1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia

Pomyłki są OK. Czego powinniśmy nauczyć się od Amerykanów?

Jedną z najlepszych cech narodowych Amerykanów jest umiejętność przyznawania się do błędów. (Fot. iStock)
Jedną z najlepszych cech narodowych Amerykanów jest umiejętność przyznawania się do błędów. (Fot. iStock)
Amerykanie są obecnie rozczarowani swoją pogonią za szczęściem i dobrym samopoczuciem. Z drugiej strony – jak zgodnie mówią jej rozmówcy – jedną z ich najlepszych cech narodowych jest umiejętność przyznawania się do błędów.

Pogoń za szczęściem zawarta jest w amerykańskiej Deklaracji niepodległości, a dobre samopoczucie to dla Amerykanina stan, którego po prostu się od siebie wymaga. Jednak kiedy próbuję porozmawiać o szczęściu z moimi amerykańskimi przyjaciółmi, znajomymi i krewnymi – chętnych nie udaje mi się znaleźć. Każda osoba, z którą nawiązuję kontakt, odpowiada, że Amerykanie szczęśliwi zwyczajnie nie są. Victoria i Robin – dwie znajome mieszkanki Nowego Jorku, urodzone w drugiej połowie lat 80. – próbują wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje. I czego, mimo wszystko, moglibyśmy się od Amerykanów nauczyć.

Czyżbym trafiła na zły moment, żeby pytać o szczęście?

Victoria: Zacznijmy od tego, że jest rzeczywiście źle. Wskaźniki zachorowań na depresję są dramatyczne – a nie mamy jeszcze danych z czasów pandemii. W 2016 roku ponad 16 milionów dorosłych w Stanach Zjednoczonych miało przynajmniej jeden epizod depresyjny. Miliony ludzi są uzależnione od narkotyków; ponad 200 osób dziennie umiera z powodu przedawkowania! To dobitnie świadczy o tym, że nie radzimy sobie z rzeczywistością. Dlaczego? Dlatego, że amerykańska wizja szczęścia jest nierozerwalnie związana z kapitalizmem. Choć wydawać by się mogło, że w XXI wieku powinniśmy być już ciut mądrzejsi, nadal bardzo wielu uważa, że prawdziwe szczęście – a wraz z nim szacunek drugiego człowieka – można osiągnąć tylko poprzez posiadanie dużego konta w banku. Łączy się to z wielkim amerykańskim mitem, wedle którego, skądkolwiek pochodzisz, kimkolwiek jesteś – możesz wspiąć się na szczyt, jeśli tylko będziesz wystarczająco ciężko pracować. Sylogizm jest prosty – jeśli nie udało ci się osiągnąć wszystkiego, co chciałeś, to znaczy, że nie pracowałeś wystarczająco ciężko. Co zaś znajduje się na tym wyimaginowanym szczycie? Pieniądze? Sława? Wygodna emerytura? Wszystkie trzy. Dopiero lockdown, do którego doszło w ostatnich miesiącach, uświadomił wielu Amerykanom, że pieniądze to nie wszystko, a dużo więcej szczęścia dać im może zdrowie, poczucie bezpieczeństwa (w tym także ubezpieczenie zdrowotne, którego dużo osób nie ma), dach nad głową. To niby truizmy, ale w Stanach rzecz dla wielu nieosiągalna. Kiedy mój pochodzący z Europy mąż po raz pierwszy tu przyjechał, nie mógł nadziwić się liczbie bezdomnych! Nie chodzi tylko o żebrzących na ulicach; wielu z nich cierpi na choroby psychiczne. Na Starym Kontynencie nie spotyka się tego problemu aż na taką skalę. A już na pewno nie udaje się, że on nie istnieje.

Robin: Kultura amerykańska powstała poprzez wymieszanie tradycji, filozofii i opinii z różnych części świata, więc myślę, że nie istnieje jedna wizja szczęścia wspólna dla całego narodu – zbyt wiele tu wpływów z rozmaitych stron. Jednak zgodzę się, że model opisany przez Victorię jest najbardziej rozpowszechniony – także dzięki kulturze masowej, a więc filmom, muzyce, historiom opowiadanym w mediach. Nie przepadamy za tymi, którym udało się dlatego, że mieli szczęście; uwielbiamy za to biografie, w których nacisk kładziony jest na ciężką pracę prowadzącą do dobrobytu. Znak równości często stawiamy między szczęściem a bezpieczeństwem materialnym. Masz męża lub żonę, dzieci, dom, samochód i pracę? Powinieneś być szczęśliwy. Ważnym elementem tej układanki jest też rywalizacja. Musimy być coraz lepsi, lepsi niż kolega z działu, lepsi niż sąsiad zza płotu, cały czas udowadniać, że nasza wysoka pozycja jest zasłużona. Z drugiej strony uważamy, że szczęście jest prawem, które przysługuje nam od urodzenia. To okropna presja.

Może za dużo o nim myślicie?

Robin: Powiedziałabym, że mamy na jego punkcie obsesję, a to nigdy nie jest zdrowe. Myślimy o nim cały czas i przez to nie jesteśmy w stanie go osiągnąć. Koło się zamyka. Media społecznościowe nie bez kozery narodziły się właśnie w Stanach Zjednoczonych! Jakże silna jest tu potrzeba stworzenia awataru, który stanowić będzie ucieleśnienie siły, sukcesu... Potem trzeba temu awatarowi sprostać. Eksportowaliśmy tę całą zabawę za granicę, gdzie oczywiście także się przyjęła; w końcu rywalizacja to coś do pewnego stopnia właściwego wszystkim ludziom, nie tylko Amerykanom.

Wracając jeszcze do mitu szczęścia osiąganego dzięki ciężkiej pracy – nikt nie tłumaczy dzieciom, jak ta praca ma tak naprawdę wyglądać. Czy tak, że siedzimy w biurze po 15 godzin na dobę i nie widujemy słońca, chmur, nieba? Wielu ludzi nie uświadamia sobie tutaj prostej prawdy: bardziej zrównoważony tryb życia o wiele szybciej doprowadziłby ich do poczucia satysfakcji i wewnętrznego spokoju.

Victoria: Amerykańskie społeczeństwo ma awersję do wszystkiego, co negatywne. Jesteśmy zawsze uśmiechnięci, wszystko ma nam się doskonale udawać, a jeśli tak się nie stanie – broń Boże nikomu o tym nie powiemy. Takie podejście nie tylko prowadzi na dłuższą metę do obniżenia nastroju, ale także blokuje wszelki rozwój. Żeby się rozwijać, człowiek potrzebuje bowiem czasem spojrzeć w oczy czemuś negatywnemu, złemu, smutnemu, pobyć z tym, zmierzyć się. Unikanie wszystkiego, co choć trochę trudne i bolesne, nie skutkuje większą liczbą dojrzałych obywateli.

Robin: Jako amerykańska Żydówka muszę zaznaczyć, że w mojej grupie etnicznej narzekanie i negatywne myślenie to tradycja! (śmiech). Natomiast rzeczywiście większość Amerykanów woli nie zaprzątać sobie głowy niczym trudniejszym, bardziej skomplikowanym czy bolesnym. Nauczyła nas tego kultura masowa. Weźmy bajki Disneya, na których chowają się amerykańskie dzieci. W odróżnieniu od europejskich historii opowiadanych przez Andersena czy braci Grimm, tu każda baśń kończy się dobrze albo jeszcze lepiej! Do lat 50. XX wieku w Hollywood obowiązywał nakaz pozytywnych zakończeń filmowych. Poddając tę naszą ciągłą „pozytywność” krytyce, nie twierdzę oczywiście, że mamy skupiać się w życiu na tym, co złe; warto jednak byłoby dać sobie moment na nauczenie się pewnych mechanizmów, zdobycie narzędzi, które pomogą nam, gdy coś się nie uda. Zło, ból, smutek są przecież częścią ludzkiego doświadczenia.

Pamiętam, że gdy jako nastolatka odwiedzałam rodzinę w Teksasie, często miałam wrażenie, że moje kuzynki nie wiedziały, jak się zachować, jeśli miałam gorszy dzień albo chciałam ponarzekać na problemy z chłopakiem. Dziś moje amerykańskie koleżanki wydają się bardzo skrępowane, mówiąc, że na coś chorują, coś je boli, coś im się nie udało. Macie nawet taki skrót: TMI (too much information). Zwykle właśnie wtedy stosowany.

Robin: Tak, przepraszamy za TMI, ale rozmawiamy. Zaczynamy mówić także o tym, co trudne. To jest postęp. Pokolenie naszych rodziców cały czas miałoby uśmiech przyklejony do twarzy, unikałoby konfrontacji i wierzyło, że to ich wina, że coś ich uwiera. Mogli przecież ciężej pracować, by nie uwierało.

Victoria: Powoli zaczynamy otwierać się na to, co trudniejsze. Z drugiej strony postawa, o której mówiłyśmy na początku – ta utożsamiająca szczęście z liczbą zer na koncie – w ostatnich latach stała się jeszcze bardziej powszechna, co doskonale pokazuje filmowy dokument Lauren Greenfield, zatytułowany „Pokolenie pieniądza” (2018). Wielu nadal nie rozumie, że amerykański sen skończył się dawno temu. Kariera od pucybuta do milionera niektórym się oczywiście zdarzała, ale mało kto bierze w tym równaniu pod uwagę czynnik zwany łutem szczęścia. A on, moim zdaniem, był jednak decydujący.

Robin: Amerykański sen może nie tyle się skończył, co zatrząsł w posadach. Zaczynamy zdawać sobie powoli sprawę, że do osiągnięcia życiowej satysfakcji nie prowadzi ta droga, którą wybraliśmy – i to jest wspaniałe. Jest w nas wola nauki. Mam wielką nadzieję, że będziemy z tej dawnej drogi zawracać, że będziemy dalej się uczyć. To ludzie stworzyli tę kulturę; to ludzie mogą naprawić to, co się w niej nie udało. To chyba nie jest stereotypowe amerykańskie pozytywne myślenie, prawda?!

Victoria: Myślę, że spora część społeczeństwa zorientowała się już, jak wiele było w naszej kulturze hipokryzji. Tym bardziej że wiele jest też u nas w kraju pięknych odruchów serca, odwagi i chyba takiej tęsknoty za prawdą.

Czego jeszcze można się od was uczyć?

Victoria: Tego, jak z entuzjazmem dzielimy się kontaktami, lubimy ludzi i lubimy ich łączyć. Powiedziałabyś, że interesuje cię astronomia, a zaraz ktoś zaproponowałby spotkanie z kolegą z NASA. Nie boimy się też próbować nowych rzeczy, umiemy wyjść poza strefę komfortu. Chcemy i potrafimy słuchać opinii innych niż nasze. To są amerykańskie „racje”, jak je nazywacie w tej rubryce. W sklepach mamy wspaniały zwyczaj: zawsze dostaje się pełny zwrot pieniędzy, nawet jeśli powodem zwrotu towaru jest po prostu fakt, że zmieniło się zdanie – nie trzeba wymyślać wymówek! Pokazuje to, że nie boimy się przyznać do pomyłki, błędu, akceptujemy je. Teraz czas na zmianę kursu w szukaniu radości życia.

Jeśli nie pieniądze, to co?

Eli Cook, profesor historii amerykańskiej na uniwersytecie w Hajfie, z doktoratem uzyskanym na Harvardzie; zajmuje się historią kapitalizmu i jego wpływu na społeczeństwo amerykańskie.

Wizja szczęścia, a może bardziej: ideał dobrego życia, jest w Ameryce rzeczywiście nierozerwalnie związany z kapitalizmem. Jest to kraj, w którym człowieka określa stan posiadania. Ten ideał realizuje się w życiu codziennym o tyle, że w Stanach Zjednoczonych bardzo trudno jest istnieć bez pieniędzy. Oczywiście nie jest to łatwe nigdzie, ale tam szczególnie – wystarczy pomyśleć o opiece zdrowotnej, a raczej jej braku, z którym borykają się rzesze ludzi. Natomiast samo szczęście jest, powiedziałbym, utkane dla Amerykanów z tej samej materii co rywalizacja. Żeby być szczęśliwym, musisz walczyć i wygrywać. Widać to już we wczesnym dzieciństwie – na etapie wyboru żłobka, przedszkola, szkoły, które selekcjonuje się równie pieczołowicie co uczelnię wyższą. Tak zwana mobilność społeczna Amerykanów, czyli, socjologicznie rzecz biorąc, możliwość awansu jednostek w strukturze społecznej, jest bardzo niska, a kod pocztowy naprawdę definiuje tu twój los – tak niewielka jest szansa na zmianę środowiska. „The New York Times” opublikował niedawno badanie pokazujące, że mobilność społeczna jest większa choćby w Chinach! Oznacza to, że amerykański sen rzeczywiście jest już pustym frazesem. Jednak wiele osób nie zdaje sobie z tego sprawy – w kolejnym badaniu pytano ankietowanych, czy mają ich zdaniem szansę na zostanie milionerem. Zdecydowana większość odpowiedziała twierdząco. Ta narodowa obsesja dobrobytu i utożsamianego z nim szczęścia dotyczy szczęścia jednostek, nie społeczeństwa. W Ameryce myśli się o sobie. Więzi społeczne nie są szczególnie mocne, także ze względu na kult pracy, który sprawia, że często z powodów zawodowych zmienia się miejsce zamieszkania. Oczywiście pojawiają się nowe koncepcje tego, czym może być szczęście i jak je osiągnąć, na razie jednak mocno rozproszone i także oscylujące wokół kwestii materialnych, jak np. UBI, czyli Universal Basic Income – powszechny dochód podstawowy, który sprawiłby, że człowieka nie definiowałaby praca i zarobione w niej pieniądze, oraz dał przestrzeń, którą można by wypełnić znaczeniem. Pozostaje pytanie, czy Amerykanie – i w ogóle każdy z nas – jest na to gotowy.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze