1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Retro

On był twórcą, a ona muzą siedzącą u jego stóp – niezwykła historia Leonarda Cohena i Marianne Ihlen

Znajomość Leonarda Cohena i jego norweskiej muzy Marianne Ihlen, zaczęła się na początku lat 60. na wyspie Hydra. (Fot. Babis Mores/materiały prasowe)
Znajomość Leonarda Cohena i jego norweskiej muzy Marianne Ihlen, zaczęła się na początku lat 60. na wyspie Hydra. (Fot. Babis Mores/materiały prasowe)
Ich miłość zaczęła się na początku lat 60. na idyllicznej greckiej wyspie Hydra, która była wówczas mekką zagranicznych artystów, pisarzy i muzyków. Tutaj młody Cohen zmagał się z marzeniami o zostaniu pisarzem, a Marianne próbowała dojść do siebie po nieudanym małżeństwie.

Lata 60., czas wolnej miłości i otwartych związków. Leonard Cohen napisał książkę, zdobył nagrodę i wyjechał. Gdy dotarł do Grecji, jego oczom ukazała się przepiękna wyspa. Hydra zachwyciła go prostotą i autentycznością, a mieszkańcy okazali się na tyle życzliwi, że postanowił zostać. Tam poznał pochodzącą z Norwegii Marianne Ihlen, która natchnęła go do napisania kilku najsłynniejszych utworów. On był dla niej wsparciem i duchowym drogowskazem, a ona stała się jego muzą. To dzięki niej powstały nieśmiertelne piosenki „So Long, Marianne” czy „Bird on a Wire”.

Cohen miał już na koncie serię krótkich związków, ale z Marianne był najdłużej. Była miłą i szczodrą osobą. Uśmiechniętą i pełną entuzjazmu. Naprawdę słuchała, co się do niej mówi, a mało kto tak robi. Nie czekała, aby powiedzieć następne zdanie, tylko słuchała. Była szczerze zainteresowana tym, co ludzie mają do powiedzenia. Do tego miała niezwykłą moc – świetnie umiała zachęcać do pracy i była bardzo opiekuńcza. Była też jedyną kobietą, która nie była olśniona Leonardem. Zupełnie jakby się stawiała. Ich miłość była piękna i romantyczna, aż do ostatniego, niezwykle przejmującego rozdziału.

Dni czułości

„Pierwszy raz zobaczyłam Leonarda, gdy stałam w kolejce z koszykiem. Stanął w drzwiach, podświetlony słońcem, więc widziałam tylko jego sylwetkę. Powiedział: „Może do nas dołączysz? Siedzimy na zewnątrz”. Gdy nasze oczy się spotkały, poczułam to całym ciałem. Naprawdę niesłychane doznanie” – tak zapamiętała pierwsze spotkanie z Cohenem Marianne Ihlen, która na Hydrę przyjechała, aby uciec przez swoimi problemami. „Nie radziłam sobie z życiem” – mówiła. Także Leonard pod wieloma względami poszukiwał czegoś innego. „Byliśmy jak dwójka uchodźców, uciekających przez tym, czemu w końcu musiałam stawić czoła”.

Pierwszy rok ich wspólnego życia na wyspie był wspaniały, choć dni upływały im bardzo zwyczajnie. Wstawali wcześnie, jedli śniadanie i brali się za swoje obowiązki. Leonard bez przerwy pisał, a Marianne robiła zakupy i przynosiła jedzenie. On był twórcą, a ona grecką muzą siedzącą u jego stóp. „To były bardzo dobre lata. Siadywaliśmy, leżeliśmy i spacerowaliśmy w promieniach słońca. Słuchaliśmy muzyki, kąpaliśmy się. Graliśmy, piliśmy i dyskutowaliśmy. Pisaliśmy, kochaliśmy się. Było naprawdę fantastycznie” – mówiła Marianne.

Ihlen nigdy nie uważała się za piękność i nie wierzyła Leonardowi, gdy nazywał ją najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek zobaczył. Myślała, że ma zbyt okrągłą twarz. „W Grecji byłam bardzo jasną blondynką, chudą, prawie bez biustu, ku mej rozpaczy” – mówiła. Bliscy z jej otoczenia nie podzielali jej zdania. „Była piękna, ale zaczęła cieszyć się swoją urodą dopiero wtedy, gdy poznała Leonarda. To on nauczył ją kochać życie. Czuła, że nie tylko ją widział, ale też naprawdę kochał. I sprawiał, że czuła się piękna” – mówił Jan Christian, bliski przyjaciel Marianne.

„To on nauczył ją kochać życie. Czuła, że nie tylko ją widział, ale też naprawdę kochał. I sprawiał, że czuła się piękna”. (Fot. Aviva Layton/materiały prasowe) „To on nauczył ją kochać życie. Czuła, że nie tylko ją widział, ale też naprawdę kochał. I sprawiał, że czuła się piękna”. (Fot. Aviva Layton/materiały prasowe)

„Zawsze próbowałem uciec”

Żeby naprawdę zrozumieć Marianne, trzeba zrozumieć jej pierwszego męża, Axela Jensena. Bywał bardzo agresywny. Nigdy jej nie uderzył, ale zdarzało mu się wpadać w taki gniew, że wyrzucał meble przez okno. Leonard bacznie obserwował rozpad ich związku, a następnie wyciągnął do Marianne pomocną dłoń i pomagał z synkiem, dla którego w pewnym sensie stał się ojcem. Mały Axel do dziś mówi, że Leonard miał na niego bardzo dobry wpływ.

W końcu Cohen wpadł na pomysł, aby część roku spędzać w Montrealu – oglądać prawdziwe życie i znajdować natchnienie. „Dużą część życia spędziłem uciekając. Choćby nawet sytuacja wyglądała dobrze, ja i tak musiałem uciec, bo mnie nie wydawała się dobra. To było samolubne, ale wtedy takie mi się nie wydawało. Myślałem, że tylko tak przetrwam. Bliscy cierpieli, bo bez przerwy odchodziłem. Zawsze próbowałem uciec” – mówił Cohen.

Gdy Leonard dzielił swój czas między Hydrę i Montreal, Marianne nie była zadowolona ze swojego życia. „Nie wiedziałam, co robić. Jako jedyna nie malowałam, nie pisałam, nie rzeźbiłam… Otaczali mnie sami artyści. W końcu stwierdziłam: też jestem artystką! Życie to sztuka, a ja żyję. Niezbyt to oryginalne. Uważałam, że jestem fatalna pod każdym względem” – mówiła.

Leonard również przechodził wtedy koszmarny okres. Nie miał na czynsz, więc popadł w halucynogenny obłęd, w efekcie którego powstała ostatnia w jego karierze powieść zatytułowana „Piękni przegrani”. Cohen pisał ją gorączce, przesiadując w palącym greckim słońcu, wspomagany przez LSD i amfetaminę. Tworzył nieskończoną ilość wersji, aby na koniec ocenić, która najlepiej trafia do jego uwagi.

Powieść ukazała się w 1966 roku, ale mało kto ją przeczytał. Wielu intelektualistów próbowało ją zrozumieć, ale nawet ich całkowicie zdezorientowała. „Po lekturze „Pięknych przegranych” musiałam wyszorować sobie mózg”, „To najbardziej przerażająca książka napisana w Kanadzie”, „Słowna masturbacja” – pisali krytycy. Wtedy Leonard załamał się nerwowo i zrozumiał, że nie utrzyma siebie i swoich bliskich z pisania. Postanowił więc zająć się muzyką.

Gdy Leonard przybył na Hydrę, miał niewiele pieniędzy i zajmował się głównie pisaniem powieści i piosenek. Był bardzo wrażliwy w pracy twórczej. (Fot. Axel Jensen Junior/materiały prasowe) Gdy Leonard przybył na Hydrę, miał niewiele pieniędzy i zajmował się głównie pisaniem powieści i piosenek. Był bardzo wrażliwy w pracy twórczej. (Fot. Axel Jensen Junior/materiały prasowe)

To jest piosenka!

Gdy Leonard wrócił do Ameryki i spotkał się z Judy Collins. „Przyszedł do mojego mieszkania i powiedział: Nie umiem śpiewać, ani grać na gitarze i nie wiem, czy to w ogóle piosenka. Zagrał mi pierwsze wersy „Suzanne”, a ja zawołałam: To jest piosenka! Piosenka, którą natychmiast muszę nagrać!” – wspomina piosenkarka. Materiał powstał bardzo szybko, jednak Cohen jasno zaznaczył, że przenigdy nie zaśpiewa publicznie. Minął rok, a „Suzanne” stała się hitem. Judy organizowała akurat dużą imprezę charytatywną w Nowym Jorku i powiedziała: „Chcę żebyś wyszedł na scenę i zaśpiewał. Wszyscy rozpaczliwie chcą usłyszeć jak to śpiewasz”. Leonard na to: „Nie umiem śpiewać, mam fatalny głos”.

Jego pierwszy występ miał miejsce w 1967 roku. Stanął na środku sceny i zaczął śpiewać, choć dygotał jak listek. W połowie piosenki załamał się – zaczął płakać, zszedł ze sceny i nie chciał wrócić. Umierał ze strachu. Przeżywał potężny atak tremy. Pomogła mu Collins, z którą zdecydował się zaśpiewać w duecie. To była jedna z najważniejszych chwil w jego życiu. Tak odkrył w sobie pieśniarza, a potem ruszył z kopyta. Podpisał kontrakt z wytwórnią Columbia i z nią pozostał. Często jednak musiał przekraczać „wielką tamę” – zarówno w poszukiwaniu natchnienia, jak i po to, aby znów się troszkę przygnębić.

Nie stać ich było na podróż we troje, więc Marianne często zostawała na Hydrze. W pewnym momencie poczuła, że nie chce być dłużej sama. Wkrótce potem przyszedł telegram: „Mam dom. Potrzebuję już tylko mojej kobiety i jej syna. Całuję, Leonard”. To wystarczyło. Pojechała do Montrealu, jednak szybko okazało się, że był to ogromny błąd. Słowa telegramu tworzyły cudowną wizję, ale gdy tylko zostały wypowiedziane, Leonard natychmiast przestał tego potrzebować. Potrzebował to tylko powiedzieć. Natomiast Marianne, głęboko w nim zakochana, rzeczywiście przyjechała z małym Axelem i wyszło tragicznie. To była prawdziwa katastrofa, a ich wyśnione życie zostało przerwane. Byli wtedy bardzo nieszczęśliwi. Z artysty nigdy nie będzie świetnego męża. Ich nie można mieć na własność. To nieuchwytne istoty zaślubione swojej muzie. Jak na ironię, takiego mężczyznę pragnie posiadać każda kobieta...

Jak wspomina Judy Collins: „Przyszła do mnie Marianne i powiedziała: „Byliśmy szczęśliwi na Hydrze, spacerowaliśmy po plaży, pływaliśmy nago, piliśmy dużo retsiny. Aż pewnego dnia oznajmił: „Marianne, jadę do Nowego Jorku zagrać moje piosenki Judy Collins”. Nagrałaś wszystkie jego piosenki i chcę ci tylko powiedzieć, że złamałaś mi życie”.

Osobiste wersy

Cohen czerpał z poezji Szekspira, Keatsa i Marlowe’a. Jego teksty bardzo często dotyczyły relacji z kobietami, a z piosenek wręcz przebijała kobieca obecność. W utworze „So Long, Marianne” (1967) Leonard zamknął sporą część życia z Ihlen. Wers „do lotu poderwać się nie mogę wciąż, bo do mych nóg przytwierdziłaś głaz” bardzo mocno rezonuje z tym, co kiedyś powiedział. To było na przyjęciu z okazji emisji jego albumu. Cohen był wtedy w centrum uwagi. W pewnym momencie wyszedł na taras, który znajdował się na dachu budynku. Po prostu musiał się z tego wszystkiego wyrwać. Powiedział wtedy z absolutną powagą, że jeśli to stała część tej gry, to nie wie, ile będzie mógł znieść.

Marianne dużo mocniej czuła się jednak związana z „Bird on a Wire” (1969), bo to piosenka, która powstawała przy niej. „Leonard od tygodni nie był w stanie tworzyć, pisać, śpiewać, czy robić w ogóle czegokolwiek. Był w bardzo głębokiej depresji. Dałam mu gitarę, wyjrzeliśmy przez okno, zobaczyliśmy ptaki siadające na przewodach” – mówiła. W tym okresie Ihlen musiała także podjąć bardzo trudną decyzję. Była w ciąży, ale wiedziała, że Leonard nie chce mieć dzieci i zdecydowała się na aborcję. „Postąpiłam tak, jak podpowiadała mi intuicja” – przyznała po latach.

W piosence „Chelsea Hotel” zwracał się z kolei do Janis Joplin, z którą zimą 1967 roku nawiązał krótki, choć intensywny romans. „Dobrze cię pamiętam z hotelu Chelsea, mówiłaś tak dzielnie i słodko” – śpiewał. W trasie miał wiele kobiet, ale gdy do zespołu dołączała Marianne, Leonard nie pokazywał się z nimi. Pewnego razu Cohen zabrał ukochaną na koncert Joplin. „Nie spotkałam się z nimi po koncercie. Leonard zawsze strzegł tej części swojego życia. Byłam mu za to wdzięczna. Naprawdę nie miałam tam co robić. Cokolwiek robił w Nowym Jorku, nigdy się tym ze mną nie dzielił. To były bardzo trudne lata” – mówiła.

W tamtym czasie Marianne mieszkała osobno z synem, ale wciąż była muzą Cohena, a nawet dostawała od niego telegramy adresowane na nazwisko Marianne Cohen, zupełnie jakby byli małżeństwem. Gdy się rozstali, on wciąż przysyłał jej pieniądze, pytał co u Axela i przysyłał drobne wyznania miłosne.

Piosenki dla młodych świrów

Leonard przez wiele lat walczył z głęboką depresją. W końcu wpadł na pomysł, aby zagrać w szpitalu psychiatrycznym w Henderson. Potem wiele razy koncertował w tego typu miejscach. Jego dziadek zmarł w takim szpitalu. Z powodu depresji hospitalizowana była również jego matka. „Gram w tych szpitalach z kilku powodów. Grając dla kogoś, kto został pokonany, miałem poczucie, że część tej porażki, odpowiada pewnym czynnikom stojącym za moimi piosenkami, i że wzbudzi to empatię. Zresztą sam empatycznie podchodzę do tego przeżycia” – mówił. „Gdy powiedziałem, że tu przyjadę uprzedzili mnie: „To trudna publika, młode świry”.

Podczas jednego z tych koncertów, zespół zagrał „So Long, Marianne”. „Ta piosenka opowiada o dziewczynie, z którą kiedyś byłem. Spędziliśmy razem około 8 lat. Miała na imię Marianne. Żyłem z nią 6 miesięcy w roku, a na drugie 6 jechałem gdzieś indziej. Potem zacząłem z nią spędzać 4 miesiące w roku, następnie 2… W ósmym roku związku spędziłem z nią zaledwie parę tygodni i pomyślałem, że czas napisać dla niej tę piosenkę”. Utwór nie należał do jej ulubionych. Nie miał być piosenką pożegnalną, ale okazał się przepowiednią końca romansu Leonarda i Marianne.

Gdy tłum usłyszał wersy „kochałem cię dziś rano, ust naszych ciepła słodycz, jak senna złota burza, nade mną twoje włosy”, wydarzyła się rzecz niezwykła. To była wyjątkowa, niezapomniana chwila. Pewien mężczyzna wstał i zaczął krzyczeć: „Wyłączcie to, przestań śpiewać!”, aż w końcu uciszył zespół. Leonard powiedział: „Mów, słuchamy cię”, a facet zaczął: „Wpakowałeś się tutaj ze swoimi błyszczącymi gitarami i ślicznymi dziewczynami śpiewającymi chórki… A ja chcę wiedzieć, co o mnie myślisz. Tego chcę się dowiedzieć”. Zapadła cisza jak makiem zasiał. Cohen zszedł po schodach, wszedł w tłum i uściskał mężczyznę ze wszystkich sił. Zawsze był rozchwytywany, a ludzie uwielbiali jego urok i współczucie.

Obsesyjny uwodziciel

Leonard był przystojnym, silnym brunetem, więc szalały za nim wszystkie dziewczyny. Na koncertach zawsze było więcej kobiet niż mężczyzn. W tłumie widywało się kilka par, ale słuchały go głównie panie. Czytały przedtem jego wiersze, a potem oglądały i słuchały na koncercie i zaczynały płakać pod sceną. To strasznie raniło i niszczyło Marianne, doprowadzając niemalże do samobójstwa. „Chciałam go wsadzić do klatki, zamknąć drzwi i połknąć klucz” – mówiła. Leonard też szczerze kochał kobiety, ale musiał być na swój sposób niezależny. Potrafił sprawić, że czuły się dobrze ze sobą, jednak nie umiał się oddawać.

„W pewnym okresie życia miałem obsesję na punkcie zdobywania uwagi kobiet, w stopniu znacznie przekraczającym granice rozsądku. Stało się to dla mnie najważniejsze w życiu i doprowadziło do bardzo obsesyjnych zachowań i różnych ciekawych zdarzeń. Myślę, że dowiedziałem się najwięcej o sobie i innych właśnie w tym okresie obsesji” – mówił Cohen.

Stale musiał mieć jakaś kobietę. Podróżował po całym świecie, więc nie było to trudne. „Byłem ogromnie spragniony towarzystwa kobiet i wyrażania przyjaźni przez seks. Poszczęściło mi się, bo w latach 60. ta możliwość była wręcz wszechobecna. W tej krótkiej chwili historii ludzkości, mężczyźni i kobiety świetnie ze sobą współpracowali w imię właśnie tego celu. Mam ogromne szczęście, że to pragnienie odczuwałem właśnie w czasie tego niezwykle rzadkiego zjawiska, które pozwalało mężczyznom i kobietom, chłopcom i dziewczętom, łączyć się w takim zjednoczeniu, które zaspokajało wspólne pragnienia” – mówił.

Leonard nieustannie poszukiwał. Czuł, że nigdy nie jest u siebie. Nawet w związku. Było jasne, że jest niezwykle uczuciowym mężczyzną. (Fot. Philippe Gras/Le Pictorium/Zuma Press/Forum) Leonard nieustannie poszukiwał. Czuł, że nigdy nie jest u siebie. Nawet w związku. Było jasne, że jest niezwykle uczuciowym mężczyzną. (Fot. Philippe Gras/Le Pictorium/Zuma Press/Forum)

Odnaleźć siebie

Pod koniec lat 60. przestali się rozumieć. Wciąż byli w sobie zakochani, ale pogrążeni w swoich własnych problemach, więc nie mogli nic osiągnąć. Leonard naturalnie pogrążył się w muzyce i pisaniu. „Próbowaliśmy wiele razy. Żadne z nas nie chciało nigdy dać za wygraną” – mówiła Ihlen.

W latach 70. i 80. Marianne nadal towarzyszyła Leonardowi w trasach. Pomieszkiwali też razem na Hydrze. Leonard w międzyczasie związał się z młodszą o 14 lat kobietą o imieniu Suzanne. To z nią spędzał teraz tę część roku, która wcześniej należała do Marianne. Przez pewien czas utrzymywał zatem obie rodziny: Marianne i Axela, oraz Suzanne i jej synka Adama, jednak Suzanne, podobnie jak wcześniej Marianne, chciała go mieć tylko dla siebie. I robiła to za pomocą wszystkich możliwych środków. Była kobietą fascynującą, ale bezlitosną. Leonard wpadł w pajęczynę. Nie trudno się zatem domyśleć, że ich relacja nie przetrwała próby czasu i szybko się rozpadła. Życiową misją Leonarda nie było bowiem ustatkowanie się, założenie domu i rodziny. Zawsze miał poczucie, że ściga coś, czego nie może uchwycić. Żył w mroku, czasami znikał i nikt nie miał pojęcia, gdzie jest.

Nadszedł kiepski okres jego życia – rodzina się rozpadła, mieszkał w Los Angeles, zupełnie obcym dla niego mieście, stracił kontrolę nad pracą i życiem. Marianne natomiast wróciła do Oslo, gdzie zaczęła zupełnie nowe, całkiem normalne życie. Tam wyciszyła się, została sekretarką, a następnie wyszła za przemiłego Norwega o imieniu Jan i została macochą dla jego dzieci. Po tych wszystkich poszukiwaniach siebie, czy to na Hydrze, czy gdzieś indziej, dopiero tutaj udało jej się odnaleźć siebie. Po Leonardzie nie było jej łatwo, ale pozbierała się.

Cohen również odnalazł spokój i szczęście, ale w... klasztorze, w którym przebywał w latach 1994-1999. Klasztorne życie przychodziło mu naturalnie, bo był bardzo zdyscyplinowany. Służył tam przez wiele lat. Równowagę zapewniał mu Roshi – jego doradca duchowy i zwierzchnik buddyjskich mnichów, który pilnował go i pomagał w skupieniu. W tym okresie tak mówił o miłości: „Miłość to czynność, która buduje siłę mężczyzn i kobiet, i włącza w to twoje serce. Innymi słowy: gdy kobieta stanie się twoją treścią, a ty staniesz się jej treścią, to jest właśnie miłość”. Gdy wrócił do normalnego życia, okazało się, że został bez grosza. Pod jego nieobecność, jego menadżerka przywłaszczyła sobie cały jego majątek. Pieniądze przepadły, a przyjaźń zakończyła się.

Po latach jednak wrócił na scenę. Miał 75 lat na karku, ale wyruszył w trasę, aby trochę zarobić. Znowu stał się rozchwytywany. Z dosłownego bankructwa przeskoczył do niesłychanej sławy. Na jednym z koncertów pojawiła się nawet Marianne, której Cohen zapewnił miejsce w honorowym pierwszym rzędzie.

Zamknięcie kręgu

Choć historia miłosna Leonarda i Marianne miała wiele rozdziałów, nigdy nie byli tak prawdziwie razem. Mimo to, jakiś zakątek jej serca do końca życia był zaślubiony Cohenowi. Koniec tej relacji nie jest jednak gorzki, a piękny. Gdy u schyłku życia chora na białaczkę Marianne wylądowała w szpitalu, poprosiła bliskiego przyjaciela, aby ten zawiadomił Leonarda. Niecałe dwie godziny później przyszła wiadomość o następującej treści: „Najdroższa Marianne, jestem tuż za tobą, dość blisko, by wziąć cię za rękę. Nigdy nie zapomniałem twojej miłości i urody, ale przecież o tym wiesz. Nic więcej nie muszę mówić. Bezpiecznej drogi, stara przyjaciółko. Zobaczymy się nieco dalej. Z wyrazami bezkresnej miłości i wdzięczności – twój Leonard”.

Stary, chory człowiek przesłał swojej starej, chorej kochance wiadomość, którą zawsze pragnęła usłyszeć. Dla Marianne było to domknięcie kręgu: od wyjazdu z Oslo, przez przygodę z Axelem, poznanie Leonarda, a następnie jego utratę, poznanie Jana… A potem dostała miłosny list od Cohena i krąg się zamknął. To właśnie potrafi zdziałać wyznanie prawdziwej miłości.

Marianne i Leonard zmarli w 2016 roku w odstępie trzech miesięcy.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze