Jest jedną z najchętniej czytanych polskich pisarek. Mieszka w Brukseli. Opowiada o świecie inności, w którym trzeba walczyć o swoją niezależność. Sama integruje się ze sobą i światem, pisząc albo zakładając rękawice bokserskie.
Wróciłem do twojej ostatniej powieści „Pani Furia”, brzmi jeszcze mocniej. Jej bohaterka Alia, Kongijka mieszkająca w Brukseli, jest dziś społeczną metaforą napięcia, jakie w nas narasta. Czułaś to, już pisząc?
Czułam, chociaż trzy lata temu nie było jeszcze wybuchów ani dyskusji o kryzysie uchodźców. Ale widziałam, że coś dzieje się z ludźmi, słyszałam o aktach przemocy. W końcu wpadła mi w ręce gazeta, z której dowiedziałam się, że policjanci w centrum Brukseli katowali bezdomnych. Czuli się bezkarni, bo ci ludzie nie mieli papierów i było jasne, że nie mogą się poskarżyć.
Alia próbuje zbudować sobie życie, ale rośnie w niej wściekłość. Jej kochanek mówi: „Jesteś czarna, ale w środku czujesz się biała”. Czuje się wyobcowana?
Dużo myślałam o jej wyobcowaniu. Przyjrzałam się Belgii jako państwu postkolonialnemu, w którym istnieje system wykluczania, choć głęboko skrywany pod warstwą politycznej poprawności, pod lukrem. Pozornie wydaje się, że my – emigranci – wszystko możemy. Moje dzieci mogą zostać, kim chcą, podobnie jak dzieci belgijskie, kongijskie czy marokańskie. I na poziomie podstawówki wszyscy są równi. Ale już liceum to początek odsiewu. Robi się to delikatnie, stopniowo obniżając dzieciom marokańskim ocenę. W końcu uzyskają 49 procent i stracą szansę na dalszą edukację. Mój marokański trener boksu Mohamed powiedział mi, jak bardzo się zaparł, żeby mieć dobry wynik w liceum, a potem mu powiedziano, żeby nie szedł na studia. Społeczeństwo pozbywa się obcych. Postanowiłam przyjrzeć się frustracji, zobaczyć, co ludzie z nią robią.