1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia

„Moi pracodawcy to róże” – mówi Joanna Lewandowska, mistrzyni florystyki, dbająca o ogród w Wilanowie

Joanna Lewandowska od sześciu lat odpowiada za Ogrody Królewskie Wilanów. (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
Joanna Lewandowska od sześciu lat odpowiada za Ogrody Królewskie Wilanów. (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)
Jest mi bliskie traktowanie roślin jak przyjaciół. Staram się rozumieć ich potrzeby i upodobania. Odwdzięczają się w najpiękniejszy z możliwych sposobów – mówi Joanna Lewandowska, mistrzyni florystyki, ogrodniczka, dbająca o ogród w Wilanowie.

Ogród w Wilanowie, miejsce intensywnie pachnące i wyglądające jak z obrazu…
Bez wielkiej przesady mogę powiedzieć, że prawdopodobnie mam najpiękniejsze biuro w Polsce. W 2015 roku objęłam nad nim opiekę. Z samym pałacem jestem związana od 2009 roku, więc dość długo, aby poznać każdy jego zakątek, klimat, poczuć charakter miejsca i kolorystykę o różnych porach roku, a przede wszystkim – każdą rosnącą tu roślinę. Od sześciu lat odpowiadam za wygląd ogrodu, więc jeśli ktoś znajdzie tu jakiś błąd, to zawsze to będzie mój błąd. Przyjeżdżają tu goście z całego świata, więc wszystko powinno być perfekcyjne.

Ja błędów nie widzę, widzę za to róże i lilie pachnące tak, że dech zapiera.
Właśnie, dech zapiera! Dlatego lilie sadzimy w miejscach, gdzie mają dużo przestrzeni. Tak że jeśli używamy ich do kompozycji kwiatowych, warto wiedzieć, w jak dużym pomieszczeniu będą eksponowane z uwagi na ich intensywny zapach. Mamy tu wyjątkową odmianę lilii – hybrydową, osiągającą wysokość postawnego mężczyzny i wytwarzającą do kilkunastu kwiatów. Z kolei róże są moim oczkiem w głowie.

W pani „biurze”, którym są Ogrody Królewskie Wilanów, obowiązuje też inny niż w innych biurach dress code: wygodne buty i spodnie chroniące przed ukłuciami kolców, rękawice ogrodnicze, czapka chroniąca przed słońcem.
Tak, i paznokcie niekoniecznie prosto od manikiurzystki, bo ciężko utrzymać lakier, jak się ciągle dłubie w ziemi. Komórka w kieszeni umożliwia kontakt z klientami, nie muszę siedzieć za biurkiem bez przerwy. Zresztą nie wytrzymałabym. Potrzebuję tej ciszy, skupienia na roślinach, medytacji w czasie pracy – potrzebuję tego do życia jak inni siłowni, biegania czy popcornu w kinie. Moja praca jest moją pasją, nie zamieniłabym jej na żadną inną. Daje mi siłę, ale też przez swoją różnorodność chroni przed wypaleniem.

Dodałabym, że jest też niezwykle konkretna. W świecie, w którym coraz więcej prac wykonujemy wirtualnie, to przywilej.
Zajmuję się ogrodnictwem i florystyką od zawsze, więc może nie do końca zdaję sobie sprawę z tego, że wiele osób przeniosło swoje zawodowe zaangażowanie do świata wirtualnego. Ja nie wyobrażam sobie takiego funkcjonowania. Potrzebuję kontaktu z przyrodą, potrzebuję zmiany i potrzebuję ludzi.

(Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films) (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)

(Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films) (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)

Mówi pani o roślinach jak o osobach, nie tylko jak o żyjących stworzeniach.
Bliskie mi jest traktowanie roślin jak przyjaciół. To charakterystyczne dla wielu ogrodników i florystów na świecie. Staramy się zrozumieć potrzeby roślin, ich upodobania, sygnały, które wysyłają na każdym etapie ich wzrostu i życia. Odwdzięczają się w najpiękniejszy z możliwych sposobów, ciesząc swoim widokiem, dając cień, owoce i kwiaty. Przynoszą wiele dobrego i ludziom, i środowisku. Zresztą ludzie to doceniają. Poeci i pisarze wykorzystują metafory zbudowane na motywach roślinnych, by budzić wyobraźnię i budować emocje, oddając słowami piękno przyrody. Podobnie jest w sztukach wizualnych.

Skoro dyplomowana ogrodniczka i mistrzyni florystyki czyta poezję, co wyczytuje w tomiku „W malinowym chruśniaku” Leśmiana?
Poza metaforą spotkania kochanków moją uwagę zwraca oczywiście sam chruśniak. Taki malinowy zagajnik, który rośnie dziko i jest w stanie ukryć parę zakochanych, musi mieć ponad dziesięć lat. Maliny to rośliny rozłogowe, rozmnażają się pod ziemią, więc rozrastają się same. Z tekstu wynika też, że musiał to być środek słonecznego lata, skoro maliny są soczyste. Mając wiedzę praktyczną, dopowiadam sobie treści, nad którymi zapewne większość czytelników przechodzi do porządku dziennego.

W nieoczywisty sposób podchodzi Pani do swojego zawodu, wybrała też Pani mało oczywistą drogę, łącząc ogrodnictwo i florystykę.
Nie umiałabym zrezygnować z żadnego z tych zawodów. Dla mnie one się uzupełniają – dają mi pewność, że nigdy się nimi nie zmęczę, nie wypalę zawodowo. Pozwalają mi zaspokajać potrzebę kreatywności, ale i medytacji. Odpoczynku, ale i zdrowego zmęczenia fizycznego. Bo ogrodnictwo to ciężka praca fizyczna. W szerszym wymiarze jest też dla mnie szkołą życia, bo uczy troski, cierpliwości, nieoczekiwania wdzięczności i bezinteresowności. Uczy też, że na efekty pracy trzeba poczekać. Ale z drugiej strony daje ogromną satysfakcję, kiedy te efekty widać. Florystyka z kolei pozwala mi wyżyć się artystycznie. Ja od zawsze jestem duchem, który potrzebuje do życia różnych bodźców.

Jest Pani jedną z najbardziej cenionych florystek w Polsce. Ceniona jest Pani właśnie za artyzm, odważne propozycje, wrażliwość na wszystkie detale towarzyszące: charakter wydarzenia, wnętrza, porę roku, kolorystykę. Dlatego pracuje Pani przy pokazach mody, eventach komercyjnych, wydarzeniach towarzyskich. Czym się Pani inspiruje?
Na początku pracy – poza umiejętnościami technicznymi, które trzeba wypracować – tworzenie kompozycji było dla mnie zabawą. Oczywiście wiązało się z odpowiedzialnością, bo to kosztowne przedsięwzięcie, ale nigdy nie towarzyszyły mi stres czy potrzeba działania według szablonu. Lubię łączyć różne rośliny – do bukietów dodaję na przykład warzywa lub dekoracyjne owoce, zwykle przez florystów pomijane. Wszystko zależy od kontekstu oraz od potrzeb klienta. Ale dla mnie układanie kompozycji to język, którym przekazuję światu to, co chcę wyrazić.

Czy języka roślin każdy może się nauczyć?
Najlepszym dowodem na to jestem ja sama. Naprawdę miałam do tego dwie lewe ręce. Dziś jak słyszę, że ktoś „nie ma ręki do kwiatów”, każę mu o tym zapomnieć. Wystarczą odrobina wiedzy, obserwowanie roślin i wyciąganie wniosków z sygnałów, które dają. Dziś uczę florystyki, mam uprawnienia pedagogiczne. Na moich zajęciach najbardziej lubię moment, kiedy panie – bo głównie one interesują się florystyką – nagle odważają się pójść za własną wyobraźnią, kiedy pojawia się w ich oczach błysk.

(Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films) (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)

Kiedy w Pani oczach taki błysk pojawił się po raz pierwszy?
Byłam dzieckiem, kiedy słuchałam opowieści o prababci uprawiającej zioła. Chciałam być jak ona, kiedy dorosnę. Prababcia w czasie wojny ziołami leczyła pół Grochowa, była niezwykłą kobietą. Zawsze pomagała innym, jeśli tylko mogła. Zresztą to cecha obecna w mojej rodzinie, mocno utrwalona w czasie wojny. Podobnie jak dzielność każąca bez względu na okoliczności nigdy się nie poddawać. Ale wróćmy do prababci – to właśnie ona sprawiła, że chciałam obrać kierunek na zielarstwo.

Wybrała Pani inaczej – dlaczego?
Właściwie przez przypadek. W czasie studiów na Wydziale Ogrodnictwa i Architektury Krajobrazu SGGW w Warszawie chciałam rozpocząć praktyki przygotowujące do pracy w zielarstwie. Okazało się jednak, że nawet do pracy w sklepie zielarskim potrzebne są wyższe uprawnienia niż te, które miałam. Wybrałam więc praktyki w kwiaciarni.

Nie byle jakiej, bo w pięciogwiazdkowym hotelu w Warszawie.
Tak, miałam szczęście, że tam trafiłam. Ten hotel dziś już nie istnieje. Wcześniej koleżanka uczyła mnie na ołówkach, kredkach i długopisach skrętoległego systemu układania łodyg. Trenowałam godzinami! Wymagało to wyćwiczenia mięśni, których zwykle nie używamy. Umiejętność ta bardzo się przydała w codziennej pracy. Zamówień było dużo i były odmienne niż w innych kwiaciarniach. Chodzi o rodzaj klienteli. W pracy kwiaciarza rzadko zdarzają się zamówienia pozwalające na rozwijanie wyobraźni i poszerzanie możliwości, czyli opiewające na sumę kilkuset złotych. Klienci hotelu zamawiali niemal wyłącznie takie bukiety. Bardzo dużo się wówczas nauczyłam.

Miała Pani mistrzów?
W zawodzie florysty jestem samoukiem. Obserwuję przyrodę, inspirują mnie malarstwo i sztuka w ogóle. Na swojej drodze spotykam również kolegów, którzy niekiedy podpowiadają ciekawe i przydatne rozwiązania, ale są to bardziej spontaniczne, na szybko wymieniane rady niż nauka jak od mistrza w zawodzie.

Sama Pani ma tytuł mistrzyni florystyki.
Tak, uzyskuje się go po zdaniu egzaminu. Zwykle po dwuletniej szkole – ja mogłam go zdać bez tego wymogu jako osoba z dyplomem SGGW i wieloletnią praktyką. Od 2010 roku prowadzę własną firmę.

To odważny krok – od razu po studiach założyć firmę.
Może właśnie dlatego, że od razu po studiach nie do końca zdawałam sobie sprawę, że odważny. Wiedziałam, czym chcę się w życiu zajmować. Kierowana intuicją i znająca siebie założyłam pracownię. Nie poszłam w coś, co wydawało się oczywiste, czyli prowadzenie własnej kwiaciarni. Wiedziałam, że nie wytrwam w jednym miejscu. Mając pracownię, mogłam podróżować i przyjmować zamówienia w całej Polsce. Dużo było podróży, dużo pracy, mało snu, ale zjeździłam Polskę wzdłuż i wszerz.

Słyszę tu sprawność w zdobywaniu klientów.
A to akurat działo się samo. Kiedy zaczynałam 11 lat temu, nie było tak wielu możliwości w Internecie, nie było mediów społecznościowych – wszystko w moim przypadku opierało się na marketingu szeptanym. Uważam, że to najlepsze narzędzie do rozwoju takiej firmy jak moja. Klienci polecali mnie kolejnym i tak jest do dzisiaj, nigdy nie potrzebowałam innej reklamy. Takie polecanie przez klientów sprawia, że z tymi następnymi od początku pracuje się w dużym zaufaniu. Bardzo lubię pracę z ludźmi, którzy powierzają mi swoje ogrody albo wizualną stronę najważniejszych dla siebie życiowych i towarzyskich wydarzeń. Teraz marketing szeptany zastępowany jest przez polecenia na grupach w social mediach, więc ma jeszcze szerszy zasięg. Moja firma też jest dziś liczniejsza niż na początku.

Ma Pani w sobie dużo spokoju, pewności, uśmiechu. Jak Pani sobie radzi z konkurencją, prawami rynku i sprawami, z jakimi borykają się przedsiębiorcze kobiety?
Nigdy nie myślałam o konkurencji, porównywaniu ofert i tym podobnych sprawach. Mam ogromne szczęście, że moje życie zawodowe tak harmonijnie rozwija się na kilku polach. Na każdym z nich czuję się doceniana przez profesjonalistów, ale także przez klientów, nie tracę więc czasu na dodawanie sobie trosk. Poświęcam go na rozwijanie umiejętności i wiedzy. Jedną z moich pasji, którą uważam także za misję, jest ekologia – w tym stosowanie ekologicznych środków ochrony roślin, nawożenia. Ekologia wkracza też do florystyki, która – paradoksalnie – generuje tony plastiku używanego do transportu i przechowywania roślin.

Należy Pani do Królewskiego Towarzystwa Ogrodniczego, któremu patronuje królowa Elżbieta II. Jak się Pani znalazła w tym gronie?
Należą do niego ogrodnicy z całego świata, którym bliskie jest ciągłe zgłębianie tajników zawodu. To, co nas łączy, to także spojrzenie na ogród i rośliny. Ogród angielski to mój ulubiony typ ogrodu – taki trochę dzikus, nieokiełznany do końca, ale zawsze ułożony według ścisłych zasad. Bardzo się cieszę, że mogłam dołączyć do Towarzystwa. Mamy możliwość dzielenia się najnowszą wiedzą, technikami, sposobami na ekologiczną ochronę roślin, uczestniczenia w specjalnych szkoleniach oraz wielkich wydarzeniach, na których możemy zawierać cenne znajomości i uczyć się od siebie nawzajem.

(Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films) (Fot. Weronika Ławniczak/Papaya Films)

Wiem, że u siebie w domu nie ma Pani ciętych kwiatów, ale dużo chorych, wymagających reanimacji po błędach właścicieli.
Tak, cięte kwiaty pojawiają się u mnie jedynie wtedy, kiedy ktoś mnie nimi obdaruje. Śmieję się, że prowadzę szpital dla roślin. Czasem znajomi przywożą mi zmarnowane egzemplarze, abym je ratowała; czasem u klientów spotykam rośliny, które już spisali na straty, więc je zabieram. Jestem też przeciwna spisywaniu na straty drzew podczas przearanżowywaniu ogrodów. Nigdy tego nie robię. Ale jeśli zdarzy się klient, który upiera się przy usunięciu jakiegoś drzewa, zabieram je i sadzę w swoim ogrodzie.

Co jest potrzebne, aby rośliny nie musiały trafiać do takich szpitali jak u Pani?
Najczęstszym błędem jest zbyt obfite – lub zbyt – częste podlewanie. Innym problemem są choroby. Wystarczy odrobina wiedzy – a ta jest dziś bardziej dostępna niż kiedykolwiek – oraz czas na czułą obserwację. Polecam pytać, pytać i pytać! Sprzedawcy w sklepach ogrodniczych chętnie podpowiedzą. A rośliny na pewno odwdzięczą się za troskę.

Sama mam ochotę zasypać Panią pytaniami o swoje porażki ogrodnicze, ale jakoś w tym różanym ogrodzie mi niezręcznie.
Wielu odwiedzających ogrody chce prosić o radę, czasem godzinami udzielaliśmy porad. Kiedy jest więcej pracy, zdarza mi się przyjeżdżać w nocy, aby ją wykonać. Moim pracodawcom – różom – jest wszystko jedno, kiedy przychodzę. Ale lubię dzielić się wiedzą na zajęciach, na warsztatach, pokazach florystycznych oraz w programie telewizyjnym, który prowadzę. Mogę powiedzieć, że moja miłość do roślin jest odwzajemniona. Dają mi siły fizyczne i psychiczne, zaspokajają potrzebę kreatywności i piękna, a do tego dają niekończące się zatrudnienie. Można mieć więcej szczęścia?

Za pomoc w realizacji sesji zdjęciowej dziękujemy Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie, ul. Stanisława Kostki Potockiego 10/16 w Warszawie. Muzeum zaprasza zwiedzających do pałacu w poniedziałki, czwartki, soboty i niedziele, w godzinach 10.00–16.00 oraz w piątki, w godzinach 14.00–20.00. Historyczne ogrody są otwarte codziennie w godzinach 9.00–21.00. Informacje: www.wilanow-palac.pl.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze