolejnych albumach Harvey zostawiła świat wewnętrzny, z badawczą ciekawością eksplorując wszystko, co wokół – naturę, politykę, brutalną kolej rzeczy, wojny, śmierci i miłości. Szaleństwa przykrótkich sukienek i mocnych manifestów są już za nią, dziś jest artystką dojrzałą, występującą w kreacjach znakomitych projektantów, którzy jak ona nie błyszczą ostentacją i tandetą, za to imponują talentem, pracowitością i jakością. Jeśli oni to high fashion, Polly Harvey to high music.
Przesłuchanie jej dziesięciu albumów, tak różnorodnych wydawnictw, zostawiło mnie z refleksją: nie weszliśmy w „erę er” wraz z wielką trasą Taylor Swift, muzyka popularna jest na tym tournée od dawna.
To swoją drogą ciekawe zjawisko: w świecie filmu czy fotografii uwielbiamy natychmiast rozpoznawalny styl twórcy i cenimy go za konsekwencję. Mroczny, pokręcony świat Davida Lyncha. Neurotyczny humor Woody’ego Allena. Wszystkie barwne i nieszablonowe kobiety Pedra Almodóvara. Perwersyjna seksualność zdjęć Helmuta Newtona. Glamour fotografii Maria Testina czy wysmakowana elegancja oka Petera Lindbergha. Wiemy, czego oczekiwać i tego właśnie chcemy, nie tylko w jakości, ale i w estetyce. Tymczasem w świecie muzyki… To nieco bardziej zawiłe.
Fani ukarali w 1983 roku The Rolling Stones za próby ucieczki ze świata rock’n’rolla w stronę bardziej współczesnych nurtów chłodnym przyjęciem albumu „Undercover”. Rok wcześniej swoich sympatyków rozjuszyli muzycy Queen, mając czelność porzucić na albumie „Hot Space” tradycyjne rockowe brzmienia na rzecz modnych, „młodzieżowych” gatunków. W świecie muzyki istnieje pokusa, by nie złościć swojej publiczności, by dawać jej dokładnie to, czego oczekuje, co lubi i zna. Ale tak się składa, że my, fani muzyki, kochamy też zmiany. Jesteśmy tak skomplikowani!
Od kogo zaczniemy? Wszystkie metamorfozy Madonny? Przemiany Davida Bowiego? A może uderzymy w wysokie tony, moment, gdy folkowy Bob Dylan podłączył gitarę elektryczną i zrewolucjonizował muzykę? Albo prześledzimy imponującą ewolucję dyskografii The Beatles? To nie musi być wykład z historii. Taylor Swift, zostawiając w 2012 roku country na rzecz popowych brzmień swojej przełomowej płyty „Red”, wywołała narodową dyskusję. Lady Gaga, by ratować podupadającą po wydaniu „Artpop” karierę, weszła w erę „poważnej” artystki, nagrywając z Tonym Bennettem i uspokajając wizerunek. Nawet Beyoncé dołączyła do grona wykonawców w jasno określonych etapach swojej twórczości. Po czterech dość konwencjonalnych płytach wydała „album erotyczny”, potem „album zdrady”, później – wspólnie z mężem – „album małżeńskiej siły”, potem płytę taneczną, a wreszcie country. Wydaje się, że dziś bez określenia „momentu” swojej kariery nie da się tej kariery mieć. I tak, to efekt popularności każdej z er Taylor Swift.
W muzyce popularnej mija każda moda, a na jej miejsce przychodzi coś nowego. Pozostanie w grze wymaga czujności i świadomości czyhających zagrożeń. Taylor ma jeszcze jedną erę swojej kariery, o której za głośno nie mówi, a która wydaje się najbardziej fascynująca ze wszystkich. Gdy zgasną światła i zejdzie ze sceny, ona, dziś najpotężniejsza kobieta w muzyce, zacznie nową erę. „Nieznane”.
3 wielkie płyty PJ Harvey:
„To Bring You My Love” (1995)
Fot. materiały prasowe
Miłość i namiętność, modlitwa i tęsknota, macierzyństwo i udręka, blues i rock’n’roll, zaproszenie do mrocznego świata fascynującej, skomplikowanej, niedorzecznie utalentowanej kobiety.
„Stories From The City, Stories From The Sea” (2000)
Fot. materiały prasowe
Płyta metropolii, miłości i glamour. Polly przeprowadziła się do Nowego Jorku, zakochała się i napisała przebojowe piosenki. Nie straciła przy tym ani charakteru, ani ognia, zyskując nowe, wypolerowane brzmienie.
„Let England Shake” (2011)
Fot. materiały prasowe
Album wojny, konfliktu i destrukcji, utkany z subtelnych, wysmakowanych melodii i pełnych cierpienia słów. Okrzyknięty arcydziełem, artystycznym manifestem, dokumentem swoich czasów.
Anna Gacek dziennikarka, przez dwie dekady głos radiowej Trójki, autorka, podcasterka. Jej najnowszego podcastu „Blaski i cienie. Anna Gacek i biografie najsłynniejszych” można słuchać w Audiotece.