1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Sztuka

Gest ręki, rytm serca – twórczość Ewy Kuryluk. Wystawa na Weneckim Biennale Sztuki

Ewy Kuryluk na trwającej właśnie wystawie w weneckim Palazzo Querini i jej instalacja „Krzesła” (1982) (Fot. z archiwum Ewy Kurluk)
Ewy Kuryluk na trwającej właśnie wystawie w weneckim Palazzo Querini i jej instalacja „Krzesła” (1982) (Fot. z archiwum Ewy Kurluk)
Ewa Kuryluk przyznaje, że ma namiętność do autobiografii. Od pół wieku opowiada nam o sobie i nam siebie pokazuje. Jej przekrojową wystawę oglądać możemy w Wenecji, w ramach cyklu wydarzeń towarzyszących 59. Biennale Sztuki.

Weneckie Biennale Sztuki w zeszłym roku nie odbyło się z powodu zarazy. Teraz powraca z dwunastomiesięcznym opóźnieniem, ale jednocześnie z rozmachem i nową energią. Miejsca głównych wystaw, a więc weneckie Giardini i Arsenał, wypełniły tłumy. Na otwarciu obowiązywały jeszcze maseczki, ale sztukę znów można oglądać na żywo.

Najnowsze Biennale to także święto kobiet. Kuratorka tegorocznej edycji, pracująca w Nowym Jorku Włoszka Cecilia Alemani, zaprosiła do wystawy głównej 213 osób z 59 krajów świata. Ledwie dwie dziesiątki spośród nich to mężczyźni. Dyskryminacja? Raczej odwrócenie ról, jeszcze trzy dekady temu na takich imprezach jak Biennale w tłumie białych mężczyzn kobiet można było szukać ze świecą.

Cecilia Alemani oddaje głos tym, których wypowiedzi tak długo ignorowano, wyciszano, marginalizowano. Biennale urządziła pod hasłem „Mleko snów”. To tytuł książki dla dzieci autorstwa Leonory Carrington (1917–2011) – surrealistki, wizjonerki, samozwańczej wiedźmy. W latach młodości artystka była bohaterką skandali, wmawiano jej szaleństwo i próbowano zamykać w szpitalach psychiatrycznych. Nie dała się stłamsić. Dziś jest jedną z ikon feministycznej historii sztuki.

Z Carrington jako matronką Alemani zaprosiła do Wenecji historyczne i współczesne surrealistki, nowoczesne czarownice, postzielarki, feministki, transhumanistyczne technoczarodziejki. W rezultacie Biennale jest bardzo polityczne, ale jednocześnie zmysłowe, barwne, plastyczne, pełne mitologicznych stworzeń, bogiń, erotycznego napięcia. Jest tu także obietnica zawarcia ze światem nowego przymierza, na innych niż dotychczasowe zasadach. Patriarchat miał już swoje pięć minut, a nawet całą nowoczesność. Wyczerpał możliwości, nie ma nic nowego do powiedzenia i pogrążony jest w kryzysie. Czas na Innych, a zwłaszcza na Inne!

Oficjalna reprezentantka Polski Małgorzata Mirga-Tas świetnie wpisała się w ducha „Mleka snów”. Z używanych ubrań uszyła monumentalną, a zarazem osobistą opowieść o życiu społeczności polskich Romów, z której się wywodzi – i brawurowo splotła tę narrację z wątkami historycznymi i kosmicznym kołem czasu. Dzięki Mirdze, która jest pierwszą w historii romską artystką reprezentującą na Biennale jakikolwiek kraj, Pawilon Polonia zbiera na świecie zasłużenie znakomite recenzje. Także pokazanie w Wenecji twórczości Ewy Kuryluk jest strzałem w dziesiątkę.

Ewa Kuryluk, „Et in Arcadia” (1976) (Fot. materiały prasowe, Fundacja Rodziny Staraków) Ewa Kuryluk, „Et in Arcadia” (1976) (Fot. materiały prasowe, Fundacja Rodziny Staraków)

Mapa

Na pomysł wystawy Ewy Kuryluk wpadła Fundacja Rodziny Staraków, która od 2017 roku promuje polską sztukę na Biennale. Wystawa ma status oficjalnego wydarzenia towarzyszącego weneckiej imprezie i ten fakt ma swoją wagę. Mnóstwo organizacji, galerii i kolekcjonerów pragnie się pokazać w kontekście największego i najstarszego przeglądu sztuki w Europie. Oczywiście wystawę w Wenecji może urządzić każdy, kogo na to stać, ale już nie wszyscy mogą się dostać do oficjalnego programu Biennale, które w przyznawaniu projektom tytułu wydarzenia towarzyszącego jest bardzo wybredne. Ewa Kuryluk jest jednak nie tylko artystką wybitną, lecz także pokrewną wrażliwości, której poświęcona jest tegoroczna edycja Biennale.

Należę do pokolenia, które w latach 80. i 90. wychowywało się na książkach Ewy Kuryluk. Jej „Hiperrealizm – nowy realizm” czy „Wiedeńska apokalipsa”, słynny esej o kulturze austriackiej, to były pozycje kultowe. Potem odkrywało się Kuryluk jako autorkę literackiej fikcji. Jako artystka wizualna znana była wtedy słabiej, ale nic dziwnego – jej prace łatwiej było zobaczyć za oceanem niż w Polsce. Od lat 80. mieszkała przede wszystkim w USA. Przede wszystkim, ponieważ Ewa Kuryluk jest klasycznym przykładem obywatelki świata, artystki nomadki posiadającej wiele adresów, której pierwszą ojczyzną jest twórczość.

Ewa Kuryluk, „Zmartwiona” (1976) (Fot. materiały prasowe, Fundacja Rodziny Staraków) Ewa Kuryluk, „Zmartwiona” (1976) (Fot. materiały prasowe, Fundacja Rodziny Staraków)

Wystawa w Palazzo Querini w weneckiej dzielnicy Dorsoduro to w pewnym sensie mapa wędrownego, kosmopolitycznego życia Kuryluk. Ważnym miejscem na tej mapie jest Warszawa, ulica Frascati i leżący przy niej rodzinny dom Kuryluków, który w latach powojennych należał do ważnych literacko-kulturalnych salonów stolicy. Jest na tej mapie również Wiedeń, w którym artystka dorastała, kiedy w latach 1959–1964 jej ojciec, Karol Kuryluk, pełnił funkcję polskiego ambasadora w Austrii. I jeszcze także Stuttgart, Londyn, Paryż, Nowy Jork, kolejne stacje w życiowej podróży.

Kluczowe miejsce w biograficznej kartografii Kuryluk zajmuje jednak jej przestrzeń osobista i emocjonalna. Wystawa w Wenecji jest zatem nie tylko wyborem dzieł, którego artystka dokonała wraz z kuratorką Anną Muszyńską, lecz także autobiografią i autoportretem. Wizerunek własny to jeden z najważniejszych motywów jej twórczości. Odnajdujemy go w sporządzanych od 1959 roku aż do dziś autofotografiach, w których artystka kieruje na siebie obiektyw kamery. A także w jej niezwykle współcześnie wyglądających, wyrazistych w formie i kolorze obrazach z lat 70. I przede wszystkim w pracach na tkaninach, za które Kuryluk ceniona jest najbardziej. Pod koniec lat 70. porzuciła malowanie obrazów sztalugowych, zrezygnowała z ostrych, płasko kładzionych popartowych plam koloru i zaczęła kreślić tuszem delikatne rysunki na błyszczących podszewkach, bawełnianej surówce, jedwabiu.

Trzeba tu jednak zaznaczyć, że delikatność dotyczy jedynie precyzyjnej kreski, bo w tematach i treści prac Kuryluk pozostawała zawsze bezkompromisowa, wręcz radykalna. Artystka opowiada o ciele, miłości, pożądaniu, seksie, o codzienności i pamięci, ale też o cierpieniu, a nawet o Zagładzie, której widmo położyło się cieniem na historii jej rodziny. Dramatyczne wojenne i powojenne dzieje rodziców malarki, Karola Kuryluka i Marii Kuryluk, która przed okupacją nazywała się Miriam Kohany, to temat na epicką powieść. Ewa Kuryluk napisała nie jedną, lecz trzy takie powieści – mowa o nominowanej do nagrody Nike autobiograficznej trylogii, na którą składają się książki „Goldi”, „Frascati” i „Feluni”.

Ewa Kuryluk, „Teatr miłości” (1986) (Fot. materiały prasowe, Fundacja Rodziny Staraków) Ewa Kuryluk, „Teatr miłości” (1986) (Fot. materiały prasowe, Fundacja Rodziny Staraków)

Odbitka

„Rysuję, czego nie mogę napisać. Piszę, czego nie mogę narysować” – mawia Kuryluk. Jej narracje literackie i te rozwijane w języku sztuk wizualnych dopełniają się. Słowa, nawet używane tak kunsztownie, jak czyni to autorka „Wiedeńskiej apokalipsy”, nie są w stanie oddać tego, co przekazują jej prace na tkaninach. Klasyczne malarstwo sztalugowe również nie byłoby w stanie tego dokonać.

Przedstawienia na jedwabiach i bawełnach to więcej niż obrazy. Te prace składają się w instalacje, wrażliwe na podmuchy powietrza, a nawet oddech przechodzącej osoby. To opowieść intymna, a jednocześnie uniwersalna. Na pozór delikatna, nakreślona subtelną kreską na zwiewnych, miękkich tkaninach, ale mająca w sobie ogromną siłę.

„Sztuka powinna być unikatową odbitką jednostkowego losu – mówi artystka – nie tyle tworzeniem, co utrwalaniem na czułej kliszy […] ziarnistości naskórka, gestu ręki, rytmu serca i własnego cienia w ostrym słońcu”.

Pojęcie odbitki nasuwa skojarzenia z veraiconem, „prawdziwym obrazem” – wizerunkiem twarzy Chrystusa odbitym na chuście, którą Zbawicielowi idącemu na Golgotę podsunęła Święta Weronika. Ewa Kuryluk poświęciła toposowi veraiconu znakomite studium „Weronika i jej chusta. Historia symbolizmu i struktura »prawdziwego« obrazu”. Prace artystki również są „prawdziwymi obrazami”, tyle że pozbawionymi elementu nadprzyrodzonego i religijnego, Kuryluk powołuje je do życia mocą własnej kreacji.

Autofotografia Ewy Kuryluk „Kangór z kamerą” (2009) (Fot. materiały prasowe, Fundacja Rodziny Staraków) Autofotografia Ewy Kuryluk „Kangór z kamerą” (2009) (Fot. materiały prasowe, Fundacja Rodziny Staraków)

Kangur przez o z kreską

A tytułowy „biały Kangór”? We wstępie do weneckiej wystawy Kuryluk przywołuje wspomnienie z dzieciństwa. Jest rok 1950, czteroletnia Ewa odwiedza warszawskie zoo i słyszy rozmowę rodziców ze słynnym dyrektorem ogrodu Janem Żabińskim, który opowiada o nieudanej próbie sprowadzenia do Warszawy kangura. – To nie jest kraj dla kangurów – mówi w pewnym momencie Żabiński. – Nie dla Kuryluków? – przesłyszała się dziewczynka. W odpowiedzi dyrektor mianował ją honorowym warszawskim kangurem (słowo to mała Ewa zapisywała „Kangór”, ponieważ, jak wspomina, lubiła góry).
Postać „białego Kangóra” powróci później w twórczości dorosłej artystki, jako rodzaj osobistego totemu. Prywatna anegdota? Owszem, w sztuce Ewy Kuryluk wszystko jest prywatne. I jednocześnie sztuka ta przekracza wymiar prywatności w stronę opowieści o wymowie uniwersalnej. Cóż jest bowiem bardziej uniwersalnego od życia osoby ludzkiej, kobiety, artystki – utrwalonego na „czułej kliszy” twórczości z takim kunsztem i odwagą, z jaką czyni to Ewa Kuryluk?

Wystawa „Ewa Kuryluk, Ja biały Kangór” w weneckim Palazzo Querini potrwa do 27 listopada

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze