To miejsce to azyl. Azyl dla Moniki Mrozowskiej, aktorki i autorki książek kulinarnych, dla jej rodziny, ale i dla jej przyjaciół. „Jesteś tam? Możemy wpaść na weekend?” – Takie telefony były codziennością podczas pandemii. „Zawsze lubiłam to miejsce, ale teraz doceniam je szczególnie” – mówi Monika.
Zaczęło się od ambony. – Miałam działkę pod Pułtuskiem, kawałek ziemi, a na nim nic – opowiada Monika Mrozowska. – Nawet nie był ogrodzony. I córki wymarzyły sobie ambonę do podglądania zwierząt. Tata Józka, Sebastian, powiedział: „OK, spróbuję taką ambonę postawić, tylko dostarcz drewno” – wspomina. Stanęła więc ambona, stanął maleńki domek. A Monika w międzyczasie kupiła od ośrodka wczasowego, który zakończył działalność, stary drewniany domek. Przewiozła go spod Kielc i leżał sobie w częściach u sąsiada na podwórku, bo ona nie miała jeszcze koncepcji, co z tym dalej zrobić. Aż Sebastian po sukcesie budowlanym z amboną stwierdził, że może spróbować zmierzyć się z nowym wyzwaniem. Zaangażował do pomocy przyjaciela oraz YouTube’a, gdzie panowie podglądali, jak się takie prace wykonuje. I w weekendy działali. Wykorzystali, ile się dało, ze starego wczasowego domku.
– Co jakiś czas dostawałam wiadomości: „Jeszcze cztery metry kwadratowe desek”; „Teraz potrzebna taka a taka kantówka”. W ten sposób powstał nowy domek. Nie jest dziełem skończonym ani idealnym, co jakiś czas coś trzeba przerobić, na przykład wymienić jakieś stare, spróchniałe deski – mówi Monika.
Sam domek nie jest duży, ma około 50 metrów, ale dochodzi do tego jeszcze spory zabudowany taras. (Fot. Celestyna Król)
Monika opowiada, że jeżdżą tam praktycznie co weekend. – A w czasie pandemii domek ratował nam życie. Właściwie tam się przenieśliśmy. Dzieciaki miały nauczanie zdalne, a po lekcjach mogły biegać, chodzić po lesie, mieć kontakt z naturą, co, jak wiadomo, jest uzdrawiające.
Dom jest ocieplany, z piecem opalanym drewnem, dzięki temu da się tam mieszkać przez cały rok, także zimą. Spędziliśmy w nim sylwestra i część świąt Bożego Narodzenia. W pandemii ratował nie tylko mnie i dzieciaki – przewinęło się wtedy przez niego mnóstwo naszych przyjaciół. Co chwila dostawałam telefony: „Monika, jesteś tam? Można wpaść na weekend?”. Nie każdy ma działkę, a każdy potrzebuje oddechu i przyrody. Zawsze lubiłam tam przyjeżdżać, ale przez ostatni rok szczególnie to miejsce doceniłam – twierdzi Monika.
Szezlong z Ikei, obrazki to prace przyjaciół i córki Karoliny, hafty, stare plakaty, lampa z targu staroci w Makowie. (Fot. Celestyna Król)
Styl – trochę rustykalny, z rysem prowansalskim. – Staram się, żeby było jasno. Wiele białych elementów, które rozświetlają przestrzeń. I duże okna – okolica jest piękna, chcę, żeby przenikała do wnętrza – rozmarza się. Monika w urządzaniu domku była konsekwentna. Od początku wiedziała, czego nie chce. A nie chciała, żeby dom – jak to się często dzieje z domkami letniskowymi – stał się zbieraniną rzeczy, które już nam się opatrzyły, znudziły, przestały podobać.
– Od początku miałam koncepcję, żeby przestrzeni nie zagracić. „A, ten stolik już mi się nie podoba, to na działkę”. Albo: fotel stary, niewygodny, nikt na nim nie siedzi, to na działkę. Tylko że na działce nadal nikt na nim nie siedzi… To przecież nie ma sensu – dodaje. – W efekcie nic do niczego nie pasuje, a my nie czujemy się w takim wnętrzu komfortowo. Oczywiście znajomi oddawali mi różne swoje rzeczy, ale ja zawsze pilnowałam, żeby komponowały się z tym, co już mam, żeby nie zrobił się galimatias.
Tu się odpoczywa. Kanapa z Pracowni No.Boo, szafka od znajomego. (Fot. Celestyna Król)
Dużo rzeczy kupowała z myślą o tym miejscu, ostatnio na przykład kredens stylizowany na stary. I lodówkę w stylu retro. Powoli tworzyła się spójna całość. Znajomi już wiedzieli, o co chodzi, przywozili więc gospodyni w prezencie elementy wystroju wnętrza kupione z myślą o jej domku. Obrazy, lampy. A niedawno przyjechała na długi weekend spora grupa przyjaciół z… kompletem mebli ogrodowych. Stwierdzili, że też chcą mieć wkład w to miejsce. – Zresztą widzę, że zaczynają traktować mój domek trochę jak swój. Z czego bardzo się cieszę – mówi Monika Mrozowska.
Letnia kuchnia jest pod domkiem, który miał być kurnikiem, a został domkiem dla gości. (Fot. Celestyna Król)
Trochę tu staroci. Niedaleko jest magazyn, w którym Monika wyszukuje perełki, na przykład ręcznie tkane dywany. Z jednej strony ocieplają wnętrze, z drugiej pełnią funkcję ochronną – dzięki nim drewniane podłogi mniej się niszczą.
Dom to też kuchnia. Jedzenie, wspólne gotowanie. Mały domek, który na działce był pierwszy, a teraz pełni funkcję gościnnego, na dole ma otwartą przestrzeń, którą Monika wykorzystuje jako letnią kuchnię. – Korzystam z niej głównie w tej porze roku. Kiedy jest gorąco, nie muszę się zamykać w dusznym pomieszczeniu. Goście siedzą, piją zimną lemoniadę, a ja gotuję. Albo gotujemy razem. Dawniej wydawało mi się, że kiedy ktoś do mnie przyjeżdża, to sama muszę się wszystkim zająć, ugotować, podać, obsłużyć. Na szczęście mi to przeszło. I teraz ja robię zupę, przyjaciółka tartę z rabarbarem, ktoś inny pastę i dobrze się razem czujemy. Wspólne gotowanie jest super. Jednoczy chyba bardziej niż wspólne jedzenie – uśmiecha się Monika.
Tu się najlepiej gotuje i ucztuje. (Fot. Celestyna Król)
– Na jesieni zrobiłam na działce nie baby shower, tylko, przewrotnie, mother shower, bo chciałam, żeby w tym momencie mama była na pierwszym miejscu. Przyjechało kilkanaście kobiet, miałyśmy taki zlot czarownic. Co chwilę coś w kuchni robiłyśmy. Fantastyczne przeżycie – opowiada. – Dzieciaki też się w gotowanie włączają, najchętniej Jagoda z Józkiem – to zresztą zabawne, bo synek jest niejadkiem, ale chętnie uczestniczy w przygotowywaniu jedzenia. Zwłaszcza tego świątecznego.
Monika od dawna jest wegetarianką. Kilka lat temu zrezygnowała z mleka („Piję dużo kawy i uwielbiam białą, zabielam ją jednak napojami roślinnymi, owsianym czy migdałowym”), ale je sery. Nie podchodzi do diety ortodoksyjnie, na przykład w ostatniej ciąży miała apetyt na ryby, co jakiś czas więc sobie na nie pozwalała.
– Uwielbiam proste dania – mówi. – W mojej letniej kuchni wykorzystuję to, co jest właśnie dostępne. Kiedy są szparagi, jemy szparagi. Kiedy truskawki, to są truskawki na śniadanie, obiad i kolację. Sezon jest krótki, chcemy się nasycić tym, co właśnie dojrzewa, jest pyszne i zdrowe. Więc szparagi z jajkiem sadzonym. Młode ziemniaki z masłem, koperkiem i kefirem. Chłodnik – ale prosty, z kilku zaledwie składników. Staram się nie przekombinowywać, wydobywać maksimum smaku z produktu.
Jej kuchnia jest głównie roślinna, podstawą są sezonowe owoce i warzywa. Dania wymyśla, ale lubi też zaglądać na blogi kulinarne, przeglądać książki kucharskie, choć traktuje to jedynie jako inspirację. Kiedy akurat nie ma jakiegoś składnika, wymyśla, czym go można zastąpić. – Moje dania to rzadko wierne odwzorowanie cudzego przepisu, raczej „wariacja na temat” – mówi. Ważnym źródłem kulinarnego natchnienia są też podróże. – Zawsze szukam lokalnych smaków, potem staram się stworzyć podobne dania w domu – choć oczywiście nigdy tak cudownie nie smakują. Bo brakuje ważnego składnika, jakim jest klimat miejsca. Wiele razy przywoziłam sery, oliwki, wina – i owszem, w Warszawie też były świetne, ale nie aż tak, jak w Grecji czy Chorwacji, nad brzegiem morza w ciepły wieczór, przy kiwającym się stoliku i szumie morza…