1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia

Czy robienie zdjęć może nas rozwijać? Pytamy fotografkę Katarzynę Gębarowską

Portret Katarzyny Gębarowskiej - Jarosław Majewski. Fotografia wielkoformatowa na materiale ortochromatycznym, Leszek Potrzebowski
Portret Katarzyny Gębarowskiej - Jarosław Majewski. Fotografia wielkoformatowa na materiale ortochromatycznym, Leszek Potrzebowski
Dziś, gdy prawie każdy ma smartfon z aparatem, zrobić zdjęcie to żaden wyczyn. A jednak Katarzyna Gębarowska twierdzi, że fotografia jest sztuką - patrzenia na świat, ale też zaglądania w siebie. I tego uczy swoje kursantki. 

Przywozimy z wakacji megabajty zdjęć, których nawet nie wywołujemy, pstrykamy 30 razy na minutę, by wybrać najlepsze ujęcie. Na ile robienie zdjęć jest dziś wartością?
Ludzie robią i będą robić zdjęcia, bo to jest część celebracji życia. Odkąd pojawiły się pierwsze aparaty, fotografowanie stało się jednym z życiowych rytuałów, w ramach którego działamy według pewnego schematu. Powinny pojawić się zdjęcia ze ślubu, z chrztu oraz urodzin – te ceremonie wymuszają dokumentację. Ale też zmieniły się momenty, które się utrwala, pojawiły się nowe. Na przykład do niedawna utrwalano śmierć bliskich, dziś już nie.

W książce „Zawód: fotografistka” razem z Małgorzatą Czyńską piszemy o tym, że fotografistki jeszcze w okresie międzywojnia fotografowały swoje zmarłe dzieci, co wówczas nie było niczym dziwnym. Ludzie przychodzili do fotografa, by zrobił portret pośmiertny ich zmarłych, bo zależało im na utrwaleniu wizerunku bliskiego krewnego, także dziecka. Często było to pierwsze zdjęcie im zrobione. Od momentu wynalezienia fotografii ludzie złapali bakcyla, zdjęć było coraz więcej, aparaty coraz tańsze. Nastąpiła era pstrykania, a w międzyczasie zmienił się cel robienia zdjęć.

Cel – co ma pani na myśli?
W XIX wieku wynaleziono album rodzinny, ze zdjęciami, które oglądało się w domowym zaciszu, nie wynosiło do znajomych. Najpierw ten album przeniósł się na carte-de-visite, czyli na pocztówki z własnym wizerunkiem, którymi ludzie się wymieniali. To był taki pierwszy Facebook. Później powstały słynne albumy rodzinne z czarnymi kartkami, w które wkładano zdjęcia, następnie pojawiły się slajdy do oglądania, chwilę potem fotografia cyfrowa i album jako obiekt historyczny przestał istnieć.

Dziś już nie wywołuje się zdjęć…
Nie tylko. Dziś idea albumu istnieje w sieci i jest przeznaczona właśnie do oglądu publicznego. Wrzucamy folder o nazwie „wakacje” i proszę, podziwiajcie. Są tu zdjęcia udoskonalone, za to nie publikuje się tych nieudanych i niewygodnych. W związku z tym oglądamy tylko radosne chwile, żadnych zdjęć z pogrzebów.

Za to chętnie robimy zdjęcia sobie.
Idea selfie istniała od zawsze, popularna była już w malarstwie. Każdy malarz prędzej czy później malował swój wizerunek. Potem przejęła to fotografia, choć wówczas takie zdjęcia często nie wychodziły poza atelier fotografującego, robiono je raczej na użytek własny. Witkacy pstrykał sobie mnóstwo autoportretów, bawił się swoim wizerunkiem. Zdziwiłby się na wieść, że dziś najdroższe zdjęcia na aukcjach sztuki to jego selfie. Cała moda na selfie i zbieranie lajków to odpowiedź na ogromną pustkę, jakiej doświadczamy w życiu. Nie mamy okazji do rozmowy z bliskimi i znajomymi, poruszamy się w świecie wirtualnym, jesteśmy samotni, bo nikt nie ma czasu na spotkania. Zdjęcia w mediach społecznościowych to sposób, by nie zwariować, ale też w nich tkwi nasze poczucie wartości narzucone przez fotografię i media społecznościowe. Staram się to zmienić, choćby na swoich warsztatach.

Proszę o tym opowiedzieć.
Warsztaty nazywają się „Slow motion”, a nazwa pojawiła się, zanim jeszcze słowo slow zrobiło taką karierę. Od początku stały w kontrze do popularnych kursów, gdzie na przykład robiło się zdjęcia nagiej lub ubranej modelce. U mnie na studiach też była taka praktyka, profesor wyznaczał do tego najładniejszą studentkę i pamiętam, że to było dla nas, kobiet, krępujące.

Czego szukają kobiety na pani warsztatach?
Mistrzyni, która pomoże im zacząć pracować z aparatem, ze zdjęciami, ze sobą. A tych mistrzyń wciąż nam, kobietom, brakuje. Artystka Katarzyna Kozyra zrobiła jakiś czas temu badania pokazujące, jak niewiele kobiet, które idą na uczelnie artystyczne, decyduje się potem na pracę w zawodzie. Jak mało z nich wchodzi w rolę mentorek, by przekazywać wiedzę i doświadczenie kolejnemu pokoleniu. Na moich warsztatach staram się to robić.

Jak wyglądają warsztaty?
Opowiadam o fotografii holistycznie, tłumaczę, że jest to sztuka, ale i sposób wyrażania siebie. Za każdym razem gdy to mówię, obserwuję wielką ulgę wśród uczestniczek, bo już po chwili słyszę, że otaczają się ludźmi, którzy stawiają na technikę obsługi aparatu. Słyszą od nich, że to trudne i że sobie nie poradzą, co zniechęca do dalszych prób. U mnie na plenerze kobiety czują ulgę, że wolno im robić nieostre zdjęcia. Często nie są wykwalifikowanymi fotografkami, ale mają duszę artystki i cierpią, że nie potrafią swojej ekspresji przelać na zdjęcie. Uwalniam je od ciężaru doskonałości technicznej. Oczywiście uczymy się podstawowych pojęć, by mogły się swobodnie poruszać w tym świecie, ale dużo rozmawiamy o sztuce, o innych fotografistkach, oglądamy albumy. No i to, co najważniejsze, uczymy się, co to jest body positive.

W jaki sposób?
Ćwiczymy to na sobie (śmiech). Ten termin też wprowadziłam na warsztatach, zanim jeszcze stał się modny. Body positive, czyli patrzenie na siebie i na drugiego człowieka z życzliwością, bez względu na to, jak wygląda, ćwiczymy, robiąc zdjęcia – sobie i innym. Pozwalając też, by ktoś zrobił zdjęcie nam. Zaczynamy dostrzegać, że każdy jest na swój sposób piękny. Widzę wtedy radość pozowania i robienia innym portretów. Na szczęście wiele się zmieniło w naszym sposobie patrzenia na siebie i dziś kobiety chcą fotografować niedoskonałości, zmiany, ciało doświadczone przez czas. Jedna z uczestniczek warsztatów, przy kości i po siedemdziesiątce, rozebrała się, usiadła tyłem do nas w balii i powiedziała, że chce mieć takie zdjęcie jak z obrazów Degasa. Czy to nie jest wspaniały pomysł?

W dobie filtrów w smartfonie takie zdjęcia nie onieśmielają?
Zgrywamy je na komputer i dalej jest dowolnie. Uczestniczki mogą je obrobić, otworzyć w jakimś programie graficznym albo zgrać na smartfona i tam ulepszyć. Ale od kilku lat widzę u nich ogromną różnicę w podejściu do publikowania i pokazywania swoich zdjęć. Na pierwszych plenerach, jeszcze osiem, dziewięć lat temu, moje uczennice chciały, żeby retuszować im zmarszczki, chciały zmian w Photoshopie. Dziś robią to bardzo rzadko, widzę, że bardziej się sobie podobają naturalne, dostrzegam w nich większą akceptację dla upływu czasu i swoich niedoskonałości.

Presja idealnego zdjęcia w mediach społecznościowych przestaje już działać?
Myślę, że kobiety zyskują większą świadomość i wartość siebie. W tym też zasługa takich magazynów jak SENS. Trzeba przyznać, że nie ma i nie będzie innego tak masowego medium sztuki, który ma równie duży wpływ na nasze samopoczucie i na nasz wizerunek jak fotografia. Ale widzę też, że po etapie zachłyśnięcia się fotografią cyfrową ona już tak nas nie bawi, wraca za to powoli fotografia analogowa. Będziemy znowu grzebać w rodzinnych archiwach, chętniej sięgać po zdjęcia właśnie niedoskonałe i niewygodne, bo one nas poruszają i na nas oddziałują. Umówmy się, to, co dziś wrzucamy na Facebooka, niedługo nikogo nie będzie interesowało, a historyków sztuki najmniej.

Z czym wychodzą uczestniczki pani warsztatów?
Na pewno z poczuciem okiełznania aparatu, nabywają potrzebną im wiedzę techniczną, zyskują sprawczość  i przez to większą pewność siebie. Druga rzecz to zgoda na popełnianie błędów, przyzwolenie na niedoskonałość – ta słynna nieostrość, która często jest pożądanym efektem. Wreszcie, wracają z większym poczuciem własnej wartości. To ostatnie pojawia się pod koniec zajęć, gdy pracujemy na portretach i autoportretach.

Fotografowanie siebie aż tyle daje?
Portret to jest chyba moja specjalizacja. Moją pasją zawsze był zwykły człowiek. Ale też widzę, jak wiele dają uczestniczkom opowieści o fotografistkach. Jak historia znanej fotografki, która po rozwodzie zmuszona była zostawić swoje dzieci z mężem, by móc fotografować. Poświęciła bycie matką dla własnej wolności i niezależności. Fotografia kobiet nabiera ogromnej wartości, gdy wiemy, że stoją za nią dramatyczne wybory i historie. Opowiadam je i widzę, że robią moim uczennicom niezły remanent w głowach. W ogóle takie warsztaty i spotkania mają moc, bo kobiety się sobie zwierzają, wymieniają informacjami, wzajemnie wzmacniają.

Często robi pani zdjęcia?
Te analogowe rzadko, nad czym ubolewam. W czasach mojego dzieciństwa fotografia nie była uważana za sztukę, ale pamiętam, jak po obejrzeniu czarno-białych portretów mojej matki sama zapragnęłam robić zdjęcia. Uprosiłam ojca, by sprezentował mi aparat i tak się zaczęła moja przygoda. Potem były małpki z lat 90., pierwsze cyfrówki, za to nie było forów internetowych, znikąd pomocy, jak się uczyć fotografii. Dopiero na studiach trafiłam na mistrza, z którym przyjaźnimy się już od 20 lat. Nauczył mnie robienia zdjęć, tłumaczył cierpliwie zasady i siedział ze mną w ciemni do trzeciej nad ranem. Dziś uczę innych, ale sama nawet własnym dzieciom nie robię zdjęć – szewc bez butów chodzi! Ostatnio po czteromiesięcznym pobycie w Indiach z ponad czterech tysięcy zdjęć udało mi się wybrać 112, które wywołałam. Jestem dumna z tej selekcji. Powoli osiągam wiek, w którym przestaję ścigać się z mężczyznami na lepsze aparaty i znów wracam do fotografii analogowej. Fotografia cyfrowa ma wiele zalet, ale do mnie przemawiają stare zdjęcia.

Katarzyna Gębarowska, fotografka, kuratorka wystaw, dyrektorka Vintage Photo Festival, międzynarodowego festiwalu miłośników fotografii analogowej. Jest współautorką i wydawczynią książek o fotografii, m.in. "Tina Modotti. Fotografka i rewolucjonistka", "Kobiety Fotonu", "Zawód: fotografistka", prowadzi warsztaty rozwojowe dla kobiet. 

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze