1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Kultura

„Wszystko zaczyna się i kończy na kobietach”. Xavier Dolan o twórczości i życiu

Xavier Dolan (Fot. East News)
Xavier Dolan (Fot. East News)
„Zawsze wszystko zaczyna się i kończy na kobietach. Nie pozwólcie sobie wmówić, że jest inaczej” – nawołuje 30-letni Xavier Dolan. Już dawno nie cudowne dziecko kina, ale w pełni dojrzały twórca, który nie jest pewien, czy nadal chce się poświęcać reżyserii.  Na nasze ekrany wszedł właśnie jego film „Matthias i Maxime”.

Wierzysz, że jeden pocałunek może odmienić całe życie?
Kiedyś myślałem, że seks ma taką moc. Bzdura! Pocałunek to piękna i czysta obietnica czegoś więcej. Wszystko jest możliwe na tym etapie. Z kolei seks to już spełnienie. Finał. Bez sensu zaczynać od końca.

Dlaczego zmieniłeś zdanie?
Z wiekiem staję się niepoprawnym romantykiem. Chyba zachodzi jakiś regres – staję się naiwny i prostolinijny.

Naprawdę uważasz, że to regres?
No wiesz, powinniśmy uczyć się na błędach. Doświadczenie hartuje. W pewnym sensie i mnie zahartowało, uzbroiło w pewien pancerz, a jednak nie ma we mnie żalu, rozgoryczenia, podejrzliwości wobec ludzi. Ludzie są, jacy są. Chcę wierzyć, że zło istnieje po to, by mogło istnieć dobro. Że pomimo złych nawyków ludzi wciąż stać na to, by wzbijali się ponad rutynę codzienności i realizowali piękne cele. Mówię, że jestem naiwny i prostolinijny, i tak właśnie jest. Wolę to niż cynizm i wyrachowanie.

Masz dopiero 30 lat. To chyba za wcześnie na cynizm?
Znam wielu cyników z mojego pokolenia. Wiek nie ma tu nic do rzeczy. To kwestia wielu okoliczności towarzyszących: zepsucia dobrobytem, braku pasji, wpływu mediów, pustki emocjonalnej...

Xavier Dolan (Fot. East News) Xavier Dolan (Fot. East News)

Umiesz się przed tym wszystkim bronić?
Próbuję.

Jak?
Trochę grywam.

Chyba nie do końca rozumiem: w jaki sposób aktorstwo chroni cię przed cynizmem?
Ale ja grywam w życiu. Bywam kimś lepszym, czasami gorszym... po prostu odbijam się od siebie, wychodzę z własnej sfery komfortu. Nie zrozum mnie źle – nie chodzi mi o to, że kreuję siebie samego. Po prostu podkręcam rzeczywistość wokół. Prowokuję zdarzenia, żeby doświadczyć czegoś ponad normę, ponad przeciętność.

Po co ci to?
Wolę się sparzyć po raz kolejny, ale poczuć, że żyję, niż kalkulować, co mi się opłaca, a co nie. Dlatego wierzę w siłę pocałunku, tak jak wierzę w siłę danego słowa czy w siłę sztuki. Gdybym wierzył w siłę seksu, to tak, jakbym zakładał, że ludzie wolą przeczytać recenzję niż pójść zobaczyć mój film. Za stary jestem na to.

Za stary? Wyreżyserowałeś już osiem pełnometrażowych filmów. Wszyscy raczej podkreślają, że jesteś dość młody jak na swoje dokonania.
Miałem to szczęście, że od zawsze wiedziałem, co chcę robić. Poza tym urodziłem się w Kanadzie, kraju, który daje obywatelom zaplecze do tego, by mogli się realizować. Dodaj tu nieszczęśliwe dzieciństwo, czyli paliwo każdego artysty. W zasadzie musiałem, chcąc nie chcąc, zająć się sztuką. Inaczej bym zwariował.

No dobra, nie chcę wyjść na rozkapryszonego bachora. Chodzi mi o to, że dobrobyt stabilnego ekonomicznie i politycznie kraju rozleniwia. Bogate demokracje usypiają swoich obywateli, robiąc z nich roszczeniowe marionetki. W tym kontekście fundamentalne dla przyszłego artysty okazują się zawsze punkty graniczne – wojny, traumy, rodzinne zawirowania, poszukiwania własnej tożsamości, zaborcza miłość matki i takie tam... Zresztą nie chcę się powtarzać, wszystko jest w moich filmach.

Stawiasz sobie w ogóle jakieś granice? Istnieją dla ciebie rzeczy zbyt intymne, żeby pokazywać je na ekranie?
Coś na pewno zostawiam dla siebie i bliskich. Nie wszystko jest na sprzedaż. Był kiedyś chyba taki polski film?

„Wszystko na sprzedaż” w reżyserii Andrzeja Wajdy z 1968 roku. Fikcja miesza się tu z rzeczywistością. Tak jak w twoich obrazach.
Tak, aktorzy często mówią u mnie własnym głosem. Inaczej sobie tego nie wyobrażam. Pracuję zawsze na to, żeby film był jak najbardziej naturalny. Dlatego dość dobrze poznaję swoich aktorów. Spędzamy ze sobą sporo czasu, zanim staniemy na planie. Jest trochę tak, że wysysam z nich soki, witalność, prawdę, ale to nie powinno nikogo dziwić – reżyseria ma w sobie wiele z wampiryzmu. A scenariusz w moim przypadku jest tylko punktem wyjścia.

Ostrzegasz aktorów przed samym sobą?
Podejmują ryzyko zawodowe. Ja jestem od tego, żeby ich reżyserować, nie ochraniać.

Jaki był punkt wyjścia w przypadku filmu „Matthias i Maxime”?
Właściwie powiedzieliśmy już wszystko o tym obrazie. Pocałunek dwóch chłopaków zmienia ich życie raz na zawsze.

Przyjaciele z dzieciństwa nagle odkrywają, że być może są w sobie zakochani. Albo może raczej, że mogliby się w sobie zakochać...
Znasz kogoś całe życie i nagle okazuje się, że wcale nie. Może ci się zresztą wydawać, że znasz samego siebie, a i to nie do końca prawda. Znasz się na tyle, na ile życiowe doświadczenia pozwalają ci siebie poznać.

Matthias i Maxime trzymali się razem już, kiedy mieli po pięć lat.
Są najlepszymi przyjaciółmi. Więcej, są jak bracia, i co do tego nie mamy wątpliwości. Niespodziewanie jeden pocałunek wszystko zmienia. Nawet nie tyle zmienia, ile podważa, zaburza pewien porządek.

Namiętność to rzecz, którą możesz dość szybko zweryfikować – idziesz do łóżka i sprawdzasz, czy to jednorazowa sprawa, czy coś więcej. W przypadku Matthiasa i Maxime’a jest inaczej, oni czują pożądanie względem siebie, ale czują też, że nie chodzi wyłącznie o fizyczną przyjemność czy zaspokojenie. Bardzo możliwie, że łączy ich głębokie uczucie. Dziś mają po 30 lat. Pytanie, gdzie ta miłość była przez 25 lat ich życia i znajomości. Dlaczego nie czuli jej wcześniej?

Ty znasz odpowiedź?
Nie ma jednej odpowiedzi. I znalezienie jej niekoniecznie musi przynieść ukojenie. O tym jest mój film.

I o tym, że czasami ludzie nie chcą szukać odpowiedzi. Szanuję to. Nie rozumiem, ale szanuję.

To twój kolejny film bez postaci ojca.
A to jakiś problem?

Zwykła obserwacja.
Nie interesuje mnie przedstawianie ojca na ekranie. Nie był częścią mojej rzeczywistości na żadnym etapie życia. Nie jest dla mnie w żaden sposób fascynujący – narracyjnie, wizualnie, społecznie, emocjonalnie. Nie czuję potrzeby, żeby pokazywać figurę ojca w kinie. Tyle już powstało filmów o ojcach... a ja znam całe rodziny, które obyły się bez nich i trwało to pokoleniami. Nie wiem, czy to było złe, czy dobre. Za to widziałem i znałem kobiety, które były znakomitymi matkami i cudownymi ojcami równocześnie. Czasami zachowywały się fatalnie – błądziły, upadały, próbowały znowu. Ale były, podnosiły się, walczyły. I to jest dla mnie temat, na pewno nie patologia.

Chcę opowiadać o kobietach. Chcę je analizować. Chcę je ubierać i rozbierać na ekranie. Wydaje mi się, że zawsze wszystko zaczyna i kończy się na kobietach. Nie pozwólcie sobie wmówić, że jest inaczej.

W „Matthiasie i Maximie” grasz ty, grają też twoi przyjaciele.
Dlatego wszystko było dla mnie naturalne. Niemal intuicyjne. Nie zastanawiałem się nad wieloma rzeczami, bo nie musiałem. Znam tych ludzi całe moje życie, obsadziłem ich, bo wiedziałem, że po części zagrają siebie, czyli zwykłych 30-latków, którzy bywają zblazowani, zagubieni, nienasyceni, leniwi, nieszczęśliwie zakochani, radośni, spontaniczni, gadatliwi, otwarci. Tacy zwykli, tacy moi. Niektóre żarty być może będą nawet niezrozumiałe dla widzów, ale tak miało być – chodziło o to, żeby pokazać, że to zgrana paczka. Komuś z zewnątrz trudno ich czasami zrozumieć, ale nawet nie do końca wszystko rozumiejąc, cudownie się na nich patrzy.

„Matthias i Maxime” (Fot. materiały prasowe) „Matthias i Maxime” (Fot. materiały prasowe)

Łatwo reżyseruje się przyjaciół?
Skąd, to orka [śmiech]! W ogóle się nie słuchają. W ogóle! Cały czas mają „lepsze pomysły” i mówią to na głos przy całej ekipie [śmiech]. Jakoś dobrnęliśmy do finału, ale momentami musiałem ich mocno dyscyplinować. Myślę, że wszyscy zaskoczyliśmy się parę razy.

Czy to prawda, że rzucasz reżyserię?
Hm... Nie wiem. Niczego nie obiecuję [śmiech].

Plotki skądś się biorą.
Nie wiem sam, co mam odpowiedzieć, ale chciałbym uczciwie i w zgodzie ze sobą. Jestem na pewno na takim etapie drogi, że chciałbym mocniej postawić na aktorstwo. To mnie teraz kręci bardziej.

Trudno pogodzić reżyserię z graniem?
Nie mogę skrupulatnie czytać scenariuszy i rozważnie przyjmować ról. Wróć! „Rozważnie” to złe słowo. Lubię ryzykować, ale muszę wiedzieć, że warto. A na podejmowanie decyzji trzeba czasu. Ja nigdy nie działam raptownie w kwestiach zawodowych, potrzebuję ułożyć się z pewnymi rzeczami, to zwykle długi proces. Dotychczas większość mojej uwagi pochłaniała reżyseria, inaczej być nie mogło. Z drugiej strony – już tyle razy okrzyknięto mnie nadzieją reżyserii, a potem mieszano z błotem, żeby znów wynieść na piedestał, żeby następnie z niego strącić... I tak w kółko. Myślę, że powinienem dać ludziom od siebie odpocząć. Dać im za sobą zatęsknić. Jest też trochę tak, że zacząłem definiować życie przez reżyserię. Przez ostatnią dekadę głównie reżyseruję. To nieodłączny element mojej codzienności.

Nie będziesz tęsknił?
Ale ja się z niczym nie rozstaję! Nie zrywam kontaktów. Po prostu czuję się pusty, wypalony. I żeby móc tworzyć, żeby móc reżyserować, muszę znowu naładować baterie. Nie chodzi o żaden odpoczynek – raczej o to, żeby pożyć i coś przeżyć. A potem o tym opowiedzieć.

A wyobrażasz sobie, że w ogóle nie zajmujesz się kinem?
Kiedyś myślałem, że kino jest mi niezbędne jak oddychanie. A teraz wiem, że czasami trzeba wyjść z kina tylko po to, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Trzeba wyjść z ciemności do światła.

Xavier Dolan urodził się w Montrealu w 1989 roku. Jest reżyserem takich filmów, jak m.in.: „Zabiłem moją matkę”, „Wyśnione miłości”, „Na zawsze Laurence” (Nagroda Specjalna w Cannes), „Mama” (Nagroda Jury w Cannes), „To tylko koniec świata” (Grand Prix i Nagroda Jury Ekumenicznego w Cannes). Otwarcie przyznaje, że jest gejem, jego filmy zawierają wątki autobiograficzne.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze