1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania

Dostajesz więcej, niż dajesz. 5 grudnia to Międzynarodowy Dzień Wolontariusza

Marek, z zawodu chirurg, po godzinach wolontariusz w schronisku dla zwierząt (Fot. Anna Kleszcz)
Marek, z zawodu chirurg, po godzinach wolontariusz w schronisku dla zwierząt (Fot. Anna Kleszcz)
Hasło „jestem wolontariuszem” budzi – słuszny zresztą – szacunek i podziw. Bo to znaczy, że poza godzinami pracy, za darmo, oddaję swój czas, wysiłek, swoje myśli i zaangażowanie na jakiś cel. Choć sami wolontariusze patrzą na to inaczej. Uważają, że dostają więcej, niż dają. A kiedy już wciągną się w pracę, to bez reszty. 

Artykuł archiwalny

Marek, ordynator chirurgii w jednym z toruńskich szpitali, plan dnia ma od dawna ustalony. Po pracy w samochód, szybko do domu, wskoczyć w dres i do schroniska dla zwierząt. Tam czekają na niego psy. Te największe, „byki”, jak mówi Marek. Bo do spacerów z małymi psiakami zawsze znajdą się chętni, te duże „obsługuje” głównie on.

Trwa to już trzy lata. Choć jego żona, Kasia, nauczycielka niemieckiego w jednej z podtoruńskich szkół, wolontariuszką w schronisku jest od ośmiu lat. Zaczęło się, kiedy nie miała pracy. Postanowiła wypełnić pustkę wolontariatem. – Jakoś nie wyobrażałam sobie, że mogę zajmować się jedynie zakupami i gotowaniem – opowiada. – Chciałam robić coś, co ma sens.

Najpierw próbowała w ośrodku terapii uzależnień, ale kiedy trafiła do schroniska, poczuła, że tu może zrobić więcej. Że to jej miejsce. – Wchodziłam w to powoli. Najpierw sprzątałam kennele szczeniaków, siedziałam z maluchami, bawiłam się z nimi. Praca idealna, ale bolał mnie kręgosłup. Zaczęłam więc chodzić z psami na spacery. Potem wciągałam się powoli w inne schroniskowe działania. Czułam, że jestem tam potrzebna. A takie poczucie było potrzebne mnie samej.

Kasia z psami spacerowała, trwało to parę lat, Marek po pracy biegał na siatkówkę i jakoś do schroniska nie zaglądał. W końcu dał się namówić. – Obiecałem Kasi, że spróbuję. I już pierwszego dnia zobaczyłem cudownego psa. Wielkiego, pięknego owczarka niemieckiego. Pomyślałem, że będę od czasu do czasu wpadał, żeby Bary’ego wyprowadzić, ale zaraz potem zerwałem ścięgno Achillesa. To mnie na jakiś czas unieruchomiło. A potem usłyszałem do kolegów, że byłoby idealnie, gdybym w ramach rehabilitacji spacerował. Ja i spacery? Chyba powariowaliście! – taka była moja pierwsza reakcja. Ale potem otworzyła się klapka w głowie: zaraz, zaraz, a z psem mogę na te spacery? Możesz! I tak się zaczęło. Wpadłem po uszy.

Co właściwie o tym zdecydowało? – Któregoś dnia byłem na spacerze z jednym takim wielkoludem 80 kg o imieniu Janko, szedłem z nim sobie, deszcz, szaruga, i nagle do mnie dotarło: zaraz, zaraz, kto tu komu właściwie robi dobrze? Bo jak człowiek idzie do schroniska jako wolontariusz, to z poczuciem misji. O, ja teraz będę pomagać, taki fajny jestem. Ale jak się temu uczciwie przyjrzeć, to można dostrzec, że tak naprawdę jest odwrotnie. To my zyskujemy, i to ile! Ktoś kiedyś powiedział, że człowiek jest z gruntu samolubem. Robi to, co w danej chwili jest dla niego najkorzystniejsze. Czy przeprowadza staruszkę przez ulicę, czy oddaje krew, czy kupuje sobie samochód. Robimy to, co sprawia, że się dobrze czujemy. I ja tu, w schronisku, jestem właśnie z pobudek egoistycznych. To moja terapia. Zyskuję spokój, łapię równowagę, mam cudowną przyjemność z kontaktu z tymi wielkimi psiskami, które wcześniej miały łatkę agresywnych, a ja im tę łatkę odklejam…

– Każdy wie, co to dogoterapia – dodaje Kasia. – Kontakt z psem pomaga chorym dzieciom, jest lekiem na samotność u osób starszych. Ale to niecała prawda. Bo także dla mnie kontakt z psami to dogoterapia. Na spacerze jestem sama – z psem i z naturą. To uspokaja. Wycisza. Co jeszcze zyskuję? Poczucie, że jestem potrzebna. Dla mnie psy to odkrycie. Widzę ich przywiązanie, bezinteresowną radość na mój widok. Kiedy nie mogę przyjść do schroniska, mam wyrzuty sumienia. Związek ze zwierzęciem jest niezwykły.

Marek na wiosnę miał operację. Po czterech tygodniach, jeszcze o kulach, pojawił się w schronisku. Stęskniony za psami bardzo, ale o spacerach na razie mowy być nie mogło. Poszedł więc do „psiego parku”, usiadł na krześle, a Kasia i inna wolontariuszka przyprowadziły tam Markowych pupili. – To, co się działo, jak Rogerek Marka zobaczył, jest nie do opisania. I ja, i Aneta stałyśmy i płakałyśmy… – mówi Kasia.

Nie tylko spacery

Na początku Kasia była w schronisku dwa, trzy razy w tygodniu, potem wciągała się coraz bardziej. Bo schronisko to, jeśli chodzi o potrzeby, studnia bez dna. – Najlepiej byłoby, gdyby każdy pies codziennie wychodził, codziennie był czesany i tak dalej. Można tam być cały czas i zawsze jest coś do roboty. Teraz poza dniami, w których jadę do pracy, jestem zawsze. W wakacje – codziennie, łącznie z weekendami.

Jesienią i zimą, kiedy dzień krótki, Marek nie daje rady wyprowadzić wszystkich swoich ulubieńców w rozsądnych godzinach. Do zamknięcia bramy schroniska udaje się zwykle pięć spacerów. Potem pozostałe psy zabiera do „psiego parku” – to ogrodzony teren, gdzie mogą sobie pobiegać. – Już na mnie czekają, cieszą się, kiedy widzą, że się zbliżam, potem biegają, szaleją, ja sobie siedzę – i nagle taki byk przylatuje do mnie i kładzie głowę na moich kolanach. Albo przytula się jak dziecko, policzek do policzka. Sprawa nie do opisania…

Ale wolontariusze w schronisku nie są tylko od spacerów. Jeśli trzeba, sprzątają także kojce, wymieniają słomę w budach, biorą udział w procesie socjalizacji psów. To bardzo ważne. Bo psy, często zalęknione po rozmaitych trudnych przejściach, trzeba nauczyć kontaktu z człowiekiem, dotyku, trzeba je wystawiać na różne bodźce: samochody, ludzi, rowery, biegaczy, wiewiórki…

– W powszechnym przekonaniu panuje opinia o schronisku jako miejscu okropnym, przygnębiającym, pełnym psich tragedii – dodaje Marek. – Sam tak wiele lat temu myślałem. Kasia przekonała mnie, że tak nie jest. Później mogłem przekonać się o tym osobiście. Jest wręcz przeciwnie. To miejsce z niebywałym ładunkiem empatii, troski, pozytywnego nastawienia, wręcz optymizmu. Psy, które do nas trafiają, niejednokrotnie, żeby nie powiedzieć znacznie częściej, spotyka lepszy los niż ten, który był ich udziałem wcześniej. Gdy wyprowadzamy je na spacery, równie chętnie na nie wychodzą, co z nich wracają, bo traktują schronisko jak swój dom…

(Fot. Anna Kleszcz) (Fot. Anna Kleszcz)

(Fot. Anna Kleszcz) (Fot. Anna Kleszcz)

