1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

Urządzanie siebie: wywiad z Agnieszką Glińską

Kampania Zabierz Laske do kina/FB TEATR STUDIO
Kampania Zabierz Laske do kina/FB TEATR STUDIO
„Punktem zwrotnym w moim życiu okazała się ciężka depresja i próba wyjścia z niej” – reżyserka Agnieszka Glińska w rozmowie z Robertem Rientem opowiada o procesie terapii podobnym do gruntownego remontu domu.

Dyrektorowanie, reżyserowanie, aktorstwo – co z tego jest najprzyjemniejsze?

Reżyserowanie, bo to ważne spotkania z ludźmi. Proces jest najcenniejszy, codzienne próby i wszystko, czego w ciągu pracy się dowiadujemy o sobie nawzajem, to cała przygoda. A potem spotkanie spektaklu z widzami.

Ma pani szczęście do ludzi?

To się dzieje naturalnie, ludzie się jakoś wyczuwają. Intuicyjnie przecież wiemy, z kim chcemy się zadawać. Kiedyś ufałam intuicji w dużo mniejszym stopniu. W pewnym momencie doszło do mnie, że jeśli nie chcę z kimś utrzymywać kontaktów, to nie warto. Poziom relacji, czystości komunikacji między ludźmi, swobodnego przepływu energii – jest dla mnie najważniejszy. Nigdy nie jest idealnie, ale troszczę się o to, by w pracy było czyste pole. Bez tego mnóstwo radości twórczej, zapału i potencjału się eliminuje. Lubię wymianę i lubię pracować, jak jest miło. Nie umiem egzystować w napięciu i w konfliktach. Wierzę, że atmosfera, w jakiej powstaje spektakl, przekłada się na efekt.

Od zawsze miała pani takie podejście?

Na początku było to nieświadome i wynikało z lęku, by nie stworzyć sobie warunków, w których słabo funkcjonuję. Myślę, że umiem wyczuwać ludzkie nastroje, napięcia, potrzeby. To, co robię w teatrze, jest dla mnie sposobem na życie, czy raczej formą spędzania życia. A skoro tak, to dlaczego nie sprawić, by było z tego jak najwięcej korzyści dla wszystkich? Nie jakichś spektakularnych, ale tych tzw. ludzkich.

Kiedyś wracałam z córką z przedszkola i ona powiedziała: „Zobacz, mamo, wszyscy ludzie są tacy sami, a każdy jest inny”. Codzienne uświadamianie sobie tego, budowanie więzi, relacji na różnych dystansach ma sens. Do tego dochodzi spotkanie z literaturą, z autorem, z bohaterami i ich problemami, motywacjami, lękami, marzeniami. To ciągłe poruszanie się w tej najbardziej skomplikowanej machinie, jaką jest człowiek.

„Tradycjonalistka”, „reżyserka teatru środka”, „autorka sztuk zgrabnych”, „matka stołecznych teatrów” – pani się przywiązuje do którychś z tych określeń?

Nie, i nie lubię ich. To medialna potrzeba, nie uważam, by te określenia cokolwiek wyjaśniały, raczej ograniczają. By z tego, co o mnie powiedziano lub napisano, się wyzwolić, muszę stoczyć walkę, by dla samej siebie wiedzieć, jak jest naprawdę.

Szefuję teraz publicznej instytucji, siłą rzeczy staję się osobą publiczną, to trudne, nie zawsze mi to wychodzi. Trzeba mieć w pogotowiu różne twarze do różnych sytuacji. Znosić to, że media tworzą jakiś mój obraz, i nie mam na to wpływu. Na szczęście bycie dyrektorem to tylko etap, nie traktuję tego jak dożywocia. Myśl, że nie wiem, gdzie będę za parę lat, uspokaja mnie, lubię to uczucie.

Kiedy się pani urodziła, mama miała 18 lat, a tata – 19. Jak na obecne realia, byli młodymi rodzicami. Jak wpłynęło na panią dzieciństwo?

Każdy tak ma, że te bardzo dobre i te złe strony życia oraz to, jak się z nimi zmagamy, jest zakorzenione w tym pierwszym okresie. Moi rodzice są wspaniałymi, mądrymi ludźmi. Gdy się urodziłam, byli młodziutcy, często zastanawiam się, jak w ogóle dali radę. To, co od nich dostałam, daje mi siłę, to, czego nie dostałam, jest katalizatorem moich zmian.

Powiedziała pani w jakimś wywiadzie, że jest zmęczona budowaniem swojego wizerunku, udawaniem kogoś, kim nie jest.

Przy czytaniu swoich i obcych wywiadów mam podobnie, zastanawiam się, ile w tym kreacji. Zmęczyło mnie budowanie fałszywego „ja”. Odpakowuję się wciąż z kolejnych warstw, jak cebula. I wydaje mi się, że moja droga jest drogą w głąb siebie, a wszystko inne jest próbą ucieczki przed życiem.

Od zawsze była pani na tej drodze?

Nie, no skąd… Punktem przełomowym była bardzo ciężka depresja i próba wyjścia z niej. Wiem, że już mam narzędzia, by do takiego poziomu depresji nie wrócić, zostałam w nie wyposażona dzięki terapii. Oczywiście, czasami bywa trudno, ale nie rozlewam się już na podłogę, nie trzeba mnie zbierać łyżeczką.

Co to za narzędzia?

Nie umiem ich nazwać, to moje nowe mechanizmy, powstałe ze mnie, niebędące wcześniej wytworzonym i nieświadomym schematem. Sama się uczę, sama je buduję. Cały proces terapii wydał mi się porównywalny do remontowania domu. Gdy chcemy urządzić go po swojemu, trzeba wyburzyć wszystkie znajdujące się tam ściany oprócz nośnych, nie wystarczy ich pomalować kolejną warstwą farby. I podczas tego odnawiania jest taki moment, gdy wydaje się, że to wszystko nie ma końca. Tony gruzu i osiadający wszędzie pył. Potem powoli się wszystko oczyszcza, pojawia się nowa przestrzeń. Urządzanie siebie jest trudnym i mozolnym procesem, nie wywiozłam jeszcze całego gruzu, wciąż stawiam ścianki z dykty, sprawdzam, czy będą pasowały w nowym miejscu, ale stare ściany już zburzyłam.

A czym są te ściany nośne?

To coś, co sprawia, że my to my. Jakieś pojedyncze myśli, chwile emocji, rozpoznawania ich, trudno uchwytne dotykanie istoty, czyli właśnie tych ścian nośnych. Wciąż nie wiem, czym one dokładnie są.

Ostatnio kusi mnie coraz bardziej właśnie odgruzowywanie myśli, iluzji, burzenie, a nie budowanie lepszej wersji siebie, dojście do tego miejsca, które jest od zawsze, takie porzucanie stałości.

Też tak mam, nie muszę mieć nowego domu z czymś na stałe, moje ścianki mogą być mobilne. Tylko nie chcę żyć w pyle, z gruzem pod stopami, bo tak się nie da oddychać.

Niektórzy żyją w ciągłym remoncie.

To również jest pozór, chęć zatrzymania pewnego bezpieczeństwa, które daje brak konieczności decydowania. Łatwo wtedy jest zrzucić winę na innych, na świat, bo przecież ja mam ciągle remont.

Zatem intensywnie pani pracuje nie tylko zawodowo, ale i osobiście. A być mamą – jakie do doświadczenie?

Nie chcę tego do końca werbalizować, ale wiedziałam od zawsze, że mam instynkt, że tego chcę, potrzebuję. Być może właśnie macierzyństwo jest ścianą nośną we mnie, jest czymś tak immanentnym i prawdziwym, że w najtrudniejszych sytuacjach dawało mi siły, by przeżyć. Chodzi pewnie o możliwość dawania. Macierzyństwo jest oddawaniem siebie, w jakimś sensie bezzwrotnie. Potem można mieć tylko satysfakcję lub brak, przecież nie chowamy dzieci dla siebie. Idą sobie w świat, żyć swoim życiem.

To boli?

Jasne. Zdanie sobie sprawy, że nie jestem dziecku już potrzebna tak, jakbym chciała, że nie powinnam już przeżywać jego emocji, interesować się wszystkim tak jak kiedyś – jest potwornie bolesne. Oczywiście, mogę się troszczyć, dawać bezpieczeństwo, być pomocna, gdy tego potrzebuje, ale z niczym nie mogę się narzucać. To jest takie hamowanie ręcznym podczas ostrej jazdy, trudny moment dla obu stron. Nie ma sensu udawać, że separacja z dzieckiem nic nie kosztuje, bo jest to jednak forma żałoby po stracie.

Jak sobie pani z nią radzi?

Bez terapii bym sobie pewnie nie poradziła. Gabinet terapeuty to takie miejsce, które pomaga nie tylko poszerzyć świadomość, ale również przeżywać. Przez te lata wiele osób namówiłam na terapię, śmieję się, że mam misję szerzenia wiedzy o psychoterapii, tłumaczę znajomym bliższym i dalszym, co z tego może być dobrego.

Powtarza pani za Mają Komorowską, że na końcu przedstawienia zawsze trzeba dać nadzieję. Dlaczego?

Wykonuję pracę, która może mieć wpływ na ludzi, a to jest bardzo odpowiedzialne zadanie. Ci, którzy są dla mnie największymi artystami, zostawiają takie powietrze, pokazują, że świat jest dramatyczny, że życie potrafi być beznadziejne, sytuacje mogą być ostateczne i piekielnie boleć, ale można znaleźć z tego wyjście, albo spojrzeć z innej strony. I okazuje się, że postrzegamy świat tym, co mamy w środku.

Co to znaczy?

Jeśli mam w sobie żółć, będzie mi się wydawało, że ludzie mają w sobie pełno żółci. Odbijamy siebie na świat zewnętrzny. Wierzę, że każdy może przejść z zaciemnionej strony ulicy na słoneczną.Być może na krótko, tylko by złapać kilka promyków. Nie jesteśmy skazani tylko na ciemność, ale to przekonanie trzeba stworzyć w sobie, ono potem projektuje na wszystko inne. To może być wybór, niekoniecznie dokonany raz na zawsze. Może idealizuję, ale myślę, że drogę można zawsze zmienić.

Albo chociaż kierunek, w którym się patrzy. Trochę to w opozycji do wielu współczesnych spektakli, które pokazują, że...

...świat jest zły, nigdy się go nie naprawi, a wkoło jest gówno i syf.

Tak. A my jesteśmy cudowni, bo się potrafimy w tym nurzać, i wy, skoro przyszliście na spektakl, też wyjdziecie brudni.

Można wyjść brudnym, ale dostać jeszcze kalejdoskop, by ten brud sobie pooglądać na kolorowo, albo ręcznik do ręki.

Jaka jest różnica w reżyserowaniu spektaklu dla dzieci i spektaklu dla dorosłych?

Już po pozycji ciała widać różnicę pomiędzy tymi grupami. Dorosły widz czasami jest już znudzony, zanim się zaczął spektakl, wtapia się w fotel, jego ciało mówi: „No, co mi dzisiaj pokażecie? No proszę, czym zabawicie? Jakie to będzie? Postarajcie się”. A dzieci siadają z głowami wysuniętymi do przodu i oczami, które aż krzyczą: „Co to będzie?! Co to będzie?!”.

Kim jest dobry aktor?

Nie wiem. Wiem jedynie, że w pracy z nim musi pojawić się zaufanie. Kryteria ludzkie wychodzą poza zawodowe, osoby, z którymi pracuję, to są przede wszystkim świetni ludzie. Nie umiałabym pracować z kimś, z kim nie chciałoby mi się rozmawiać, obok kogo przebywać. Ludzie mnie ciekawią, gdy jeżdżę metrem lub tramwajem, to czasami dzieci mi mówią: „Mamo, nie gap się tak”. Lubię się przyglądać. Ludzie mnie inspirują. Imponują mi ci, którzy robią coś dla świata, niekoniecznie z wielką pompą. Wystarczy, że na swoim małym terytorium potrafią coś światu dać.

Lubi pani uczyć?

Uwielbiam, mam satysfakcję, gdy mogę się na coś przydać, wyposażyć w wiedzę. Bazuję na swoich doświadczeniach. Wiem, czego potrzebowałam, będąc studentką, a czego nie dostałam, przed czym nie umiałam się ochronić, a przed czym wykładowcy mnie nie ochronili. Dużo mojego starania idzie w tym kierunku, by dać im to, czego ja nie dostałam.

Co jest na tej liście?

Nigdy nie zmuszam nikogo do tego, na co ktoś nie jest gotowy, na egzaminie nie jest najważniejszy efekt. Uczę cierpliwości, radości szukania. To właśnie Maja Komorowska uczyła mnie, żeby tej radości nie zatracić. Zależy mi, aby studenci byli samodzielni, samosterowni. Nie prowadzę ich za rękę, traktuję jak dorosłych ludzi.

Życie w trybie 12-godzinnym, w ciągłym ruchu pani służy?

Lubię to. Trudno mi się przestawić z biegu, ale gdy to robię – to radykalnie. Rzadko się zdarza moment, bym nic nie robiła, ale gdy już przychodzi, to faktycznie, zupełnie bezczelnie robię nic.

I jak to „nic” smakuje?

Jak nic, straszne i pełne nic… Przez pierwsze trzy dni mam wyrzuty sumienia. Na odbiór pewnych rzeczy trzeba mieć pojemność, przestrzeń, której brakuje w trybie pracy. Czytam wtedy czasami, ale poza tym nie kiwnę nawet palcem.

Agnieszka Glińska, ur. 18 lutego 1968 roku we Wrocławiu reżyserka teatralna i telewizyjna, aktorka, wykładowczyni Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie, od 2012 roku dyrektorka warszawskiego teatru Studio. Ukończyła Wydział Aktorski i Reżyserii Dramatu warszawskiej PWST. Laureatka m.in. Nagrody im. Leona Schillera i Paszportu „Polityki”. Prywatnie mama Franciszka i Janiny, partnerka aktora Krzysztofa Stelmaszyka.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze