Publicysta, polityk, działacz emigracyjny, twórca i redaktor paryskiej „Kultury”. Nieprzystępny, skupiony na pracy. Po latach w swojej autobiografii gorzko stwierdzi: „Wszystko, co zrobiłem, zrobiłem kosztem życia osobistego, którego nie mam”. A jednak w jego biografii jest wyłom: spotkanie, zauroczenie, które odkrywa innego Jerzego Giedroycia – mężczyznę, człowieka z krwi i kości.
W drodze z winobrania na południu Francji wstąpiła do Maisons-Laffitte. Uczesana w koński ogon, z maszynopisem „Cmentarzy” Marka Hłaski przemyconym z Polski. 21-letnia Agnieszka Osiecka siedzi przy kolacji w podparyskim domu „Kultury”. Jest późne lato 1957 roku.
Jerzy Giedroyc ma lat 51. „Zimny polip redakcyjny”. Cave hominem (strzeż się ludzi) – głosi napis na tabliczce u wejścia do jego gabinetu.
Osiecka opowiada o Studenckim Teatrze Satyryków, modnym miejscu skupiającym liberalną warszawską inteligencję. On słucha powściągliwie jak angielski lord. Ale to pozór, bo chłonie każdą wzmiankę o atmosferze Polski popaździernikowej. W jego melancholijnych oczach jest jednak coś więcej niż głód wiadomości z kraju. Urzeka go ta nieprzeciętna dziewczyna, której zabawna opowieść wypełnia surową jadalnię, jardin d’hiver, gabinet i rozsnuwa po domu czar młodości. Jakby kolorowa piłka wpadła do zakonnej celi.
Swój dziennik z 1958 roku, pisany po powrocie do Warszawy, Osiecka zatytułuje „Kikimora”. Pod datą 17 stycznia przepisze fragmenty listu od Giedroycia: „Miła Kikimoro. – Najpierw parę słów wyjaśnienia. Kikimora w moich dalekich rodzinnych stronach to jest taki duszek, dziwożona – czy jak to nazwać – która normalnie żyje na naszych bagnach…”. Duszek, płomyk, tańczący ognik, który przybiera postać dziewczyny, zwodzi podróżnych i wciąga ich w topiele Mińszczyzny. Zachwyca ją to imię.
Pisze jej dalej o własnym niepokoju, którego nie chce nazwać. Gdyby był młodszy o 20 lat, mógłby traktować go jako zapowiedź zmiany czy przełomu. Ale jego życie „tak się nienormalnie wyginało”, tak pochłonęła go idée fixe, że zatracił poczucie czasu. „Lustro służy tylko po to, by goląc się, nie widzieć siebie”.
Czy ów niepokój wniosła w jego monotonne dni niebieskooka Kikimora? Czy Giedroyc unika spojrzenia w siebie, bo nie jest pewny bilansu życia? Bez reszty poświęcił je sprawom publicznym. Był żonaty przed wojną z piękną Tatianą Szwecow, córką rosyjskich emigrantów. Rozeszli się. Odtąd miał się za człowieka drewnianego. Tuż po wojnie zwierzał się w liście, że czuje się stary, śmieszny i niezdolny do zaznania szczęścia osobistego. Wiele lat później w „Autobiografii na cztery ręce” pozwoli sobie na poruszające wyznanie: „...mam poczucie zmarnowanego życia. Mówię nie o ambicjach, ale o życiu czysto osobistym”.
Pesymizm i marzenia są jego siłą napędową. Rozczarowanie Polakami, tym „okropnym narodem”, z którego wciąż zamierza się wypisać, współgra w nim z romantycznym snem o Polsce wolnej, sprawiedliwej i pięknej. Chciał ją naprawiać już przed wojną. Potomek zubożałej rodziny książęcej o litewskich korzeniach, radca prawny i urzędnik w ministerstwach, piłsudczyk, jako redaktor „Buntu Młodych” i „Polityki” skupiał wybitne pióra. Osiecka stawiała dopiero pierwsze kroki na świecie, gdy on ze swym zespołem formułował program polityczny z myślą o wyborach do sejmu w 1940 roku, udaremnionych przez Wrzesień. Exodus do Rumunii był zarazem pożegnaniem z Polską. Nawet do niepodległej – po roku 1989 – Giedroyc nie powróci.
W armii na Bliskim Wschodzie kierował wydawnictwami wojskowymi. Melchior Wańkowicz opisze go z tamtego czasu jako „pomazańca-redaktora”, który – gdy nagle zbudzą go w nocy – wskakuje najpierw „w redaktorstwo”, a potem w kalesony. Istotnie, po przyjemnych wakacjach – jak Giedroyc nazywał życie z karabinem – odnalazł w redagowaniu „Orła Białego” właściwy sposób istnienia. W połowie wojny zanotował w agendzie kredo: „Trzeba żyć, żeby zmieniać światy”.
Był namiot – „gabinet” w obozie na pustyni. Splotły się tam losy ludzi, którzy niebawem mieli się stać filarami „Kultury”. „Właściwie pod tym namiotem ciągle żyjemy” – powie Giedroyc w 1981 roku.
Józef Czapski, malarz i pisarz, wyszedł z armią Andersa z Rosji. Więzień Starobielska i Griazowca cudem uniknął śmierci w Katyniu. W tym chudym rudzielcu o niezwykłej aurze Giedroyc odkrywał głębię pytań metafizycznych oraz miłość do kultury rosyjskiej – wbrew grozie „nieludzkiej ziemi”. Czapski będzie współarchitektem „Kultury” w jej początkowych latach.
Juliusz Mieroszewski, już przed wojną znany dziennikarz, w „Kulturze” wyrośnie na wybitnego myśliciela politycznego. Jako korespondent z Londynu będzie pisał teksty programowe. Spośród żołnierzy Giedroyc wyłowił także pisarza Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. To współredaktor pierwszego numeru „Kultury” wydanego w Rzymie w czerwcu 1947 roku. Dekadę później stanie się jej czołowym autorem na półwiecze. I wreszcie Zofia Hertz, też z armii Andersa. W Maisons-Laffitte prawa ręka Giedroycia we wszystkim poza polityką. U kresu wojny powierzał jej w liście swe rozterki: „Życie nieznane, niewykorzystane, idzie obok i czuję się [...] nieszczęśliwy i opuszczony”. Nazywał siebie żartobliwie „cichym, skromnym i biednym adoratorem” Zofii, a ją – „pożeraczką serc”. Piękna, władcza, szorstka i trzeźwa nakaże mu zaciskać zęby i nie rozklejać się. Taka będzie w Laficie: praktyczna, chłodna i czujna, by nurt bujnego życia – te popaździernikowe tłumy, marcowi uchodźcy, gierkowscy emigranci, studenci i agenci – nie porwał domu. Miłosz napisze: „Stała za nim murem ta, bez której nie byłoby »Kultury«”. „Gdyby to było zakochanie, gdyby to można było wytłumaczyć uczuciem miłości [...]. Myślę jednak, że to było zafascynowanie ideą...”. Zofia ściągnie do zespołu swego męża Zygmunta, który obejmie sprawy gospodarcze, a także rolę wielkodusznego opiekuna przybyszów z Polski. Wśród jego podopiecznych znajdzie się traktowana przez Hertzów jak córka Agnieszka Osiecka.
I oto siedzą przy kolacji. Gdyby spotkała Giedroycia przed rokiem, ujrzałaby go w gorączce,bo wypadki Października ’56 – odsłonięcie kulisów terroru stalinowskiego i wybuch protestów społecznych w Polsce – obudziły jego nadzieję na poluzowanie systemu. Spadła zeń maska oschłości. Jak nakręcona sprężyna „urabiał” do współpracy Leszka Kołakowskiego, do niedawna marksistę, i podsycał ożywczy ferment pośród gości z kraju, którzy na fali liberalizacji płynęli szeroką strugą do Maisons-Laffitte. Pisarze, dziennikarze, a nawet spragnieni reformy aparatczycy. Osiecka zjawiła się, gdy wysoka fala Października już opadała. Tej jesieni 1957 roku jej przyjaciele z STS-u będą również gościć w „Kulturze”, a w Polsce władza zamknie z hukiem awangardowe pismo odnowy „Po prostu”, w którym zamieszczali śmiałe artykuły.
Giedroyc wie, że to koniec rewolucji. Znów nakłada maskę sfinksa. A rewolucję rozkłada na raty. Właśnie wtedy krystalizuje się jego koncepcja ewolucjonizmu, którą z Mieroszewskim będą modyfikować w przyszłości odpowiednio do wydarzeń w kraju. Jej zasadnicza myśl: system jest plastyczny, ustępuje pod presją społeczną. Budowa demokracji zaczyna się od postawy każdego człowieka. Chce skupić wokół swego Instytutu Literackiego – trybuny myśli politycznej i kulturalnej, i wydawnictwa – lewicową opozycję z kraju. I drążyć umysły… Z nadzieją spogląda na pokolenie Agnieszki, zaskoczony jego poziomem intelektualnym. Salonowa opozycja z cieniutkim nalotem komunizmu – uważa – ale dynamiczna i przydatna w poszerzaniu szczeliny wolności. W dziewczynie dostrzega fantazję i wyczuwa bliskiego mu ducha buntu.
Bo staroświecki pan nieraz wciągał na maszt swych poczynań czarną chorągiew anarchii. Kwestionuje dogmaty polskiej emigracji. Nie ma powrotu do Polski przedwrześniowej z jej ustrojem i granicą wschodnią – rzucił wysiedleńcom z Kresów. Antykomunizm sam w sobie jest jałowy, niezłomność bez programów nie przyniesie niepodległości. Niektóre przemiany społeczne w kraju są pozytywne. Ku oburzeniu polskiego Londynu wydał w książce relację Aleksandra Janty-Połczyńskiego „Wracam z Polski”, wcale nie potępieńczą. Popiera aspiracje narodowe Litwy, Ukrainy, Białorusi i państw bałtyckich. Wzywa do zaniechania paternalistycznego traktowania wschodnich sąsiadów i do wyzbycia się kompleksu antyrosyjskiego. Oskarża myśl endecką o zatruwanie polskiego społeczeństwa i Kościół – o jej wzmacnianie.
Już wprzągł do swego rydwanu najświetniejsze pióra: Czesława Miłosza, Witolda Gombrowicza, Konstantego Jeleńskiego, Jerzego Stempowskiego… Ale jego „żołnierze” są rozproszeni po świecie; jego kondycja to samotność. Płynie pod prąd, poza koteriami i salonami, sam sobie panem.
Sączy teraz whisky w hałaśliwej asyście ulubieńca, cocker-spaniela Blacka. Dumny Książę. „Nie umiałabym tak wejść do pokoju z kolią brylantów, jak pan Giedroyc wchodzi ze ścierką – napisze potem Osiecka do Hertzów. – Kiedy się na niego patrzę, żałuję – pierwszy raz w życiu – że nie mam 20 lat więcej. Tylko nie mówcie o tym nikomu”.
W Londynie u ciotki pod koniec października 1957 roku Osiecka czeka na spotkanie z Giedroyciem. Redaktor ma się zatrzymać – jak zwykle, gdy przyjeżdża z Paryża na narady z Mieroszewskim – w hotelu Cumberland.
O 11.00 ona wykręca numer recepcji. Najpierw spokojna, jakby dzwoniła do pralni, nagle spięta na myśl, że on nie zechce się z nią widzieć. Słyszy: „Nareszcie!”.
Prasowanie płaszcza. Podszewka spalona. Ubranie w bieli i czerni. On wystąpi tak, jakby przed chwilą wstał od biurka. Przy kurczakach z różowym winem mówią o polityce; on wytyka jej pokoleniu, że się za mało stawia... Opowiada o Bliskim Wschodzie. Wracają do ważnej rozmowy, jaką odbyli w Laficie. Wreszcie prosi ją, by następnego dnia towarzyszyła mu w zakupach. „[…] Zakłopotany, szczeniacki, lubię go za tę minę”, Osiecka zanotuje w dzienniku. Nazajutrz wręczy jej cztery bukieciki fiołków. Kupią mu marynarkę. Siądą w barze i znów potoczy się trudna rozmowa. „Nigdy nie umiałem być z ludźmi” – wyzna jej. Mówią o jego „królewskości”, która jest samoobroną przed światem; skrywa nieśmiałość i nocne paniki. Ona zapisze tego wieczoru: „[…] Gapiłam się na niego bezwstydnie, zachwycona […]”. A w Warszawie, w dzienniku zatytułowanym „Kikimora”: „Idiota powiedziałby o nas, że spotkaliśmy się w złym miejscu i w złym czasie. Ale gdybyśmy się spotkali gdzie indziej i kiedy indziej, to nie wiem, czy byłoby to ważne i poważne – takie jak jest teraz”.
Czas nie skruszy powagi ich relacji. Wiosną 1959 roku „Przegląd Kulturalny” ogłosi ankietę „Najtrudniejsza decyzja w moim życiu”. Osiecka wyśle kilkustronicowy tekst, w którym opisze swą rozterkę związaną z powrotem do kraju w grudniu 1957. Opisze pobyt pod Paryżem w miasteczku jak podwarszawska Podkowa Leśna. „[…] Poznałam tam człowieka, którego pokochałam, i wtedy zaczęła się ta historia”. Uchylił przed nią maski. „Mówił do mnie i wiedział, że rozumiem […]. Pokochał mnie (nie należy do rzeczy opowiadanie o tym, skąd i jak o tym wiedziałam. Wiedziałam – to wszystko), ale nie mówiliśmy o tym”.
Zobaczą się dopiero w połowie lat 60. w Laficie. A gdy Osiecka wyjedzie do USA pod koniec 1967 roku, on znów nazwie ją w liście Kikimorą.
W tekście z lat 80. „Uczeń diabła” Osiecka nakreśli piękny i przewrotny portret Giedroycia. To jej hołd dla człowieka – ascety chowającego się przed światem w „pieczarze”, który mógłby jej zdaniem zostać świętym, gdyby nie grzech pychy. Nie zdając się na opatrzność ani konieczność dziejową, ani naturę ludzką, ani prawa historii – pchany pychą Giedroyc realizuje własną wizję Polski. Oceni go Historia.
Napisała wtedy w Londynie odę do Blacka. „[...] Ty, co się wkradłeś w łaski skrycie/samego Pana na Lafficie [...]”. Przy tym wersie dała odnośnik: „Giedroyc Jerzy, Redaktor. Patrz Encyklopedia Polska, wyd. przyszłe”. Nie omyliła się.
To nazwisko będzie wymawiane z atencją i znajdzie się w encyklopediach jeszcze za życia redaktora, choć nawet on – wizjoner – nie przewidywał rychłego upadku komunizmu. Będą do niego ciągnąć dostojnicy wolnej Polski „jak do cadyka z Góry Kalwarii”, ale jemu te rytualne pielgrzymki nie przyniosą satysfakcji. Polska niepodległa sprawi mu zawód swarliwością i karleniem polityki, poparciem społecznym dla prawicy, wilczym kapitalizmem i prywatą, uprzywilejowaniem Kościoła i klerykalizacją życia publicznego, małością ludzką. Uzna, że w kształtowaniu myślenia elit poniósł klęskę; że nie da się przerobić Polaków na anioły.
W ostatnią podróż do Lafitu Osiecka udała się niedługo przed wybuchem choroby, w listopadzie 1994 roku. Szła długą i płaską avenue de Poissy, kultowym szlakiem, jak napisała później, fotografując reklamy wyścigów konnych, domy wzdłuż ulicy i psy. Miała zielony aparat – jednorazówkę. „Przecież to jest wędrówka, która nie powtórzy się [...]”. Zamieściła zdjęcia w jednej ze swych książek. Jest wśród nich fotografia Giedroycia na tle biblioteki, w bawełnianej koszulce z napisem „OTAKE POLSKIE WALCZYŁEM”. Autorka opatrzyła ją komentarzem: „Był głęboko rozgoryczony. Rozczarowały go zmiany w Polsce, o którą walczył niezłomnie przez całe życie”.
Osiecka umrze trzy lata po ich ostatniej rozmowie.
Schował niegdyś w szufladzie poświęcony mu wiersz Kikimory, który przeznaczył do ostatniego numeru „Kultury”. Pośmiertny, 637. zeszyt ukazał się w listopadzie 2000 roku, z jej proroctwem na pierwszych stronach. Puenta wiersza:
„Przywilejem takich jak Pan – jest miejsce w historii i wieczny szacunek. I zazna Pan tego”.