Wszystkich nie adoptujemy

Oczywiście są dylematy. Przeżywa je pewnie większość schroniskowych wolontariuszy. Bo każdy ma jakiegoś ulubieńca, pojawia się więc pokusa, by go wziąć do domu. Marek i Kasia też to przeżywali. – Byłem o krok od adopcji Rogera – opowiada Marek. – Ale potem pomyślałem, że jeśli go wezmę, to przecież nie po to, żeby siedział w domu cały dzień i na mnie czekał. Siłą rzeczy byłbym więc w schronisku zdecydowanie rzadziej. A co z tą całą resztą psów, która tam zostanie? No i pytanie: którego wziąć? Ja chciałbym Rogera. Kasia mówi: no dobrze, a co z małym ślepym Dezerterkiem? Przecież on na adopcję nie ma szans. No dobra, to Dezerterka też weźmiemy. A Bary? OK, to i jego… I dotarło do nas, że to niewykonalne. Zwyciężył więc głos rozsądku: dajemy cały swój czas schronisku, jesteśmy dla wszystkich psów.

To rzeczywiście spora część ich życia. – Spora? Główna! – śmieje się Marek. – W schronisku jestem codziennie, w dni powszednie od 14, wracam do domu wieczorem. Robię ok. 10 km dziennie na spacerach, w każdy weekend, i w sobotę, i w niedzielę, ok. 20. A latem więcej…

– Jak to jest, kiedy pies idzie do nowego domu? – No co, ryczy się – mówi Marek. – Jasne, jest też radość, bo przecież dobro psa jest najważniejsze. Ale, egoistycznie, bywa ciężko.

– Niedawno adoptowany został staruszek. 15-letni, bezzębny, większość życia spędził w wiejskiej budzie, potem trafił do nas i znaleźli się ludzie, którzy postanowili dać mu dobrą końcówkę życia. Płakałam wtedy ze szczęścia – uzupełnia Kasia. Wolontariusze w psich adopcjach grają ważną rolę. Często do nich należą wizyty preadopcyjne, mają też głos w opiniowaniu potencjalnych domów. Kasia często utrzymuje potem kontakty z nowymi właścicielami, odwiedza ich – i oczywiście psy – dostaje zdjęcia i filmiki. Ludzie chcą pokazać, że nie zawiedli, że fajnie wyszło.

Jako ostatnia z rodziny psiemu szaleństwu uległa Zosia, córka Kasi i Marka. Na początku pandemii, jak mówi, „dała się zaciągnąć” i od razu zaiskrzyło. Do tego stopnia, że z psami chce związać życie zawodowe. Skończyła już kurs dla zoopsychologów, ale na razie zbiera doświadczenie, pracując ze schroniskowymi psami. Bo wiadomo, kurs to jedno, ale to praktyka i obserwacja uczy najwięcej. Współpracuje ze schroniskową zoopsycholożką, mówi, że razem mogą zdziałać znacznie więcej niż każda z nich w pojedynkę.

A Kasia podsumowuje: – Jesteśmy prawdziwymi szczęściarzami. Dzięki wolontariatowi znaleźliśmy wspólną rodzinną pasję.

Dzięki hospicjum żyję pełniej

Aneta Rojek w Fundacji Hospicyjnej, prowadzącej hospicjum im. ks. Dutkiewicza w Gdańsku, pracuje od 2014 roku jako wolontariuszka.

Wcześniej, w Warszawie, przez 10 lat zajmowała się produkcją filmową. Kiedy przenieśli się na wybrzeże, miała do wyboru: albo zaczynać od nowa, albo znaleźć na siebie nowy pomysł. A że mają jako rodzina dobrą sytuację materialną, podjęli wspólnie z mężem decyzję: ona nie musi zarabiać. Ale nie chciała być panią, która rano chodzi na fitness, w południe wpada na manikiur, a wieczorem do fryzjera. Chciała robić coś dla innych. – Myślałam o organizacji, w której praca będzie dla mnie satysfakcją, która da mi poczucie sensu. W której będę mogła naprawdę pomagać ludziom. Ważne dla nas było też pokazanie naszym dzieciom, że to, co mamy, nie jest nam dane raz na zawsze, że trzeba widzieć innych, ich potrzeby. Mam nadzieję, że dzięki temu kiedyś, w przyszłości, pomaganie będzie dla nich sprawą naturalną i oczywistą.

Kiedy zastanawiała się, dokąd się zwrócić, od razu pomyślała o hospicjum. O chorych dzieciach. A wiedziała, że przy hospicjum działa fundacja, która się nimi zajmuje. – Na decyzję wpływ miała też moja własna historia. Sama straciłam ojca jako siedmiolatka i mam totalnie nieprzepracowaną żałobę. A fundacja zajmuje się także dziećmi osieroconymi, wspiera je w szkole, uświadamia dorosłych, wychowawców, nauczycieli, jak pomóc małym ludziom w przeżywaniu żałoby… Świetnie wiem, jak to jest ważne.

Wydaje się jednak, że praca w hospicjum to nie jest łatwa droga. Ma się na co dzień do czynienia z sytuacjami tragicznymi. Z rozpaczą, z bezradnością wobec cierpienia bliskich… Jak sobie z tym radzić? Czy to wolontariuszy nie obciąża?

– Kiedyś rozmawiałam z pediatrą, lekarką moich dzieci – mówi Aneta. – Wspomniałam o moich planach związania się z hospicjum. Okazało się, że pani doktor też pracuje w hospicjum dziecięcym. Powiedziała mi, że to było dla niej jak dar. Na początku obawiała się, że trafi do domów, które będą smutne, pełne bólu i cierpienia. Jest inaczej. Żyje się tam w jakiś sposób pełniej, świadomie przechodzi się przez każdy dzień, cieszy się każdą chwilą. Choć oczywiście czasem rodzice w nocy płaczą w poduszkę… Ja też często musiałam coś przepłakać, przepracować, ale zrozumiałam, że hasło, które mamy na plakatach – „Hospicjum to też życie” – jest głęboko prawdziwe. I to życie bywa też dobre i piękne.

(Fot. iStock) (Fot. iStock)

Aneta powtarza to, co mówili już Kasia i Marek: – Wolontariat to nie jest tak do końca altruizm. To nie jest tak, że tylko ja daję coś z siebie. Bo dostaję przynajmniej tyle samo, a może nawet więcej. I ja, i cała moja rodzina. Ta praca to dla mnie wielka lekcja pokory – i w wymiarze materialnym, i duchowym. Dociera do mnie codziennie, jakie to szczęście, że mam zdrowe dzieci, dobry dom, że czuję się wolna, bo mogę choćby wyjść do fryzjera, kiedy chcę, a nie kiedy przyjdzie opiekunka do mojego chorego dziecka… To zmienia perspektywę, pozwala naprawdę docenić to, co się ma. Wiele osób na pewno, gdyby je spytać, potwierdzi, że tak, że to cudowne mieć zdrowie, pracę i poczucie bezpieczeństwa. Ale to teoria. Bo ilu z nich tak naprawdę na co dzień to docenia? Zwykle jesteśmy non stop w pogoni za jakimś „lepiej” i „więcej”. Ja się tego oduczyłam.

Teraz Aneta zajmuje się organizacją balu charytatywnego. I akcją „Gwiazdy malują gwiazdy”. Korzystając ze swoich warszawskich znajomości, namówiła kilka osób z pierwszych stron gazet do pomalowania bombek na aukcję. Takich bali, także dla najmłodszych, już kilka było. Córka i synek Anety też w nich uczestniczyli. – To było niesamowite widzieć, jak moje zdrowe dzieci bawiły się z tymi chorymi, na wózkach, i nie widziały niczego, co by je różniło. To też bezcenny zysk z tej pracy – podsumowuje.

Aneta przyznaje, że ciągle jeszcze nie jest gotowa, by być więcej na oddziałach. Z chorymi. Co nie znaczy, że jest od nich odizolowana. Fundacja sąsiaduje z hospicjum, mają wspólny ogród, w którym, zwłaszcza kiedy jest ciepło, dużo się dzieje. Wolontariusze wychodzą z pacjentami do ogrodu, kto może na nogach, inni na wózku, niektórzy wywożeni są nawet z łóżkami, by pobyć razem.

Choć jej kontakt z chorymi nie jest codzienny, trudno od hospicyjnych realiów uciec. – Ostatnio bardzo przeżyłam spotkanie z pewnym młodym ojcem. Przyszedł do nas – bo siedzę w pokoju, w którym jest też księgarnia – przysłany przez psychologa. Prosił o książki, które pomogą mu powiedzieć dzieciom, że ich mama umiera… Tak, oczywiście, to są historie, wobec których trudno być obojętnym. Ale z drugiej strony – i to jest też coś, co mnie do tej pracy przyciągnęło – każdemu, absolutnie każdemu, będzie potrzebne dobre umieranie. A tu, w naszym hospicjum, dobrze się umiera.

– Czy przypadkiem taka praca nie generuje lęku o zdrowie? Czy obcując na co dzień ze śmiercią, nie zaczynamy się bać choroby, bólu, odchodzenia? – Tak, przyjaciele mówili mi to samo: zobaczysz, strach cię sparaliżuje, będziesz szukać w sobie i dzieciakach choroby… Ale nie, ten lęk się w ogóle nie pojawił.

Całe życie w wolontariacie

Iza i Łukasz, którzy od paru lat mieszkają w Holandii, opowiadają, że niemal każdy Holender ma na jakimś etapie życia do czynienia z wolontariatem. Wolontariuszami są rodzice w klubach sportowych dzieci – a każde dziecko do jakiegoś klubu należy. Za zajęcia płaci się niedużo, jest więc niepisana umowa, że rodzice pomagają. Niektórzy są też trenerami, klub funduje im kurs. Ale najwięcej wolontariuszy jest wśród emerytów. Bo wtedy wreszcie mają na to czas. – Moja nauczycielka holenderskiego to emerytka – mówi Iza. – Chodziłam na zajęcia do stowarzyszenia wspierającego kobiety. Wolontariuszki uczyły tam różnych języków, szycia, haftowania, cerowania, gotowania. Moja nauczycielka działała też w domu opieki i w kościele, gdzie co sobota gotowała zupę dla bezdomnych. Na emeryturze rzadko kto siada na kanapie przed telewizorem. W wolontariacie jest się tu praktycznie przez całe życie.

W Polsce hasło „jestem wolontariuszem” wypowiadane jest z lekką dumą i budzi – słuszny zresztą – szacunek i podziw. Bo to znaczy, że poza godzinami pracy, za darmo, oddaję swój czas, wysiłek, swoje myśli i zaangażowanie na jakiś cel. A wszyscy przecież pracujemy dużo, dobrem najcenniejszym jest czas – mało kto jest gotów z niego zrezygnować. Nie ma też u nas wolontariackich tradycji, nie ma w ogóle rozwiniętego myślenia o wspólnocie. I tej największej, narodowej, i tych mniejszych, lokalnych. Nie ma poczucia współodpowiedzialności. A może znaczenie ma tu także ekonomia? Nie jesteśmy społeczeństwem tak zamożnym jak choćby holenderskie, nierzadko poza podstawową pracą musimy dorabiać, czas i energia łatwo się więc nam wyczerpują. Także przeciętna emerytura jest niewysoka, życie ciężkie, emeryt myśli raczej o tym, jak koniec z końcem związać, niż działać na rzecz grupy.

Ale, niezależnie od tego, tradycji pracy w wolontariacie u nas nie ma. Kasia myśli cały czas o tym, że żeby to zmienić, trzeba zacząć od dołu, od szkół. Planuje w podstawówce, w której pracuje, zachęcać dzieciaki do wolontariatu. Robić wyprawy do schroniska – może ktoś złapie bakcyla? Wciągnie się, zostanie na dłużej?

Kiedy już skończyłam rozmowę z Markiem, przyszedł SMS: „Napisz koniecznie, że wolontariat uzależnia. Że działa jak narkotyk”. Spełniam więc prośbę Marka, dodając, że to ten rodzaj uzależnienia, z którego nie musimy się leczyć.

Fundacja Hospicyjna prowadzi Hospicjum Dutkiewicza w Gdańsku. www.FundacjaHospicyjna.pl https://www.facebook.com/FundacjaHospicyjna/ Wspieraj również przez pomagamhospicjum.pl

Schronisko dla bezdomnych zwierząt w Toruniu można wspomóc darowiznami rzeczowymi (karma, koce, zabawki – szczegółowe informacje znajdziecie na stronie www.schronisko-torun.oinfo.pl) albo finansowymi. Zwierzęta będą wdzięczne.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze