1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Retro

Maria Callas – wybitna artystka, nieszczęśliwa kochanka

Maria Callas w 1958 roku (Fot. materiały prasowe)
Maria Callas w 1958 roku (Fot. materiały prasowe)
Gdy pod koniec lat siedemdziesiątych zaczęłam pracować w jednej z gazet jako redaktorka, historia Marii Callas i Arystotelesa Onassisa była na ustach wszystkich. Głównie dlatego, że niektórzy z bohaterów tego iście operowego dramatu jeszcze wówczas żyli: Christina Onassis, Jackie Kennedy, Battista Meneghini – pisze Michelle Marly w swojej książce „Maria Callas i głos serca”.

Wenecja, 3 września 1957 roku

– Tak się cieszę, że udało ci się wyrwać z tego ponurego, deszczowego Edynburga i wziąć udział w moim małym przyjątku – ucieszyła się Elsa, przyciskając na powitanie Marię Callas do obfitego biustu. (…)

„Małe przyjątko” było wytwornym jesiennym balem wydawanym przez Elsę Maxwell w luksusowym hotelu Danieli i stanowiło najważniejsze wydarzenie Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji, na które przybyli przede wszystkim przedstawiciele elit towarzyskich oraz prominenci o wielkich, powszechnie znanych nazwiskach. Maria nie potrzebowała się rozglądać, żeby stwierdzić, że renesansową salę wypełniały największe sławy z Hollywood, finansowa arystokracja oraz księżniczki i książęta, w których żyłach płynęła błękitna krew. Ale to ona była bez wątpienia najsławniejsza z nich wszystkich: diva assoluta. Sopranistka, której nazwisko znane było wszystkim. Nawet tym, którzy nie mieli pojęcia o operze. Najsłynniejsza kobieta świata. Atrakcyjna, zamożna trzydziestoczterolatka. Prawdopodobnie u szczytu kariery, choć, ma się rozumieć, marząca o jeszcze większej sławie, sięgającej nieba.

Jej siedemdziesięcioczteroletnia korpulentna przyjaciółka była dziennikarką, prowadziła kolumnę towarzyską poświęconą międzynarodowym scenom teatralnym i operowym. Felietony Elsy Maxwell wynosiły na szczyt lub doprowadzały do upadku zarówno wschodzące gwiazdy show-biznesu, jak i obiecujących nowicjuszy, którzy próbowali wedrzeć się do kręgów śmietanki towarzyskiej.

Elsa czuła się jak u siebie zarówno w Europie, jak i w Stanach Zjednoczonych. Z tym samym zapałem organizowała najróżniejsze imprezy, począwszy od wyścigów konnych, poprzez regaty jachtów, na wystawnych przyjęciach skończywszy. Równie skutecznie kojarzyła ze sobą romantyczne pary, co tworzyła towarzyskie alianse. Jej zaproszeń się nie odrzucało, jeśli chciało się zaistnieć i zrobić karierę. Jednakże Callas nie pojawiła się tego wieczoru na balu wyłącznie po to, by zabłysnąć i uświetnić go swoją obecnością. Prawdę mówiąc, w tej samej mierze kierowała nią płynąca z głębi serca wdzięczność, że przyjaciółka dała jej pretekst do ucieczki z dżdżystego Edynburga.

To było wyjątkowo pracowite lato. Wyczerpujące występy, a do tego liczne zobowiązania towarzyskie już parę tygodni wcześniej doprowadziły Marię na skraj wyczerpania. I choć lekarz stanowczo odradzał jej wyjazd na słynny, cieszący się ogromnym prestiżem Międzynarodowy Festiwal Edynburski, Maria w końcu zdecydowała się pojechać do stolicy Szkocji razem z zespołem mediolańskiej La Scali. Święcąc tryumfy, czuła się z dnia na dzień coraz gorzej. Jakoś udało jej się przetrwać cztery wieczory, podczas których – ku swojej ogromnej uldze – nie miała żadnych problemów z głosem. Jednak gdy niespodziewanie okazało się, że ma wystąpić po raz piąty, stanowczo odmówiła. I to nie tylko z powodu dreszczy, nieznośnego bólu głowy i problemów z krążeniem, lecz także ze względu na jesienny bal Elsy Maxwell, z którym kolidował termin kolejnego przedstawienia. Maria była pewna, że nie będzie w stanie wystąpić kolejny raz, dlatego też – korzystając z nadarzającego się pretekstu – wyleciała do Mediolanu, by wpierw odpocząć nad jeziorem Garda, w domowych pieleszach.

Wzmocniona parodniowym wypoczynkiem, otoczona wianuszkiem gości Elsy, niemal płynęła po wyłożonych czerwonym dywanem kilkusetletnich kamiennych schodach prowadzących do reprezentacyjnych pomieszczeń, w których odbywał się ekskluzywny bal. W swoim scenicznym życiu Maria tak często wstępowała na schody i z nich schodziła, że robiła to niemal automatycznie, nie zaprzątając sobie głowy tym, jak stawiać stopy. Z zapierającą dech w piersiach elegancją instynktownie pokonywała kolejne stopnie, choć bez okularów nie była w stanie ocenić ich wysokości. Dlatego też wcale nie spoglądała pod nogi.

Maria Callas (Fot. materiały prasowe) Maria Callas (Fot. materiały prasowe)

Stosunkowo prosta, ale niezwykle twarzowa suknia o doskonale dopasowanej białej górze, ozdobiona szeroką białą szarfą, z szeroką spódnicą z białej satyny w czarne kropki, którą wybrała na ten wieczór, doskonale podkreślała jej kształty i harmonizowała z nastrojem. Wytworna kreacja sprawiła, że czuła się równie swobodnie jak podczas wykonywania jednej w operowych arii. Zrezygnowała z jakiegokolwiek spektakularnego nakrycia głowy. Jedynym ukłonem w stronę publiczności, przed którą prezentowała się tego wieczoru, były połyskujące w świetle setek świec szmaragdy i brylanty, które wplotła w wysoko upięte włosy. Czuła się znakomicie. Głównie z powodu odbicia w lustrze, które wyraźnie mówiło, że pod względem wyglądu zbliżyła się do swego ideału.

A jej niekwestionowaną idolką była Audrey Hepburn. Co prawda, doskonale zdawała sobie sprawę, że daleko jej do sarniej filigranowości i subtelnej kruchości słynnej aktorki, jednak od czasu, gdy przed czterema laty w wyniku żelaznej dyscypliny udało jej się w czasie niespełna dwunastu miesięcy zrzucić niemal czterdzieści kilogramów, konsekwentnie utrzymywała szczupłą sylwetkę. Wcześniej ważyła ponad sto kilogramów przy wzroście stu siedemdziesięciu trzech centymetrów. W międzyczasie pewien szwajcarski lekarz ułożył dla niej specjalną dietę, wspomaganą środkami hormonalnymi, lekami na tarczycę i tabletkami odwadniającymi, co było znacznie bardziej efektywne niż jedzenie samymi tylko oczami. (…)

Na powitanie Maria z uśmiechem majestatycznie skinęła głową. Goście tłoczyli się wokół niej, starając się zwrócić na siebie uwagę. Diwa wkraczała na salony.

Towarzyszący jej mężczyzna, który stał tuż obok, wziął z tacy kieliszek szampana roznoszonego przez kelnera i podał jej go. – Z pewnością nie oderwiesz się od niego przez cały wieczór – zauważył życzliwie Giovanni Battista Meneghini.

Znając Marię lepiej niż ktokolwiek inny, wiedział, ile wysiłku kosztuje ją przezwyciężenie głęboko zakorzenionej nieśmiałości. Dlatego też zaproponował stroniącej od alkoholu żonie szampana. Meneghini od dziesięciu lat był jej agentem, a od ośmiu mężem. Dzieliło ich prawie trzydzieści lat. Był znacznie niższy od Marii, całkowicie łysy, otyły i bardzo bogaty. Przedsiębiorca budowlany i zarazem wielki miłośnik opery wzbogacił się na produkcji cegieł, jednak swoje prawdziwe powołanie odkrył w małżeństwie z Callas. Po ślubie wszedł w swoją rolę agenta tak dalece, że Maria czasami obawiała się, iż w tym związku jej kobiecość zupełnie się nie liczyła. Ostatnimi czasy coraz częściej odnosiła wrażenie, że opieka, którą otaczał ją mąż, była niczym dusząca pętla. Fakt – troszczył się o wszystko, co trzeba, żeby tylko mogła w pełni poświęcić się występom i jak zawsze perfekcyjnie odgrywać powierzane jej role. Jednak niekiedy, przygotowując się do kolejnej premiery, czemu zawsze towarzyszyły przypływy przenikającego ją na wskroś szczęścia, gdy euforycznie zmagała się z mrocznymi namiętnościami kreowanych postaci, zadawała sobie pytanie, jak to właściwie jest z tego rodzaju gwałtownymi uczuciami w jej własnym życiu.

Callas i Meneghini, 1957 rok, Mediolan (Fot. materiały prasowe) Callas i Meneghini, 1957 rok, Mediolan (Fot. materiały prasowe)

– Czy widzisz tego mężczyznę, o tam, z tyłu? – zapytała Elsa, która nieoczekiwanie pojawiła się obok niej. Najwidoczniej dziennikarka skończyła już pełnić honory domu. Maria poczuła na ramieniu aksamitny dotyk etoli z norki, narzuconej przez przyjaciółkę na ozdobioną koronkami wieczorową suknię. – To Arystoteles Onassis, najbogatszy człowiek na świecie. Przyjaciele mówią na niego Ari.

Dla Marii, chętnie przeglądającej wypełnione plotkami kobiece czasopisma i obracającej się wśród należących do najważniejszych dziesięciu tysięcy osób na liście światowych elit towarzyskich, gość Elsy nie był osobą kompletnie nieznaną. Wielokrotnie widywała jego zdjęcia, lecz dotychczas nie miała jeszcze okazji spotkać go osobiście. Przyglądając się z daleka wpływowemu armatorowi, gdy tak stał otoczony wianuszkiem mężczyzn i kobiet, najwyraźniej szukających okazji, by zostać mu przedstawionym, stwierdziła, że żadne ze zdjęć nawet się nie umywa do oryginału. Co prawda ten pochodzący z Azji Mniejszej, odnoszący spektakularne sukcesy człowiek interesu był niższy, niż sobie wyobrażała, ale za to zdecydowanie bardziej atrakcyjny. Do tego Onassis nosił smoking z elegancją Cary’ego Granta. Tak, ten mężczyzna zdecydowanie miał w sobie coś, co sprawiało, że błyszczał niczym wielka gwiazda stała pośród gwiezdnego pyłu.

– Przynajmniej nie wygląda na kogoś pochodzącego z Anatolii – wyrwało się Marii.
– A niby dlaczego miałby tak wyglądać? – zdziwiła się Elsa. – Przecież pochodzi z Grecji. Tak jak ty. Maria potrząsnęła głową. – Czytałam, że urodził się w Turcji, gdzie wówczas były dwie duże kolonie greckie. Rzecz w tym, że ludzie pochodzący stamtąd różnią się od Greków z Peloponezu czyli ze stałego lądu. Nazywamy ich tourkosporos. To określenie z pewnością nie jest komplementem. Osmanowie okupowali Grecję przez kilkaset lat i przez to nieszczególnie lubimy Turków, wiesz?
– Ojej! – Elsa swoimi wielkimi oczami spojrzała niepewnie na Marię. – Czy zatem popełniłam błąd, usadziwszy cię obok niego? Sądziłam, że najsławniejsza na świecie Greczynka i najsławniejszy Grek będą doskonale do siebie pasować…

(…)

Krzesło obok Marii zaskrzypiało, gdy Arystoteles Onassis energicznie zajął wyznaczone miejsce.

– Przykro mi, ale sztuka to zupełnie nie moja domena – przyznał otwarcie, gdy tylko się przedstawił. W odróżnieniu od innych gości Elsy, rozmawiających przeważnie po angielsku lub francusku, zwrócił się do niej po grecku. Mówił płynnie bez cienia obcego akcentu. – Interesy pochłaniają niemal cały mój czas. I gdy tylko uda mi się wygospodarować jakąś wolną chwilę, przeważnie spędzam ją na morzu, prowadząc przyjemne rozmowy, rozkoszując się dobrym jedzeniem i paląc wyśmienite cygara. Co najmniej jednego z tych upodobań nie da się pogodzić z bywaniem w operze, gdyż w tym uświęconym miejscu nie wolno palić. Uśmiechnął się szeroko do słynnej sopranistki, zupełnie jakby powiedział jej największy komplement.

– Z tego, co słyszę, nie brzmi pan jak prawdziwy tourkosporos – odpowiedziała w języku, w którym się do niej zwrócił. Jej ojczystym językiem był angielski. Greckiego nauczyła się dopiero wówczas, gdy jako młoda dziewczyna zmuszona była przenieść się do Aten, jednak opanowała go do perfekcji, dzięki czemu mogła swobodnie skontrować wypowiedź Onassisa. Potrafiła również kląć niczym handlarz ryb w porcie w Pireusie. Wyzwiskiem tym obrzucano Greków pochodzących z Azji Mniejszej, którzy po masakrze dokonanej przez Turków na początku lat dwudziestych tłumnie uciekli do Grecji, i trudno było zaliczyć je do kategorii eleganckich. Nie powiedziała Elsie, że to pejoratywne określenie znaczyło tyle co „pomiot zrodzony z tureckiej spermy” i zdecydowanie należało do obraźliwych. W jej ocenie stanowiło adekwatną odpowiedź na jego uwagę odnoszącą się do opery, którą z przyziemnych powodów omijał szerokim łukiem. Cóż za ignorant.

Najwyraźniej Onassis znał znaczenie użytego przez Marię epitetu, gdyż wlepił w nią wzrok. Nie potrafiła jednak ocenić, co wyrażało jego spojrzenie. W jego błyszczących oczach odbiło się światło wiszącego nad ich głowami kryształowego żyrandola.

– Urodziłem się w Smyrnie. Trzeba przyznać, że sporo sławnych Greków pochodzi z Azji Mniejszej: Achilles, Homer, Herodot…

Ma się rozumieć, że pomimo skromnego wykształcenia, jakie odebrała, znała wszystkie wymieniane przez Onassisa nazwiska. Właściwie można powiedzieć, że zakończyła edukację w trzynastym roku życia. Potem, kiedy zamieszkała w Atenach, lekcje śpiewu stały się dla niej absolutnym priorytetem. Od tamtego czasu skupiała się przede wszystkim na studiowaniu najważniejszych sopranowych ról kobiecych, ograniczając edukację szkolną wyłącznie do historii opery oraz podstawowych faktów z dziejów swego kraju. Z tego względu pogłębiała swoją zdobytą w czasach młodości wiedzę ogólną, wyłącznie czytając książki, które uznała za godne uwagi, tudzież potrzebne jej z jakichkolwiek powodów. Jednak wrażenie zrobiła na niej nie tyle wiedza Onassisa z zakresu historii starożytnej, co pasja, z jaką bronił swojej ojczyzny.

– Nie chciałam pana obrazić – weszła mu w słowo. – Jestem jedynie zaskoczona pana autentycznością. Jest pan prawdziwym Grekiem.

– Ma się rozumieć, że jestem Grekiem! – roześmiał się tak głośno, że siedzący w pobliżu goście odwrócili głowy w ich stronę.

Maria pochwyciła pytające spojrzenie męża, siedzącego naprzeciw, koło Tiny Onassis, żony Ariego. Najwidoczniej Meneghini próbował wyłapać strzępy jej rozmowy z Onassisem, z której naturalnie nie rozumiał ani słowa. (…)

– Czy jest pani w stanie sobie wyobrazić – kontynuował tymczasem ze swadą grecki miliarder – że potrafiłbym zachować się równie wytwornie jak prawdziwy Brytyjczyk? Maria ponownie skierowała na niego całą uwagę, na co Onassis momentalnie zareagował. Z afektacją przekrzywił głowę, wypiął pierś i ściągnął usta w dziubek. – To prawdziwa przyjemność, madame, móc porozmawiać z panią na temat ostatnich przedstawień w Covent Garden – odezwał się w znakomitym angielskim z akcentem charakterystycznym dla wyższych sfer, nadając głosowi lekko nosowy ton. – Wprawdzie nie mam bladego pojęcia, o czym właściwie rozmawiamy, gdyż zgodnie z wrażeniem, jakie sprawiam, jestem osobą interesującą się wyłącznie sportami konnymi.

Na te słowa Maria roześmiała się głośno. Jej towarzysz był naprawdę zabawny. – Lepiej będzie, jeśli będzie pan udawał Greka – powiedziała w jego ojczystym języku.

– Nawet nie będąc znawcą sztuk pięknych?
– Jeśli zależałoby mi na rozmowie z kimś takim, zostałabym na festiwalu w Edynburgu, gdzie miałabym możliwość spierania się do woli z dyrektorem La Scali. Zamiast tego siedzę tu, obok pana.
– Och, coś czytałem na ten temat. Wpadłem na krótko do Londynu, gdzie na pierwszej stronie każdej gazety rzucały się w oczy tytuły dotyczące „tej Calls”, która okropnie traktuje wszystkich wokół. Pani odmowa występu wywołała skandal i była szeroko komentowana w brytyjskiej prasie. – Potrząsnął głową ze śmiechem. – Czytając o afroncie, jaki spotkał Brytyjczyków, nie wiedziałem, rzecz jasna, że dane mi będzie spędzić dzisiejszy wieczór w pani towarzystwie. – Przerwał na chwilę, po czym dodał: – Cieszę się niezmiernie, że zdecydowała się pani na Wenecję. Ona również była zadowolona. A przede wszystkim wdzięczna przyjaciółce za tak zajmującego towarzysza przy stole. Rozśmieszyła go do łez anegdotami ze świata opery, podczas gdy on wprawił ją w zadumę swoją historią. (…)

Ponownie spojrzała na niego, stwierdzając, że czuje do tego mężczyzny sympatię i respekt zarazem, przy czym nie chodziło wcale o to, czego dokonał, lecz o podobieństwo dróg, które przebyli. To właśnie zbieżność ich losów była dla niej fascynująca i tak ją do niego zbliżyła.

Pomyślała o niezliczonych koncertach, do których w dzieciństwie zmuszała ją matka i które w końcu doprowadziły do pierwszego występu przed publicznością na pokładzie jednego ze statków, którym wraz z matką i siostrą opuszczały Nowy Jork, oddalając się od ojca. Wówczas celem ich podróży była Grecja. Odtąd muzyka stała się główną treścią jej życia, usuwając wszystko inne w cień. Nie miała żadnych przyjaciół, gdyż matka nie dopuszczała do niej nikogo, zarówno po tamtej, jak i po tej stronie Atlantyku. Nie było też mowy o żadnym hobby. Nie miała nic poza śpiewem. Bardzo szybko zrozumiała też gorzką prawdę, że ludzie nie dostrzegali jej ówczesnego niezbyt atrakcyjnego wyglądu jedynie wówczas, gdy śpiewała.

Będąc dokładnie w tym samym wieku, co Arystoteles Onassis, gdy kładł kamień węgielny pod swoje imperium, po raz pierwszy stała na scenie opery ateńskiej. A już niespełna pięć lat później zachwycała po raz pierwszy w roli Toski, rozpoczynając prawdziwą karierę.

– Oboje zaczynaliśmy od zera i oboje dotarliśmy na szczyt – stwierdziła w zamyśleniu. – I to jedynie dzięki sile woli oraz zdolnościom. Prawdopodobnie ta zdolność tkwi w naszych greckich korzeniach. Jako naród jesteśmy wyjątkowo uparci.

– Jako Greczynka z pewnością kocha pani morze. Nie może być inaczej. – Ton jego głosu był jeszcze nieco bardziej ożywiony niż podczas opowiadania o Smyrnie. – Jestem ogromnym wielbicielem Odyseusza. Żeglarstwo to moja pasja. Co by pani powiedziała na rejs moim jachtem? Chętnie zaprosiłbym panią wraz z mężem.

– Kiedyś… być może… – mruknęła niezobowiązująco. Wizja żeglowania po Morzu Śródziemnym była cudowna sama w sobie. Ale było to jedynie mgliste marzenie, gdyż jej zobowiązania nie pozwalały na dłuższy urlop. Poza tym Meneghini niedobrze znosił kołysanie statku na falach. Przez moment Onassis sprawiał wrażenie skonsternowanego. Maria dostrzegła iskrę irytacji w jego oczach. Najwidoczniej nie przywykł do tego, że się mu odmawia. (…)

Późną nocą tłum nieco się przerzedził, jednak gdy Elsa Maxwell usiadła do fortepianu i jej palce zaczęły wystukiwać na klawiszach szybki swingowy rytm, nagle zrobiło się tłoczno. Liczni jeszcze goście zgromadzili się wokół gospodyni i muzyków w białych garniturach. Również Maria i Onassis wraz z żoną weszli na parkiet, skąd przysłuchiwali się niecodziennemu solo. Elsa grała szybkie, melancholijne piosenki z lat trzydziestych i z czasów wojny, przy powstawaniu których z pewnością była obecna jako reporterka w Hollywood. W pewnym momencie dała muzykom znak, na który sięgnęli po instrumenty i dołączyli do pianistki. Wówczas skinęła na Marię, przywołując ją do siebie.

Solo na trąbce, kilka akordów wygranych na fortepianie i dźwięki piosenki „Stormy Weather” wypełniły salę. Elsa zaczęła grać nieco ciszej, raz jeszcze skinęła głową i po chwili rozległ się najsłynniejszy sopran na świecie, śpiewający o rozczarowaniu w miłości. Maria wykonywała piosenkę z typową aktorską dynamiką, lecz o oktawę niżej, niż gdyby śpiewała arię. Nagle wszystko wokół umilkło. Słychać było jedynie ciche pobrzękiwanie kieliszków, przywodzące na myśl dzwony z San Marco bijące na Anioł Pański.

Maria usiadła na krawędzi podium dla orkiestry i całkowicie poddała się magii uwielbianego jazzu. Ten spontaniczny występ nie miał dla niej znaczenia i w żaden sposób jej nie obciążał. Publiczność była przewidywalna. I, co istotne, nie było wśród niej żadnych krytyków muzycznych, czyhających jedynie na to, że nie zaśpiewa wysokich tonów. Nie musiała obawiać się załamania głosu, gdyż trzymała się interpretacji Leny Horne, co oznaczało niską tonację.

To było wspaniałe uczucie – śpiewać wyłącznie dla przyjaciół. Jej wzrok błądził po wytwornej publiczności przysłuchującej się jej z nie mniejszym zachwytem niż wielbiciele opery w wielkich gmachach. Zatrzymała spojrzenie na Onassisie, który obejmował ramieniem żonę i wsłuchiwał się jak zaczarowany w śpiew Marii. Gdy zaintonowała „There’s no sun up in the sky”, na widocznym za wysokimi oknami weneckim niebie pojawiły się pastelowe smugi, a towarzysząca im brzoskwiniowo-fioletowa poświata zapowiedziała wschód słońca.

Maria Callas w 1958 roku (Fot. materiały prasowe) Maria Callas w 1958 roku (Fot. materiały prasowe)

Paryż, 19 grudnia 1958 roku

Potworny strach ściskał jej gardło. W ustach wyraźnie czuła gorzki smak, zupełnie jakby męczyła ją wyjątkowo dokuczliwa zgaga. Od czasu silnego przeziębienia, które na początku września ubiegłego roku zmusiło ją do wcześniejszego wyjazdu z Edynburga i powrotu do Włoch, jak również rozdmuchanego przez brytyjską prasę skandalu wywołanego rezygnacją z dodatkowego występu w stolicy Szkocji, jej problemy mnożyły się straszliwie. Coraz częściej zawodził ją głos. Nieustannie czuła się prześladowana przez paparazzich, którzy polowali na nią każdym kroku i czyhali, by zrobić jakieś kompromitujące ujęcie. A najgorsze, że publiczność nie przyjmowała jej już tak gorącymi owacjami jak dawniej. (…)

„Dziś będzie inaczej” – powtarzała sobie w duchu nie wiadomo już który raz. Co chwilę spoglądała w lustro, wyciągając szyję, by móc dojrzeć swoje odbicie przez liczne bukiety kwiatów, które nieustannie dostarczano do jej apartamentu w Ritzu. W międzyczasie nagromadziło się ich niemal tyle co gwiazd na wieczornym śródziemno[1]morskim niebie. Cały świat życzył jej szczęścia podczas występu na gali w Operze Garnier. Ona jednak odnosiła wrażenie, że z każdą dostarczaną różą wzrasta jej zdenerwowanie. Nie miała pojęcia, co tym razem wymyślą najbardziej zajadli krytycy; doskonale zdawała sobie sprawę, że tylko czekają na jej potknięcie. Oczekiwania w stosunku do niej były ogromne. I to nie tylko publiczności, lecz także jej samej.

– Radiodiffusion Télévision Française spodziewa się, że transmisję na żywo obejrzy sto milionów widzów – oznajmił Battista Meneghini, zajęty sortowaniem bilecików dołączonych do bukietów, przyjmując gawędziarski ton. Zupełnie jakby transmisja radiowa i telewizyjna nie była wystarczającym powodem do zdenerwowania, dodał, zwiększając jeszcze jej stres: – Dzięki Eurowizji można transmitować cały koncert na żywo. Jakkolwiek by było, to przedstawienie charytatywne na rzecz Legii Cudzoziemskiej, które otwiera sam prezydent. W tej sytuacji radio i telewizja naprawdę muszą się postarać. (…)

– Obecny będzie prezydent Francji, Coty – kontynuował tymczasem Meneghini. – Ale o tym już wspominałem. Czy mówiłem ci, że przybędą też książę i księżna Windsoru? Będą cię słuchać Rothschildowie. Charles Chaplin przyjechał z Hollywood. Będą również Jej Wysokość Begum Aga Khan, signor i signora Onassis…

Zacisnęła usta, żeby nie krzyczeć; ze względu na głos, który musiała oszczędzać, jakoś udało jej się opanować. Już niedługo zabiorą ją na charakteryzację. Całe szczęście, że nie będzie musiała się rozśpiewać, gdyż zrobiła to już parę godzin wcześniej.

Podczas gdy mąż niezmordowanie recytował listę prominentnych gości, Maria powtarzała w pamięci arie, które miała zaśpiewać tego wieczoru. Pierwsza w programie była „Casta Diva” z opery „Norma Vincenza” Belliniego (…)

Słysząc aplauz, poczuła przypływ wdzięczności i równocześnie pokorę. Znajdowała się na środku sceny, na wielkich, wyłożonych długim chodnikiem schodach, po których właśnie schodziła, mając za plecami po prawej i lewej stronie chór. Całą sobą, niczym pszczoła nektar, chłonęła burzliwą owację, jaką zgotowała jej publiczność. Lewą dłoń położyła w miejscu, w którym wyczuła bicie serca, równocześnie przyciskając mocno narzuconą na ramiona etolę. Skinęła głową z godnością niczym królowa. Ciężkie kolczyki z brylantami nie pozwalały na żadne gwałtowne ruchy. Kolczyki wraz ze zdobiącą jej szyję kolią warte były milion dolarów. Wspaniała biżuteria została wypożyczona specjalnie na tę okazję ze słynnego salonu jubilerskiego Van Cleef & Arpels, by podkreślić rangę wieczoru i jego wyjątkowy charakter.

(…)

Deszcz bębnił nieustannie o szyby garderoby. – Pomimo tej okropnej pogody zjawili się wszyscy, żeby posłuchać twojego śpiewu – zauważył Meneghini. (…)

Nie napomknął ani słowem, jak wspaniała była tego wieczoru i na jakie wyżyny swego kunsztu się wspięła. Już pierwsza część koncertu była znakomita. Zagrany po przerwie drugi akt Toski, w którym śpiewała partię tytułową, okazał się prawdziwym tryumfem. (…)

Początek sierpnia 1968 roku

Jeszcze przed startem Maria opuściła chroniącą przed światłem szybkę w oknie samolotu. Romantyczny południowy zachód słońca był ostatnią rzeczą, którą w tym momencie miałaby ochotę oglądać. Zza ciemnych okularów słonecznych, zmniejszających ostrość widzenia, spoglądała nieruchomo na podświetlony napis w kabinie pierwszej klasy samolotu Air France, czekając, aż pojawi się komunikat nakazujący zapiąć pasy.

Ma się rozumieć, że nie zarezerwowała biletu w Olympic Airways, liniach lotniczych należących do Arystotelesa Onassisa. Opuszczając ze złością jego jacht, chciała jedynie jak najszybciej znaleźć się możliwie jak najdalej od niego. Z obawy, że gdyby zarezerwowała miejsce w jednym z jego boeingów, Onassis mógłby uniemożliwić start samolotu, zdecydowała się na francuskie linie lotnicze. Dopiero wchodząc na pokład maszyny, uświadomiła sobie, że niepotrzebnie się obawiała. Gdyby kochanek faktycznie chciał ją zatrzymać, bez problemu podjąłby stosowne działania na ateńskim lotnisku. Aristo – jak go nazywała – dysponował wieloma narzędziami, z których korzystał, jeśli chciał zademonstrować swoją przewagę i postawić na swoim. Gdy czegoś chciał, wówczas godło państwowe samolotu nie stanowiło dla niego żadnej przeszkody. Jeśli tylko chciał. Ale najwyraźniej nie w tym przypadku.

Ta myśl była niczym nagły cios pięścią. Poczuła zawrót głowy. Czy zatem błędem było wyjechać w złości, zamiast podporządkować się woli Arista i jakoś wytrwać w oczekiwaniu, aż jego nowy romans stanie się przeszłością? Możliwe, ale przecież w końcu nie chodziło jedynie o inną kobietę. Chodziło o nią samą, o Arista i o ich wielką miłość. Czy ich uczucie i wzajemny pociąg nie były na tyle silne, by przezwyciężyć wszystko, co robił z powodu silnego kompleksu Napoleona? Przyjaciel Marii, Lawrence Kelly, świadek żenującej sceny opuszczenia przez nią jachtu, niewątpliwie miał rację, zapewniając, że chodzi tu także o Callas – o godność diwy, której za nic na świecie nie wolno utracić. (…)

Fragmenty pochodzą z książki „Maria Callas i głos serca” Michelle Marly, wyd. Znak Horyzont).

Obraz Marii Callas, ułożony przez pisarkę z fragmentów jej życia, to nie tylko historia głośnego romansu z najbogatszym człowiekiem świata, ale zbiór uczuć, emocji i przemyśleń największej diwy operowej. To historia trudnego dzieciństwa i poczucia osamotnienia, które towarzyszyło wyjątkowej śpiewaczce. Artystka, primadonna, bogini. Kobieta, której powołaniem była sztuka i miłość.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze