W żadnym z awangardowych kierunków kobiety nie odegrały tak znaczącej i zarazem długo przemilczanej roli. Surrealizm ma sto lat, a u nas wreszcie wydano polskie tłumaczenie kultowej książki o surrealistkach. Dobry pretekst, żeby przyjrzeć się tematowi bliżej.
Sto lat temu świat ujrzał „Manifest surrealizmu”. W jubileusz tamtego wydarzenia, które zainicjowało jedno z najważniejszych zjawisk w kulturze i sztuce pierwszej połowy XX wieku, pojawiła się wreszcie książka „Artystki i surrealizm” Whitney Chadwick w polskim przekładzie. Dzięki niej pisanie historii tego nurtu zaczęło się na nowo.
„Strach przed obłędem nie zmusi nas do zatrzymania sztandaru wyobraźni w połowie masztu” wołał w „Manifeście surrealizmu” jego autor André Breton. Miał 28 lat. Egzaminem dojrzałości była dla niego służba w wojsku w czasie I wojny światowej, którą opisał krótko: „kloaka krwi, głupoty i błota”. Z frontu wrócił jako nieprzejednany wróg porządku społecznego w jego dotychczasowej postaci. Zdemobilizowany, bezrobotny i wściekły, postrzegał tradycyjną kulturę oraz jej wartości jako bezpośrednio odpowiedzialne za niedawną bezsensowną rzeź milionów ludzi.
Postulował zatem dokonanie rewolucji poprzez wyzwolenie wyobraźni z dyktatury rozumu, który podczas wojny objawił swoje krwiożercze, nieludzkie oblicze. „Tylko słowo wolność potrafi mnie jeszcze porwać!” – deklarował w „Manifeście”.
Breton nie był w tych odczuciach osamotniony – przemawiał głosem pokolenia, dla którego powrót do życia sprzed wojny wydawał się niemożliwy, nie do przyjęcia, które domagało się nowej kultury, sztuki, innego świata. Wokół Bretona skupiła się grupa zradykalizowanych poetów, intelektualistów i artystów, podpisujących się pod tezami „Manifestu surrealizmu”. Na słynnym zdjęciu z 1930 roku oglądamy aktyw grupy Bretona; oprócz niego przed obiektywem pozują: Paul Éluard, Hans Arp, Yves Tanguy, René Crevel, Tristan Tzara, Salvador Dalí, Max Ernst i Man Ray. To zdjęcie nie oddaje jednak całej prawdy o surrealistach. Przedstawia „gang” młodych mężczyzn, którzy zuchwale patrzą w oko aparatu. Poza kadrem znalazły się kobiety, które w ruchu Bretona niemal od początku odgrywały trudną do przecenienia rolę.
Na obrazie Eugène’a Delacroix z 1830 roku wolność, która wiedzie lud Paryża na barykady rewolucji lipcowej, jest kobietą. Kroczy z nagą piersią, w jednej ręce ściska karabin z bagnetem, a drugą wznosi trójkolorowy sztandar. Od czasu rewolucji Francuzi alegorycznie przedstawiają wolność pod postacią dziewczyny. A jednak w międzywojennej Francji, w której Breton opublikował swój manifest, kobiety wciąż nie posiadały praw wyborczych. Jeszcze pod koniec XIX wieku za publiczne noszenie spodni groziło im aresztowanie i kara więzienia. Dostęp do edukacji artystycznej uzyskały dopiero w 1897 roku, w którym École de Beaux-Arts zgodziła się przyjmować w swoje mury studentki, na początku zresztą nieliczne i traktowane niepoważnie przez męską kadrę pedagogiczną.
Surrealiści w swoich rewolucyjnych postulatach podnosili między innymi kwestię wyzwolenia kobiet. Rozumieli, przynajmniej w teorii, że patriarchat jest jednym z filarów porządku społecznego, który chcieli obalić. W praktyce ich poglądy w tej kwestii były pełne sprzeczności. Po powrocie z wojny Breton głosił, że męskość się skompromitowała, przyszedł czas, aby do głosu doszła kobiecość. Pisał, że „kobiety powinny być wolne i uwielbiane”. W tym zawołaniu zawarta jest ambiwalencja, która cechowała stosunek Bretona i jego kolegów do miejsca kobiet w ruchu surrealistycznym. Zaczytywali się Freudem, wyzwolenie seksualności z okowów mieszczańskich przesądów i represyjnej moralności zajmowało w ich rewolucyjnym projekcie ważne, wręcz centralne miejsce. I choć chcieli przekroczyć horyzont swoich czasów w stronę nowej rzeczywistości, pozostawali dziećmi epoki i nie potrafili wyjść do końca z patriarchalnych schematów, w których wyrośli. Nie byli więc pewni, czy kobiety chcą ostatecznie wyzwolić, czy raczej je uwielbiać, traktować jako muzy, obiekty erotycznych fantazji i przedmioty pożądania.
Mówiąc o wolnej miłości, w praktyce mieli na myśli przede wszystkim własną, męską swobodę. W 1928 roku zorganizowali dyskusję na temat seksualności kobiet, podczas której jedynie Louis Aragon, zauważył, że to szkoda, iż w debacie nie uczestniczy żadna kobieta.
Deklaratywna otwartość na uczestnictwo kobiet w ruchu surrealistycznym podszyta była głęboko wrośniętą w kulturę epoki mizoginią i seksizmem. Mimo to w orbicie tego nurtu znalazło się więcej artystek niż w jakimkolwiek innym prądzie ówczesnej artystycznej awangardy.
W 2020 roku w Schirn Kunsthalle we Frankfurcie nad Menem odbyła się głośna wystawa „Fantastyczne kobiety. Surrealistyczne światy od Meret Oppenheim do Fridy Kahlo”. Pokazano na niej obrazy, rzeźby, fotografie i filmy 34 artystek, które były związane z zainicjowanym przez Bretona nurtem na różnych etapach jego historii. Meret Oppenheim, Leonora Carrington, Leonor Fini, Dora Maar, Lee Miller, Dorothea Tanning, Remedios Varo, Toyen, Kay Sage, Jacqueline Lamba, Eileen Agar, Frida Kahlo to tylko niektóre z wybitnych twórczyń, które w latach 30. i 40. znajdowały się w kręgu surrealizmu. Pochodziły z różnych stron świata – od USA, przez Amerykę Łacińską, po kraje europejskie. Dochodziły do grupy Bretona różnymi drogami: jedne pojawiły się w niej jako przyjaciółki i kochanki surrealistów, inne zostały zauważone i zaproszone przez nich samych. Łączyło je jedno: nie chciały grać ról napisanych dla nich przez patriarchalne społeczeństwo. W surrealizmie – mimo wszystkich niekonsekwencji wpisanych przez mężczyzn w program ruchu – widziały przestrzeń artystycznych możliwości. Surrealiści nie potrafili powstrzymać się od prób redukowania koleżanek do ról muz i kochanek, ale umieli dostrzec w nich również artystki. One zaś interpretowały surrealizm na własny sposób, wykorzystując go jako trampolinę do twórczej emancypacji.
W najważniejszych wystawach, które w latach 30. i 40. organizował ruch surrealistyczny – nie wyłączając przełomowej „Fantastic Art, Dada, Surrealism”, która w 1936 roku odbyła się w nowojorskim Museum of Modern Art, ugruntowując międzynarodowy rozgłos nurtu – znajdziemy zaskakująco wiele nazwisk kobiet. Cóż w tym zaskakującego? Artystki wywalczyły sobie wprawdzie miejsce w ruchu surrealistycznym, wzięły aktywny udział w jego tworzeniu i najważniejszych wystawach, ale nie uniknęły wykluczenia z jego historii. Nie dokonali tego Breton i kompani, lecz krytycy i badacze, którzy już po wypaleniu się nurtu, pisali jego dzieje.
Kiedy Whitney Chadwick w latach 80. przystępowała do badań nad surrealizmem, jego historia była już opowieścią o grupie mężczyzn, artystki zostały z tej narracji wymazane. Najważniejsze muzea sztuki współczesnej uważały za punkt honoru posiadanie w kolekcjach dzieł klasyków ruchu, ale pomijały twórczynie. Ich dorobek nie doczekał się monografii i opracowań, jeżeli wspominano nazwiska kobiet to tytułem przypisu do głównego (męskiego) wątku dziejów surrealizmu.
Chadwick postanowiła ukazać surrealizm wyłącznie z perspektywy biorących w nim udział artystek. Projekt wpisywał się w rozwijającą się od lat 70. feministyczną rewizję historii sztuki. Wydawał się jednak wówczas zuchwały, wręcz niewykonalny: w powszechnym przekonaniu surrealizm był przecież mężczyzną! Wątpliwości miały nawet bohaterki tej opowieści – kiedy Chadwick rozpoczynała pracę nad książką, wiele z ikonicznych twórczyń, które znalazły się niegdyś w orbicie surrealizmu, dalej żyło i tworzyło. Niektóre, jak Leonora Carrington, zareagowały na pomysł badaczki entuzjastycznie. Inne – wręcz przeciwnie. Jedna z najwybitniejszych surrealistycznych artystek Meret Oppenheim zabroniła wręcz Chadwick reprodukowania w książce jakiejkolwiek swojej pracy. Stała na stanowisku, że talent artystyczny nie ma płci, jest, jak to określiła, „androgyniczny”. Uważała przy tym, że opisywanie artystek wyłącznie w kontekście twórczości innych kobiet tylko pogłębia ich izolację i wykluczenie z uniwersalnej historii sztuki. W tej kwestii z Oppenheim zgadzały się również Leonor Fini i Dorothea Tanning. Wiele z twórczyń, które Chadwick uczyniła bohaterkami swojej książki, z ambiwalencją traktowało też sam surrealizm.
Breton miał temperament guru, usiłował kierować ruchem niczym sektą: łatwo przychodziło mu oskarżanie kolegów i koleżanek o odstępstwa od doktryny i wykluczanie ich z grona „prawdziwych” surrealistów. Artystki tworzące i wystawiające wspólnie z jego grupą, miały za sobą zbyt wiele zmagań z próbującymi je kontrolować mężczyznami, aby podporządkowywać się władzy kolejnego samca alfa, lubiącego odgrywać rolę ojca. Wiadomo, że Frida Kahlo drwiła z Bretona, jego przywódczych ambicji i skłonności do prawienia kazań. Fini w rozmowach z Chadwick podkreśla, że choć przyjaźniła się z surrealistami, z niektórymi romansowała, pokazywała prace na ich wystawach i odczuwała z nimi pokrewieństwo wrażliwości, to nigdy nie uważała się za jedną z nich. Nie pragnęła być surrealistką, lecz sobą – interesowały ją własna wolność i rozwój twórczy, a związek z ruchem Bretona był sojuszem, który na pewnym etapie pomógł jej w realizacji tego celu. Taka postawa charakteryzowała wiele artystek z kręgu historycznego surrealizmu, bo dla nich nie był on doktryną czy programem, lecz obszarem swobody twórczej, punktem wyjścia do poszukiwań prowadzących w różnych kierunkach, wśród których najważniejszy stanowiło obrazowanie i wyrażenie kobiecego doświadczenia wyzwolonego spod dyktatu męskiego spojrzenia. W tym sensie książka Chadwick opowiada nie tylko o surrealizmie, może nie przede wszystkim o nim, lecz o pokoleniu zuchwałych, bezkompromisowych modernistek, które zdołały wziąć w tym nurcie udział, a nawet go przekroczyły, wybijając się na artystyczną niepodległość.
Książka Whitney Chadwick w momencie publikacji budziła kontrowersje. Dziś jest pozycją klasyczną. Odegrała ogromną rolę w procesie „odkrywania” na nowo przemilczanych artystek. Dzisiaj ich twórczość jest przedmiotem żywego zainteresowania galerii, muzeów i biennale sztuki.
W Polsce „Artystki i surrealizm” ukazują się aż cztery dekady po amerykańskiej premierze. Nie straciły jednak nic na aktualności. Surrealizm jako zorganizowany ruch i program artystyczno-polityczny należy od dawna do historii. Jako rodzaj wrażliwości pozostaje wciąż żywy. Wśród najgłośniejszych polskich artystek ostatnich lat nie brakuje takich, które, jak choćby Aleksandra Waliszewska czy Agata Słowak, prowokują swoją twórczością skojarzenia z surrealizmem. Nie znaczy to, że podążają ścieżką wskazywaną przez André Bretona w jego manifestach. Łączy je za to wiele z bohaterkami książki Chadwick, które sto lat temu dołączyły do rewolucyjnego ruchu artystycznego, by dokonać wewnątrz niego własnej rewolucji.
Whitney Chadwick „Artystki i surrealizm” (Fot. materiały prasowe)
Rubryka powstaje we współpracy z ASOM Collection.