1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Julia Marcell - I was raised by songs

Z Julią Marcell o eksperymentowaniu, atutach Internetu i muzycznych fascynacjach rozmawia Joanna Chludzińska.

- Jesteś rodowitą olsztynianką, aktualnie mieszkasz w Berlinie, a śpiewasz po angielsku. Dlaczego Twój wybór padł akurat na ten język?

- To wyniknęło naturalnie. Od dzieciństwa słuchałam głównie artystów śpiewających po angielsku, więc kiedy sama zaczęłam pisać, siłą rozpędu pisałam w tym języku. Co prawda na początku jeszcze nie do końca dobrze się nim posługiwałam i dużo rzeczy wychodziło mi wtedy bardzo spontanicznie. Angielski ma zupełnie inną melodykę niż polski. Do tej pory miałam zdecydowanie więcej pomysłów na piosenki angielskie.

- Podczas słuchania Twojej epki „Storm” (2007) miałam wrażenie, że sympatyzujesz z głosami: Tori Amos, Reginy Spektor czy Joanny Newsom. Jednak w ostatniej piosence („Jack the Ripoff”) wyraźnie zaznaczasz, że ciążą ci te porównania z innymi kobietami. Czy dziś, po wydaniu drugiego albumu, czujesz, że odnalazłaś własną estetykę?

- Piosenka „Jack the Ripoff” trochę mi w życiu namieszała. Ja ją potraktowałam jako zabawę,  jako rodzaj żartu. Wiadomo, że kiedy „nowy” pojawia się w muzyce to trzeba go z kimś porównać, w którejś z przegródek usytuować. Ta piosenka, to jest to swego rodzaju cover, gdzie każdy fragment pochodzi z innej piosenki jakiegoś artysty. To była rzecz tworzona z przymrużeniem oka. Nie dążę też do tego, by się na kimś wzorować. Zależy mi przede wszystkim na tym, by za każdym razem odkrywać coś nowego dla siebie.

- Pozostańmy jeszcze chwilę przy „mieszającej” piosence. W kilku wersach (począwszy od frazy „I’m starting…” z bardzo wyrazistym „r”, które wielu Twoich odbiorców na forach internetowych potraktowało jako słowiański akcent) robisz, moim zdaniem, wyrazistą aluzję do Björk i jej sposobu śpiewania.

- Tak, jak najbardziej. To były takie moje zabawy z muzyką.

- Twoja pierwsza płyta („It Might Like You”, 2008) miała bardzo ciekawą genezę. Byłaś pierwszą i jedyną wokalistką z Polski, której udało się zebrać odpowiednie środki (50 000 dolarów) ze strony Sellaband na wydanie albumu. Jak to dokładnie było?

- Już nie jestem jedyną (śmiech). Aktualnie „Catself”, inna polska wokalistka, zdobyła w ten sposób pieniądze.

Własnym sumptem nagrałam w 2007 epkę i wrzuciłam do sieci. W ogóle Internet strasznie mi ułatwił nawiązywanie kontaktów i dzięki temu miałam więcej możliwości grania koncertów, poznałam np. zespół „Old Time Radio”, który zorganizował mój pierwszy koncert w Sopocie. Zaowocowało to także kontaktem z klubem „Ucho”, w którym grywaliśmy często i bardzo go lubimy. Później wpadłam na stronę Sellaband, na której artyści zbierają środki na nagranie płyty. Założenie było proste: wrzucasz piosenkę i wtedy możesz zachęcić słuchaczy do zainwestowania w Ciebie. To jest taka dziwna inwestycja, bo kupujesz płytę zanim ona jeszcze powstała. Teraz dużo się mówi o crowdfundingu, powstaje coraz więcej serwisów tego typu. Jeden z artykułów fajnie to podsumował, pisząc, że Sellaband znalazł sposób na piractwo, bo sprzedaje muzykę, której nie da się nielegalnie ściągnąć, bo jeszcze nie została nagrana.

- A jaka była geneza najnowszego albumu?

- Płytę „June” nagrałam z tą samą ekipą, ale kompletnie inaczej w stosunku do pierwszej przebiegał cały proces. Przy pierwszym albumie wszystko było na żywo, bardzo spontanicznie. Zamknęliśmy się w studio, nagraliśmy piosenki „na setkę”, potem zmiksowaliśmy. Traktowaliśmy to jako jedną, wielką imprezę. Natomiast „June” powstawała bardzo długo, w „artystycznych” męczarniach. Często nocami nie mogłam spać, budziłam się i siadałam do aranżacji, bo coś mnie gryzło, że muszę jeszcze jakiś element poprawić, zmienić. Ogólnie to długo w niej dłubaliśmy, zeszło na to z dwa lata. W końcu spotkałam się z producentami Mosesem Schneiderem i Benem Lauberem, nagraliśmy na żywo tyle, ile się dało i przez jakieś pół roku jeszcze się tym bawiliśmy, aranżując. Niektóre piosenki zostały w wersji niezmienionej, jak na moich demówkach. Tak było z „Echo”. Ale na przykład „I Wanna Get On Fire” – kompletnie się zmieniła. Teraz jest bardzo elektroniczna. Odkładaliśmy jej aranżację na coraz później. Cały czas coś mi w niej nie pasowało, nie mogłam jednak tego określić i znaleźć. Któregoś dnia w ramach eksperymentu Moses i Ben zamienili miejscami pewne elementy struktury piosenki i nagle to było to. Właściwa aranżacja powstała potem już bardzo szybko.

- Wcześniejsze płyty zdominował akompaniament pianina i skrzypiec (są to zdecydowanie Twoje instrumenty). Stąd też o wcześniejszych utworach nieco przewrotnie mówiłaś: „classical punk”. Natomiast na nowej płycie dużo eksperymentujesz, dodajesz nowe instrumenty i dźwięki. Pojawiają się bębny, wyrazisty rytm. Romansujesz także z elektroniką. Co wpłynęło na tę kolażowość? Czyżby to eklektyzm Berlina tak na Ciebie wpłynął?

- Tak, zdecydowanie tak. Poza tym pojawiły się nowe możliwości w moim życiu. Wcześniej komponowałam na pianino, bo tylko je miałam i byłam sama, bez zespołu. Więc pisałam piosenki, które da się zagrać na pianinie. Wychodziło to bardzo naturalnie, samoistnie. Później zajęłam się aranżacjami, wniknęłam w nie totalnie, strasznie mnie to zaczęło kręcić. Bardzo lubię bazować na jednej piosence i ubierać ją w różne stroje, dźwięki. W Berlinie poznałam mnóstwo artystów, którzy tworzą różne, niesamowite i czasem bardzo dziwne rzeczy. I to wszystko się jakoś na siebie nałożyło: więcej możliwości muzycznych, więcej ludzi, z którymi można współpracować. Całkowicie otwiera się wtedy myślenie.

- Czy zamierzasz wciąż chłonąć aurę Berlina czy masz w planach przeprowadzkę do nowego miejsca?

- Jeszcze nie wiem. Teraz ciągle podróżuję, więc zobaczymy. Lubię duże, ekstremalne zmiany w życiu. One mnie inspirują, dobrze nastrajają.

- Na okładce „June” pojawia się mała dziewczynka z domalowanymi piegami. W dużej mierze ta płyta opowiada o dojrzewaniu, dorastaniu, zdejmowaniu z siebie kolejnych warstw dzieciństwa i młodzieńczości – tak jak przy zabawie matrioszką. Czy zgodzisz się z tą interpretacją?

- Jak najbardziej. Tak właśnie zakładałam pisząc teksty. Ludzie je czasem zupełnie inaczej odczytują, co też wydaje mi się bardzo interesujące. Zaskakuje mnie wnikliwość i wyobraźnia odbiorców. I fascynują mnie wszystkie interpretacje inne od tych moich, zamierzonych. Piosenka nabiera życia, kiedy wychodzi do ludzi i dla każdego ze słuchaczy staje się piosenką o czymś innym, myślę, że to wspaniała właściwość muzyki.

- Twoje płyty mają format rozkładanych książeczek, a piosenki bardzo często przybierają charakter bajki lub balladowej opowieści z mini dialogiem („Dancer”) lub dziecięcymi grami słownymi („Side Effects Growing Up”). Skąd ten zwrot w stronę form literackich?

- Tekst jest dla mnie bardzo ważny i potrafię jedną piosenkę pisać kilka miesięcy. Często jest tak, że napiszę szkielet utworu, ale jedno słowo mi w nim nie pasuje i szukam odpowiedniego. Jest to proces trudny i długotrwały. Teksty się zmieniają też pod wpływem melodii, w połączeniu z nią i bardzo często to ona narzuca piosence temat. Na początku śpiewa się trochę „po norwesku” -  słowa układają się w tekst, który ma luki i które musisz wypełnić. Ogólnie wiesz, o czym mówi, ale brakuje mu jeszcze precyzji. Powstaje coś na kształt sudoku. Przeradza się to także w zabawy bardziej lub mniej literackie. Tekst dla mnie nie jest czymś tylko do śpiewania pod daną melodię, ale sam w sobie powinien mieć wartość.

- We wspomnianej już piosence „Echo” pojawia się polski, folkowy zaśpiew, który ku mojemu zaskoczeniu brzmi bardzo egzotycznie. Czy taki był Twój zamysł na tę piosenkę?

- Polski odkryłam w śpiewie właśnie jako totalnie egzotyczne zjawisko, kiedy pojechałam do Japonii. Nagrywałam tam piosenki z japońską kompozytorką - Michiru i napisałam jej teksty do dwóch piosenek. Do kilku innych poprosiła mnie, żebym zaśpiewała wokalizę, ale jakoś to nie brzmiało. Zaczęłam więc śpiewać coś po polsku, nic konkretnego. Wymyślałam na bieżąco. Zabrzmiało to wtedy totalnie egzotycznie i pięknie się wszystko ze sobą złożyło.

Pisząc „Echo” nie byłam pewna, czy ten eksperyment, jakim było dla mnie stworzenie dwujęzycznego utworu, się powiedzie. Na płycie brzmi on dość egzotycznie, bo polski pojawia się trochę znienacka w jej samym środku.

- Jak w ogóle doszło do tej inspirującej współpracy z japońską kompozytorką? Przez berlińskie kontakty?

- Nie, nie. To wszystko zasługa Internetu i Myspace.  Dzisiaj to daje ogromne możliwości. Poza tym jestem dużą miłośniczką kultury japońskiej i gdybym tylko mogła – jeździłabym tam jak najczęściej. Strasznie mnie fascynuje bogactwo kulturowe tego kraju, jego totalna odmienność w kontekście naszej kultury.

- Ostatnio powstały dwa interesujące filmy, próbujące pochwycić aurę i nietypowość Japonii, zwłaszcza Tokio: bardzo sensualny „Wkraczając w pustkę” oraz dokument o awangardzie muzycznej: „I tak nie zależy nam na muzyce”. Widziałaś może któryś z nich?

- Kojarzę ten drugi film. W Japonii rzeczywiście artyści awangardowi traktują niemal wszystko jako instrument – to bardzo powszechna praktyka. Muzyka wysoce eksperymentalna nie do końca jest mi bliska, ale nie traktuję jej z dystansem. Ciekawi mnie, ale ja kocham melodie i uwielbiam tworzyć proste piosenki. Mogę się zachwycić utworem składającym się tylko z dźwięków wiertarki lub piłowanego pudełka, ale jako songwritera póki co, raczej nie ciągnie mnie w tym kierunku.

- W którą zatem stronę Cię ciągnie?

- To zadziwiające – przy pierwszej płycie nie padało zbyt wiele takich pytań. Natomiast przy drugiej jestem bardzo często pytana o to, co dalej. Płyta ukazała się dopiero miesiąc temu i przyznam, że jeszcze nie wiem. Trasa koncertowa, kolejny wideoklip (do „CTRL” – przyp. aut.) i zobaczymy.

- A co robi Julia Marcell, kiedy nie śpiewa?

- Ostatnio głównie odsypia (śmiech).

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze