1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia
  4. >
  5. Grażyna Wolszczak: „Potrafiłam odpuścić”

Grażyna Wolszczak: „Potrafiłam odpuścić”

Grażyna Wolszczak: „Wychowanie? To stała obecność, towarzyszenie dziecku w zwykłym codziennym życiu. To całe wychowanie dzieje się w trakcie, mimochodem”. (Fot. BEW Photo)
Grażyna Wolszczak: „Wychowanie? To stała obecność, towarzyszenie dziecku w zwykłym codziennym życiu. To całe wychowanie dzieje się w trakcie, mimochodem”. (Fot. BEW Photo)
Cały czas towarzyszyło mi lekkie poczucie winy, że poświęcam synowi za mało uwagi, że za dużo pracuję. Ale z drugiej strony powtarzałam sobie, że gdybym siedziała tylko w domu, to byłabym nieszczęśliwa, a po co dziecku nieszczęśliwa matka? – mówi aktorka Grażyna Wolszczak, mama Filipa, lat 30.

Tak, Filip jest już poważnie dorosły. Kiedy był mały, umierałam z ciekawości, co z niego wyrośnie, w którą stronę życia skręci. A teraz proszę, jest dorosły, samorządny i niezależny. I okazało się, że wszystkie niepokoje matczyne się nie sprawdziły, bo wyrósł na porządnego człowieka, empatycznego, uważnego. A zawodowo? Po jego maturze nawet się nie martwiłam, że nie ma pomysłu na życie, bo ja też w tym wieku nie wiedziałam, co będę robić w przyszłości. Myślałam więc: „Spokojnie, nie denerwujemy się”. Mówiłam: „Jesteś dobry z matmy, to idź na informatykę, a potem zobaczysz, czy to cię kręci, czy nie”. Po dwóch miesiącach stwierdził, że informatyka z całą pewnością nie jest dla niego. I zaprotestowałam, gdy chciał od razu rzucić studia: „Dokończ chociaż semestr, bo może za wcześnie rezygnujesz”. I dokończył, ale przez następne pół roku siedział przed komputerem i grał. Wkurzało mnie, że tak marnuje czas. Na wiosnę oświadczył, że zdaje na psychologię. „Aha, czyli dalej nie wie”, pomyślałam, bo ja też zdawałam na ten kierunek, kompletnie bez przekonania, tak z braku laku. Jednak okazało się, że jest prawdziwym pasjonatem psychologii, skończył te studia, obronił pracę magisterską, rozpoczął bardzo ciekawą ścieżkę zawodową.

Aż tu nagle, dwa lata temu, pyta, czy zasponsoruję mu intensywny kurs informatyki, kurs programowania. Zatkało mnie. Przecież informatyka z całą pewnością miała być nie dla niego. Zasponsorowałam. Stwierdził, że ma talent do tego programowania, bo połowa kursantów odpadła w trakcie, a w większości byli to ludzie już po studiach informatycznych. Rzeczywiście, pracę znalazł od razu. Jeszcze w trakcie jego studiów na SWPS powiedziałam: „Umówmy się tak, że jesteś na moim utrzymaniu do końca studiów plus jeszcze rok. Potem idziesz na swoje. Zawsze możesz na mnie liczyć, kiedy będziesz w potrzebie, zawsze ci pomogę, ale odpowiedzialność za swoje życie, za swoje wybory ty ponosisz”. Przyznaję, że nie bardzo wierzyłam w to, że potraktuje moje słowa poważnie. Tymczasem potraktował. Szybko, jeszcze na studiach, wyprowadził się, a rok po ich skończeniu zaczął sam się utrzymywać. Jestem z niego superdumna!

Jego mieszkanie, jego sprawa

Długo żył w chłopięcym świecie. Najpierw dziewczyny były głupie, nie interesował go ich świat. Potem miał, oczywiście, koleżanki, ale długo nie zapraszał żadnej do domu. Zastanawiałam się nawet, co będzie, jak przyprowadzi jakąś bezmyślną lalę z tipsami. Bałam się, że tego nie dźwignę. Znowu się okazało, że martwiłam się niepotrzebnie. Bo któregoś dnia przyszedł ze studentką SGH. Zaraził ją psychologią, zaocznie potem skończyła SWPS. Zamieszkali razem, stanowili naprawdę superparę. Okazało się, że w uczuciach jest długodystansowcem, związek przetrwał sześć lat.

Wyprowadził się z domu do dziewczyny, jak miał 20 lat. Nie, nie przeżywałam syndromu pustego gniazda. Może dlatego, że wyprowadzał się stopniowo – najpierw nie wracał na noc, potem na kilka nocy. Wpadał tylko zmienić ciuchy. W końcu powiedziałam mu: „Jeśli mieszkasz teoretycznie tu, ale praktycznie już tam, to powinieneś dokładać się tam do czynszu”. I tak oto się wyprowadził. Potem ja zmieniłam mieszkanie, nie ma w nim już pokoju dla Filipa. I dobrze! Bo wspólne mieszkanie generowało konflikty, zawsze miałam pretensje o bałagan, a on musiał w końcu zrozumieć, że czyste, wyprasowane ciuchy nie znajdują się w szafie same z siebie.

Okres buntu? Był, ale jakoś tak na spokojnie się buntował mój nastolatek. Stosował bierny opór. Kiedy czegoś od niego chciałam, patrzył na mnie wielkimi oczami i mówił: „W ogóle nie wiem, o co ci chodzi”. Mnie to wkurzało, a on dalej patrzył na mnie jak na świeżo wymytą szybę, co wytrącało mnie z równowagi jeszcze bardziej, więc wychodziło na to, że to ja się miotam, podnoszę głos, a on cały czas był bardzo spokojny. A mnie trudno wyprowadzić z równowagi. Co mnie wkurzało? Naukę miał gdzieś. Radził sobie, ale się nie uczył, to był tak zwany zdolny leń. Pamiętam, jak powtarzałam mu: „Nie chcę szóstek, piątek, chcę normalne, zwykłe, ludzkie czwórki. A on odpowiadał: „Nie rozumiem, o co ci chodzi, trójka to bardzo dobry stopień”.

Kierowałam się intuicją

Miał siedem lat, jak zmarł jego ojciec. Nagle, na wylew, na wakacjach, w domu swoich rodziców. Totalny szok. Wszyscy nieprzytomni, zapłakani. Sąsiadki użalały się nad Filipem: „Oj, biedny ty, biedny, nie masz już tatusia!”. Drugiego dnia to małe dziecko powiedziało: „Nie chcę, żeby wszyscy tak płakali, chcę, żeby było normalnie”. Potraktowałam to poważnie. Spakowałam nas i zabrałam do Warszawy. Nie zabrałam go nawet na pogrzeb. Pewnie to niedobrze, ale wtedy chciałam go chronić przed rozpaczą. Po pogrzebie pojechaliśmy nad morze. Stawałam na głowie, żeby było „normalnie”. Może powinnam skonsultować się z psychologiem, ale nie widziałam żadnych zachowań odbiegających od normy. Może czasem tylko rzucał dziwne teksty, np. „Dla mnie śmierć to jest normalna sprawa”. Co to znaczyło dla siedmiolatka? Uznałam, że od tej pory będę ojcem i matką. Dam radę, bo mam sporo męskich cech, jestem konkretna, zadaniowa. Skoro zaczynaliśmy od zera, to wynajęłam mieszkanie. Po pierwsze, żeby stworzyć całkiem nową sytuację, po drugie, żeby było blisko do szkoły, bo Filip poszedł wtedy do pierwszej klasy.

Robiłam wszystko intuicyjnie. Pracowałam wtedy w Teatrze Rozmaitości, więc po szkole Filip często lądował ze mną w teatrze. System studentek opiekunek nie do końca się sprawdzał. Po paru miesiącach zauważyłam, że Filip zaczął lgnąć do mojego kolegi. Pomyślałam, że brakuje mu mężczyzny w życiu. Ale to się zdarzyło tylko raz. Wybrał sobie dorosłego, z którym się zaprzyjaźnił.

Kiedy zaczęli pojawiać się w moim życiu mężczyźni, zwykle po prostu koledzy, Filip za każdym razem był czujny i pytał: „A czy ten pan ma żonę?”. Badał w ten sposób, w jakiej sprawie ten kolega się pojawiał, czy go brać na poważnie, czy nie. Kiedy Czarek [Harasimowicz– przyp. red.] zaczął u nas bywać, Filip, wtedy chyba 11-letni, rzucił mu taki tekst: „Ty się nie przyzwyczajaj, bo mama może ci zaraz powiedzieć, że cię już nie kocha”.

Wychowanie? To stała obecność, towarzyszenie dziecku w zwykłym codziennym życiu. To całe „wychowanie” dzieje się w trakcie, mimochodem. Musi być spójne. Nie można wygłaszać górnolotnych frazesów, które nie mają zastosowania w zwykłym życiu. Wszystkie złote myśli, choćby najszlachetniejsze, wpadają jednym uchem, wypadają drugim. Myślałam, że przez osmozę, przez tę częstą obecność, przez oglądanie przedstawień nasiąknie teatrem. Ale nie poszedł w tę stronę. Owszem, ma ogromny sentyment do teatru. Kiedy ostatnio robiliśmy spektakl, zapytałam go: „Może któraś z twoich koleżanek chciałaby zostać asystentem reżysera?”. Na co on: „Ja chętnie!”. I przez miesiąc pracował z nami przy „Czworgu do poprawki” w teatrze Imka.

Nie da się uciec od poczucia winy

Przez pierwsze trzy lata życia Filipa nie przespałam ani jednej nocy. Budził się z wrzaskiem kilka albo i kilkanaście razy w ciągu nocy. Dyżurowaliśmy z mężem na zmianę, jedną noc ja, drugą on, ale ściany takie cienkie, więc i tak się budziliśmy. Trzy lata chodzenia na rzęsach. Potem było trochę lepiej, ale całe to macierzyństwo było dla mnie nużące. Patrzyłam z podziwem na Waldka Błaszczyka, który w sekundę wymyślał wspaniałe zabawy dla swojej Marysi, gdy przychodziła z marudzeniem: „Tataaa, nuuudzę sieee”. Ja nie dość, że nie potrafiłam wymyślić nic kreatywnego, to jeszcze te wszystkie zabawy, te bajki w kinie mnie nudziły. Filip wykazywał się większą kreatywnością. Zawsze dobiegały mnie odgłosy zabawy, bitew, które sam ze sobą toczył. Potrafił z patyka znalezionego na spacerze zbudować całą opowieść, czerwona kurtka zawiązana na szyi zamieniała go w Supermana, a czarna w Batmana. Czasem czytałam w łóżku książkę, a on przybiegał: „No, to teraz bawimy się w kobietę i kreta”. I wchodził do poszewki kołdry, udając groźnego kreta. Nie pamiętam tylko, czy kret był dobry, a kobieta zła, czy odwrotnie. Bo w tych zabawach zawsze dobro walczyło ze złem. Cały czas towarzyszyło mi lekkie poczucie winy, że poświęcam mu za mało uwagi, że za dużo pracuję. Z drugiej strony – powtarzałam sobie, że gdybym siedziała tylko w domu, to byłabym nieszczęśliwa, a po co dziecku nieszczęśliwa matka? Dużą ulgę przyniosło mi zdanie wypowiedziane przez Wojciecha Eichelbergera, że nie trzeba być idealnym rodzicem, tylko rodzicem wystarczająco dobrym. To znaczy, że dążenie do perfekcjonizmu nie ma sensu, i tak się go nie osiągnie, trzeba robić tyle, ile się potrafi, najlepiej, jak można, na swoją miarę.

Czasami nasze porażki okazują się sukcesami i odwrotnie. Kiedy na początku zaczęłam angażować się w jego naukę, siedziałam z nim nad lekcjami, zorientowałam się, że moje zdrowie psychiczne, jego zdrowie psychiczne i nasza relacja są ważniejsze niż jego piątki. I pogodziłam się z tymi czwórkami, których i tak było jak na lekarstwo. To była moja porażka, ale też moje zwycięstwo, że potrafiłam odpuścić. Może także dlatego wyrósł na mądrego, zrównoważonego mężczyznę.

Chcę, żeby był zdrowy i szczęśliwy, to oczywiste. Świetnie sobie radzi, choć drażni mnie, że nie buduje stabilizacji i kariery zawodowej. Ale nie spędza mi to snu z powiek. Rozumiem, że może mieć inne priorytety.

Czasem spotykam dziewczyny, które nie chcą mieć dzieci, stawiają na karierę, podróże, mówią, że nie lubią dzieci albo nie mają instynktu macierzyńskiego. A przecież macierzyństwo to doświadczenie, którego nie da się zastąpić niczym innym. Nie da się porównać do niczego. Ale tego się nie zrozumie, dopóki się nie przeżyje. To tak jak z podróżami. Można oglądać w telewizji Wielki Kanion i myśleć, że już się wie, jak tam jest. Ale dopiero jak staniesz nad tym cudem świata, to widzisz, że najlepsza fotografia nie odda tego metafizycznego wrażenia, którego doświadczasz. Ale żeby tam dotrzeć, trzeba się umordować w upale, obetrzeć piętę, zgubić portfel… No i co? I tak warto! Więc z tym macierzyństwem jest dokładnie tak samo!

Grażyna Wolszczak, aktorka filmowa, teatralna i telewizyjna. Zagrała m.in. w „Grach ulicznych”, „Wiedźminie”, „Na dobre i na złe”. Aktualnie można ją oglądać w serialu „Na Wspólnej”. Jej syn Filip jest informatykiem i psychologiem.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze