1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia

Vincent Viktor Severski: "Czas wyjawić parę rzeczy"

Vincent Viktor Severski, właśc. Włodzimierz Sokołowski rocznik 1956. Był oficerem wywiadu PRL i RP. Odbył około 140 misji w blisko 50 krajach. (Fot. Albert Zawada/Agencja Gazeta)
Vincent Viktor Severski, właśc. Włodzimierz Sokołowski rocznik 1956. Był oficerem wywiadu PRL i RP. Odbył około 140 misji w blisko 50 krajach. (Fot. Albert Zawada/Agencja Gazeta)
Czy będąc szpiegiem, można być wiernym ideałom i nie ranić najbliższych? I jak po kilkudziesięciu latach pracy w wywiadzie zostać jednym z najbardziej rozchwytywanych autorów książek sensacyjnych w Polsce? Odpowiada Vincent Viktor Severski.

Żona zwraca się do pana Vincent, Viktor czy Włodek, a może jeszcze inaczej, bo przecież miał pan tyle tożsamości?
Żona mówi do mnie po imieniu, czyli Włodek. Czasami używa też zdrobniałej formy. Moi przyjaciele z młodości, z krakowskiego liceum, z którymi wciąż jestem silnie związany, zwracają się do mnie Bodzio, a właściwie głównie koleżanki. Tak wołała na mnie mama. Wzięło się to stąd, że jak byłem mały, przedstawiałem się wszystkim: „Ja jestem Bodzio”. Może nie umiałem wymówić „Włodzio” [śmiech].

A kiedy idzie pan do banku albo do urzędu skarbowego, to jaką przybiera pan tożsamość?
Już od dawna mam jedną, czyli prawdziwą – Włodzimierz Sokołowski. Ale przez 30 lat pracy w zawodzie szpiega funkcjonowałem pod różnymi przybranymi tożsamościami. Wszystkie dokumenty w pracy podpisywałem nazwiskiem Siewierski, nawet rękę miałem wyćwiczoną do tego podpisu, składałem go odruchowo.

I nigdy się panu te tożsamości nie pomyliły?
Raz nawet musiałem się sporo nakombinować, żeby odkręcić pomyłkę. Poszedłem rejestrować swojego syna do urzędu stanu cywilnego. Podałem urzędniczce dowód osobisty, imię syna i z wypisanym aktem urodzenia wróciłem do żony. „To nie jest nasze dziecko – powiedziała, patrząc na akt. – Ojcem jest jakiś Włodzimierz Siewierski! Kto to w ogóle jest?”. Okazało się, że dałem „lewy” dowód osobisty.

A na jakie imię zareaguje pan, kiedy ktoś zawoła do pana na ulicy?
Agenci mają wpojone, żeby w ogóle nie reagować, ponieważ w ten sposób można kogoś zdekonspirować. Dlatego nie zatrzymujemy się „na zawołanie”.

Nawet jeśli zawoła kobieta?
O tym nie pomyślałem. Ale kobiety rzadko wołają za kimś na ulicy, mnie się w każdym razie nie zdarzyło.

Zwróciłam uwagę na to, w jaki sposób pan mówi. Ten niski, „radiowy” głos to także rezultat szkolenia w Kiejkutach?
Powód jest prozaiczny – siedem lat temu miałem raka krtani, lekarze dawali mi mniej więcej pół roku życia, ale żyję, tylko głos się obniżył. Na automatycznej sekretarce w moim telefonie mam jeszcze głos sprzed choroby. Czasem ludzie, którzy dzwonią, gdy zgłasza się automat, myślą, że to pomyłka.

Jest pan typem człowieka, który jak słyszy: „Zostało panu pół roku”, rozsypuje się, na zimno porządkuje wszystkie doczesne sprawy? A może staje do walki?
Był sierpień 2014 roku, pojechałem do Instytutu Medycyny Lotniczej, w którym już wcześniej miałem kilka zabiegów. Po dwóch tygodniach od pobrania materiału na histopatologię zadzwonił do mnie – wieczorem – lekarz i powiedział, żebym przyjechał rano. Wiedziałem, że jest źle. Rozmowa była krótka: nowotwór płaskonabłonkowy, agresywny. Popatrzyłem na ten zapisany po łacinie wyrok, po czym wsiadłem na rower i pojechałem prosto do instytutu onkologii na Ursynowie. Kiedy wszedłem do nieklimatyzowanego szpitala, zobaczyłem setki umęczonych ludzi, poczułem zapach śmierci i pomyślałem: „Ja już z tego nie wyjdę”. Dwa i pół tygodnia później byłem po operacji.

Co panu pomogło z tego wyjść?
To nie był pierwszy wyrok śmierci, jaki usłyszałem w życiu. Ale tym razem podszedłem pogodnie: „Na pewno się uda”. I zakazałem rodzinie, która mieszka w Szwecji, do mnie przyjeżdżać. Pamiętałem, jak bardzo osłabiał mnie widok ich cierpienia, kiedy poprzednim razem przez pół roku walczyłem w szpitalu o życie. Wolałem być sam. Zresztą od dziecka byłem trochę osobny i sam radziłem sobie z problemami.

Oficer wywiadu, który nie lubi samotności, nie nadaje się do tej pracy. Ja lubię swoją samotność, ale nie potrafiłbym żyć bez bliskich mi ludzi.(Fot. Albert Zawada/Agencja Gazeta) Oficer wywiadu, który nie lubi samotności, nie nadaje się do tej pracy. Ja lubię swoją samotność, ale nie potrafiłbym żyć bez bliskich mi ludzi.(Fot. Albert Zawada/Agencja Gazeta)

Zastanawiam się, w jakiej rodzinie wychował się przyszły szpieg.
Urodziłem się w Warszawie. Tata był chemikiem wojskowym. Mieszkaliśmy w maleńkim mieszkanku, miało ze 40 metrów, w jednym pokoju ja ze starszą o cztery lata siostrą przyrodnią Niną, w drugim – rodzice. Mama zajmowała się domem i dziećmi. I choć ojciec był w stopniu pułkownika, w domu się nie przelewało. Mama dorabiała szyciem. Do dziś pamiętam cichutki stukot maszyny do szycia wieczorem, kiedy położyła nas spać. I piękne panie, które w dzień przychodziły do przymiarki. Ojca nie pamiętam z tamtych lat – pracował w instytucie chemicznym w Rembertowie, wychodził, zanim wstałem, wracał, gdy już spałem. Pracował nawet w domu, pisał rozprawę doktorską. Kiedyś obudziłem się w nocy, a on siedział przy biurku w naszym pokoju i coś pisał w stłumionym świetle lampki. Wychowałem się w domu wypełnionym książkami. Dużo było oryginalnej literatury rosyjskiej, bo ojciec, który mówił biegle w kilku językach, ze studiów w Instytucie Łomonosowa przywiózł kufry przepięknie oprawionych książek. Z domu wyniosłem obsesyjny kult nauki, niemal terror. Oceny w szkole to była jedyna rzecz, która ojca interesowała. A ja byłem leniwy. Z polskiego co roku zdawałem poprawkę. Jak się moja polonistka dowiedziała, że Bodzio napisał pierwszą książkę, mało co z krzesła nie spadła [śmiech].

Ojciec był surowy?
Nieraz mnie zlał smyczą. Ale sam też był bity, miał trudne dzieciństwo. Z tego terroru zostało mi coś ważnego – tolerancja do nauki, ale i zamiłowanie. A także przekonanie, że jeśli coś chce się zdobyć, trzeba ciężko pracować.

Mama?
Była od przytulania. I pysznie gotowała. Kochałem jej placki ziemniaczane ze śmietaną i niedzielny rosół, którego zapach roznosił się po całym domu. Cierpliwie też ćwiczyła ze mną dyktanda, choć skończyła tylko podstawówkę. Wcześnie zachorowała na demencję i nasz wspólny świat szybko zaczął się kurczyć.

Mama zawsze obecna, ojciec zwykle nie.
Pracował nawet w wakacje, na które jeździliśmy. Ojcowski obowiązek nadrabiał w niedzielę rano – braliśmy psa i szliśmy na spacer. Nie lubiłem tych spacerów, bo ojciec siadał na ławce i czytał gazetę, a ja bawiłem się z psem. Niedzielne wyprawy osładzały tylko lody, bo zawsze wstępowaliśmy do „Palermo”, słynnej lodziarni przy Mokotowskiej. Potem mieliśmy jeszcze mniejszy kontakt, szybko wyprowadziłem się z domu. Zresztą już w liceum pracowałem. Wyjeżdżałem do Niemiec na budowę w czasie wakacji. A wcześniej byłem listonoszem w Krakowie, na Starym Mieście, nosiłem pocztę do samego Karola Wojtyły. Ponieważ to były listy polecone, musiałem doręczyć do rąk własnych. Pamiętam jego gabinet na Franciszkańskiej. Wchodziłem w krótkich spodenkach, bo był upał, ale Karol Wojtyła nigdy nie zwrócił mi uwagi. Za to dawał mi pięć złotych za przyniesiony list.

Skąd pan się wziął w Krakowie?
Ojciec został komendantem wojskowej szkoły chemicznej. Wcześniej mieszkaliśmy we Wrocławiu, taki los wojskowego. Może dlatego chciał, żebym został lekarzem albo weterynarzem. Podczas moich egzaminów na studia na wiele dni pojechał na poligon, a kiedy wrócił, zapytał: „Dostałeś się?”. „Dostałem”. „Nareszcie ktoś w rodzinie będzie miał porządny zawód”. Musiałem go mocno rozczarować, kiedy wyznałem, że będę studiował prawo. Dla niego prawnik to nie był zawód.

Co powiedział na to, że chce pan zostać agentem wywiadu?
Był przeciwny. Uważał, że wystarczy, że on był wojskowym. Zawsze chciał być lekarzem. Mama dla odmiany akceptowała wszystko, cokolwiek robiłem. A ja miałem chłopięce marzenie, że będę śledczym w milicji i będę łapał seryjnych zabójców. Nawet pracę magisterską u profesora Zbigniewa Czeczota napisałem na temat „Kryminalistyczna problematyka alibi”. Problem w tym że, jak się okazało, alibi w Polsce to głównie: „Myśmy tak wypili, że nic nie pamiętamy”. Rozczarowałem się. Nie wiedziałem, co robić. Byłem już po ślubie, waletowałem u żony w akademiku, bo Ula studiowała rok niżej i szukaliśmy pomysłu na życie. To był rok 1981, czasy Solidarności, pierwszy powiew wolności. Któregoś razu przyszywany wujek, który był lekarzem w szpitalu MSW na Wołoskiej, powiedział: „Załatwię ci dobrą robotę, będziesz pracował w MSW. Dostaniesz mieszkanie”. Mieliśmy książeczki mieszkaniowe z nadzieją, że za 15 lat doczekamy się własnego kąta. Nawet się nie zastanawiałem. Poszedłem na rozmowę. Wzięli mnie do wywiadu.

Dostał pan to mieszkanie?
Nigdy. Ale dostaliśmy służbową kawalerkę. To było zresztą dziwne, że przyjęli mnie do komunistycznego jeszcze wywiadu, bo wystąpiłem z SZSP. Nie przeszkadzało im nawet to, że miałem ślub kościelny i że w teście na pytanie: „Podaj postacie, które są dla ciebie bliskie ideowo”, napisałem: Che Guevara i Mao Tse-tung, latynoamerykański rewolucjonista i chiński dyktator [śmiech]. Na teście psychologicznym też wypadłem średnio. Mimo to przyjęli mnie, a szkołę szpiegów w Kiejkutach skończyłem jako prymus. Ale prawdziwa szkoła przyszła w akcjach. W wywiadzie doszedłem do najwyższego stanowiska, bo dyrektora biura. Potem, w 1989 roku, przeszedłem pozytywnie weryfikację, zaocznie, bo od roku mieszkałem w Szwecji. Upadek komuny w ogóle mnie nie zabolał. Przeciwnie, poczułem, że jest to też dla mnie szansa. Założyłem z kolegą małą firmę turystyczną, kupiliśmy dwa stare busiki i mieliśmy plany robienia biznesu. Aż pewnego dnia w 1991 roku ówczesny szef UOP Andrzej Milczanowski złożył mi propozycję, żebym włączył się w budowę nowego polskiego wywiadu.

Wywiad jest jak narkotyk?
Adrenalina tak uzależnia, że potem zwyczajne życie wydaje się mało ekscytujące. Żonie przyznałem się dużo później, bo rodziny źle znoszą pracę w wywiadzie.

Domyślam się, jak trudno być żoną szpiega.
Nasze związki wystawiane są na ciężką próbę. Musi być zaufanie, bezgraniczne. Żona nie może o nic zapytać. Ale nie to jest najgorsze, najgorsze jest to, że nie możemy nic powiedzieć. „Wyjeżdżam na miesiąc” – mówię, a na drugi dzień żona włącza telewizor, widzi relację z wojny na przykład w Iraku i wie, że pewnie tam jestem. Nie wie tylko, czy wrócę.

Nigdy nie powiedziała: „Mam tego dość!”?
Było kilka takich sytuacji. Na szczęście wytrwała. Jesteśmy małżeństwem ponad 40 lat, ale wiele się rozpada. Wie pani, w pracy agenta gorszy od czasu, kiedy długo nie ma go w domu, jest czas, kiedy w tym domu się zasiedzi. Bo wtedy czuje się jak narkoman na głodzie, codzienność go denerwuje.

A z prowadzeniem równoległych żyć jak sobie pan radził? Albo z moralnymi rozterkami, że kłamiesz, manipulujesz, kradniesz informacje, a w domu musisz być do bólu szczery?
Klaus Fuchs, niemiecki fizyk atomowy i najcenniejszy sowiecki szpieg, który opracował w Stanach broń atomową i tajemnicę przekazał Rosjanom, powiedział: „Bycie agentem to stan kontrolowanej schizofrenii”. Mówiąc krótko – żyjesz w rozdwojeniu i oba światy musisz mieć pod kontrolą, one nie mogą się przenikać.

Pana syn wiedział, co pan robi? Co mówił kolegom, gdy chwalili się: mój tata jest dyrektorem, mój ma firmę, mój jest lekarzem?
To zależy, kim wówczas byłem. Bo przez 30 lat miałem kilkanaście tożsamości. Byłem dyplomatą, dziennikarzem, podróżnikiem, attaché prasowym, bezrobotnym, a nawet prezesem firmy, której o mały włos nie doprowadziłem do bankructwa. Gdy Julle miał 17 lat, powiedziałem: „Synu, czas, żeby ci wyjawić parę rzeczy…”. Spojrzał na mnie, uśmiechnął się i powiedział: „Ojciec, ja od początku wiedziałem, że z tobą jest coś nie tak. Ale wiesz, dumny jestem z ciebie”. I to jest najważniejsze odznaczenie, jakie w życiu dostałem.

O czym pana syn mógłby powiedzieć, gdyby miał dokończyć zdanie: „Tata nauczył mnie…”?
Kardynalnych zasad, którymi należy kierować się w życiu – odpowiedzialności, lojalności. Choć prawda jest taka, że to, jaki syn jest, w dużej mierze zawdzięcza mojej żonie. Mnie czasem nie było miesiącami. Później, kiedy wracałem do domu, nadrabiałem. Nigdy go nie uderzyłem. Lubiliśmy jeździć na lotnisko, żeby obserwować startujące i lądujące samoloty, albo budowaliśmy samoloty i zdalnie sterowane helikoptery. Dziś jest wybitnym specjalistą lotnictwa.

Pan zmieniał tożsamość, zawód, dom, kraj, tymczasem żona od 40 lat ta sama, przyjaciele jeszcze z liceum…
Agent musi mieć bazę, musi mieć dokąd wrócić po pracy, żeby nie zwariować, psychiczny drugi świat, namiastkę normalności. Oficerowie pionu operacyjno-rozpoznawczego żyją pod wpływem wysokiej dawki czystej adrenaliny i z ludźmi dzieją się różne rzeczy. Przez lata przyzwyczajasz się do tego, nawet już jej nie czujesz, ale pewnego dnia organizm wystawia ci rachunek. Ja za ten stres zapłaciłem rakiem krtani.

Pamięta pan pierwszy dzień po zakończeniu służby?
Obudziłem się rano, ubrałem i… chciałem iść do pracy. Zapomniałem, że jestem na emeryturze. A potem usiadłem i zacząłem pisać książkę. Zawsze chciałem być pisarzem, a na raportach wyrobiłem sobie pióro. To komfortowa sytuacja, szczególnie odkąd obniżono nam emerytury. Dostaję 1700 złotych, mimo że całą emeryturę wysłużyłem w wolnej Polsce i mam poczucie, że robiłem coś ważnego dla kraju.

Szpiegiem jest się do końca życia? Zostają nawyki? Odruchowo patrzy pan często w lusterko wsteczne, obserwuje ludzi?
Takie nawyki są silne, trzeba wielu lat, żeby je uśpić. Do dziś sprawdzam, czy jakiś samochód mnie nie śledzi, ustawiam się w określonym miejscu, żeby mieć kontrolę nad najbliższym otoczeniem, długo sprawdzałem, czy ktoś nocą nie przeglądał moich rzeczy… I wciąż czytam numery rejestracyjne jadących za mną samochodów. To obsesja. Siła nawyku.

O pana najnowszej książce „Nabór” napisano: „Bardzo precyzyjnie planowane akcje. Szczegóły dopracowane do absurdu”. Zastanawiam się, czy cechy, które ma dobry szpieg, przekładają się na życie?
Szpiegostwo jest mało przydatne poza szpiegostwem. Precyzyjne planowanie akcji nie przekłada się na precyzję w życiu. Nie przeszkadza mi brudna szklanka pozostawiona na noc w zlewie. Precyzyjny jestem tylko w pisaniu i w kuchni. Uwielbiam gotować, dla mnie to proces intelektualny. W moich książkach „Zamęt” i „Odwet” jest postać Romana Leskiego, który gotuje jajka. Opisuję ceremonię gotowania.

I jaki jest przepis na jajko à la szpieg?
Dzień wcześniej wyjmuję jajko z lodówki, żeby nabrało temperatury pokojowej, potem wkładam do zimnej, osolonej wody i czekam chwilę, aż się temperatury wody i jajka wyrównają, a potem gotuję 4 minuty.

A jak pan to jajko ugotuje, to co pan potem robi? Pisze książki?
Zawsze piszę rano, wtedy mam świeży umysł. Wstaję wcześnie, po piątej. Siadam przy biurku albo kładę się na sofie. „Christine” napisałem rysikiem na iPadzie w pozycji leżącej.

Bohaterowie pana książek są samotni. Rzeczywiście szpieg jest skazany na samotność?
Oficer wywiadu, który nie lubi samotności, nie nadaje się do tej pracy. Ja lubię swoją samotność, ale nie potrafiłbym żyć bez bliskich mi ludzi. W gruncie rzeczy to oni są najważniejsi.

Vincent Viktor Severski, właśc. Włodzimierz Sokołowski rocznik 1956. Był oficerem wywiadu PRL i RP. Odbył około 140 misji w blisko 50 krajach. Jest autorem dwóch bestsellerowych serii szpiegowskich „Niewierni” oraz „Nielegalni”. Napisał także biografię polskiej agentki brytyjskiej tajnej służby Krystyny Skarbek – „Christine”. Na podstawie dwóch pierwszych tomów „Nielegalnych” powstał serial Canal+. „Nabór” to ostatnia część tej tetralogii, która ukazuje się nakładem wydawnictwa Czarna Owca.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze