Biżuteria to coś, o czym ludzie marzą. A ja mam to szczęście, że potrafię te marzenia spełniać – mówi złotniczka Sabina Wałęcka, jedna z pionierek w zdominowanym przez mężczyzn środowisku. O swojej pracy opowiada z zaangażowaniem, ale także z ogromną empatią, bo zdecydowanie cenniejszy od złota i diamentów jest dla niej człowiek, który będzie je nosił.
Pani pracownia przypomina komnatę alchemika. Menzurki, kamienie, płynne złoto...
To prawda, w końcu woda królewska, w której do dziś rozpuszcza się metale szlachetne, została odkryta podczas poszukiwań sławnego kamienia filozoficznego. Wciąż uwielbiam ten moment, kiedy materiał stały staje się płynny, a w wodzie królewskiej zaczynają krążyć różnego rodzaju atomy. Dodaję właściwy odczynnik i wytrąca się złoto, z którego mogę później przygotować właściwą próbę i stop. Na przykład 14-karatowe złoto, czyli popularna próba 585, oznacza, że w jednym gramie kruszcu jest dokładnie 0,585 grama czystego złota, reszta to różnego typu domieszki. Liczy się precyzja, bo, zależności od tego, w jakich proporcjach dodam inne metale, taki uzyskam kolor. Miedź barwi je na czerwono i różowo, a za biały odcień odpowiada nikiel lub pallad. Gotowy materiał wylewam na odpowiedniej formy i robię odlewy. Na tym etapie kończy się alchemia, a wkracza ciężki sprzęt: metalowe walce, obcęgi, kleszcze, młotki, piły, imadło. W pracy złotnika jest tyle samo magii co kowalstwa.
A przecież biżuteria kojarzy się z czymś delikatnym, luksusowym, szlachetnym.
I taka jest, ale jej tworzenie to ciężka, fizyczna i raczej brudna praca, dlatego przez lata był to zawód zarezerwowany dla mężczyzn. Teraz dzięki nowoczesnym maszynom jest nieco lżej, ale to wciąż wymagające zajęcie, dlatego tradycyjne złotnictwo powoli umiera.
Sabina Wałęcka (Fot. Foto-Dorota)
Pani wiedza jest więc na wagę złota. Dzieli się nią Pani?
Chciałabym bardzo. Na razie nie mam jednak czasu na organizowanie warsztatów czy kursów, ale jeśli ktoś jest zainteresowany kulisami pracy złotnika, z przyjemnością zapraszam go do pracowni. Jakiś czas temu przychodził do mnie pewien student ASP, miał ogromną cierpliwość, genialną wyobraźnię i duże zdolności. Niestety, nie zajmuje się złotnictwem zawodowo, ale hobbystycznie robi różne cudeńka. Pół roku temu pokazał mi swoją biżuterię, była fantastyczna. Poczułam wtedy dumę i z niego, i trochę z samej siebie. Chyba mam zadatki na mentorkę.
A sama miała ją Pani w tym męskim świecie?
Nie, zarówno moim mistrzem, od którego uczyłam się złotnictwa, jak i pierwszym pracodawcą, u którego szlifowałam warsztat, byli mężczyźni. Teraz na targach jubilerskich widzę coraz więcej kobiet.
Skąd pomysł, żeby zostać złotnikiem, skoro był to taki niekobiecy zawód? Kontynuuje Pani rodzinną tradycję?
Nikt wcześniej w rodzinie nie zajmował się złotnictwem, ale to zainteresowanie rzeczywiście zawdzięczam mamie, która pracowała w „Praktycznej pani”. To były takie ośrodki usługowe, w których w głębokim PRL-u można było załatwić niemal wszystko: wypożyczyć sprzęt turystyczny, skorzystać z usług czy naprawić biżuterię. Mieli tam profesjonalną pracownię złotniczą, a ja po szkole często przychodziłam do mamy i podglądałam, jak powstają różne błyskotki. Byłam tym zafascynowana. Pewnego dnia odważyłam się poprosić, żeby zrobili dla mnie coś specjalnego. I wtedy jeden ze złotników stwierdził, że na pewno już sobie poradzę sama. Dał mi kleszcze, srebrny drut i zaczęłam wywijać. Byłam wtedy w szóstej klasie szkoły podstawowej, a wywijam nieustannie do dziś.
Zachowały się jakieś błyskotki z tamtego czasu?
Niestety nie. Im więcej umiejętności nabierałam, tym bardziej krytycznie patrzyłam na swoje pierwsze prace. Moja mama wciąż jednak ma bransoletkę, którą wtedy zrobiłam jej w prezencie imieninowym. Dla niej to przede wszystkim wspomnienia i emocje. W biżuterii najpiękniejsze jest właśnie to, że oprócz wartości rynkowej ma zazwyczaj ogromną wartość sentymentalną, która sprawia, że nawet ozdoba sprzed wielu lat jest ponadczasowa, chcemy ją nosić, bo kojarzy się z określonymi momentami, okazjami, ludźmi. Robię tylko biżuterię na zamówienie i często słyszę od klientek, że dzieci będą miały po nich piękną pamiątkę. Jeszcze same nie zdążyły się nią nacieszyć, a już myślą o tym, że komuś ją przekażą w przyszłości!
Zawsze zazdrościłam koleżankom, których obrączki ślubne powstały z przetopionych obrączek dziadków. Dla mnie to symbol ponadpokoleniowej miłości.
Ten temat wzbudza wiele emocji. Dla niektórych to zły omen, dla innych właśnie symbol ponadpokoleniowej miłości i gwarancja udanego związku. Ale biżuteryjne rodzinne pamiątki można przekazywać na wiele sposobów. Mój serdeczny przyjaciel dawno temu zamówił u mnie kolekcję spinek do mankietów, bo często używał ich w pracy. Kiedy jednak jego trzej synowie zaczęli dorastać, wpadł na pomysł, że każdy z nich w dniu osiemnastych urodzin wybiera z kolekcji ojca komplet, który najbardziej mu się podoba. Nie mam wątpliwości, że te spinki zawsze będą miały dla nich szczególne znaczenie.
Biżuteria to prezent uniwersalny czy raczej coś intymnego, czym powinni się obdarowywać tylko najbliżsi?
Moim zdaniem zdecydowanie coś bardzo prywatnego. Kiedy tworzę biżuterię na zamówienie, staram się jak najlepiej poznać osobę, która będzie ją nosić, bo biżuteria musi być nie tylko piękna, ale także praktyczna i wygodna. Tylko wtedy będzie noszona. Na szczęście Sanok, w którym mieszkam i tworzę, to niewielkie miasto, większość klientek znam więc doskonale od lat. To bardzo ułatwia pracę. Ostatnio mąż kosmetyczki, do której chodzę, chciał zamówić dla niej pierścionek na rocznicę ślubu, ale przecież doskonale wiem, że ona większość dnia pracuje w rękawiczkach i nie ma jak nosić pierścionków. Dlatego namówiłam go na wisiorek, który w tym przypadku wydawał mi się o wiele bardziej praktyczny. Znajoma była zachwycona, wreszcie dostała biżuterię, którą może nosić, a nie tylko podziwiać w szufladzie.
(Fot. Pracownia Złotnicza SW)
Zastanawia mnie jednak, jak ustala się ostateczny projekt czegoś tak misternie tkanego jak biżuteria? Chyba trudno rozmawia się o czymś, co nie istnieje?
Bardzo, bo każdy widzi to nieco inaczej, wyobraża sobie efekt finalny po swojemu. Na szczęście całkiem nieźle rysuję i te szkice pomagają ustalić szczegóły. Czasem pokazuję też różne elementy, wzory i kombinacje na gotowej już biżuterii i z różnych rzeczy komponuję coś zupełnie unikatowego. Niektórzy mają sprecyzowane oczekiwania, na przykład chcą biżuterię, która była modna lata temu, ale już się jej nie produkuje. Tak do łask wracają na przykład pierścionki z bardzo dużymi kamieniami robione starą, szkieletową metodą. Każdy ich element trzeba indywidualnie dopasować do kamienia i umieścić na odpowiedniej wysokości. Odtworzenie technik sprzed lat to nie problem, ale kiedy ktoś przynosi pierścionek i mówi, że chce dokładnie taki sam, uprzedzam od razu, że identycznego na pewno nie zrobię.
Dlaczego?
Bo każdy złotnik ma inną rękę. Mogę oddać ogólną koncepcję, ale pierścionek w moim wydaniu na pewno będzie się różnił detalami. Wystarczy, że minimalnie zadrży mi ręka czy odrobinę za mocno zaokrąglę kamień – i już całość nabierze nieco innego charakteru. Czasem to bardzo skomplikowane rzeczy, a ja widzę tylko produkt finalny i muszę oczami wyobraźni rozłożyć go na części pierwsze i zaplanować, co zrobić, by uzyskać taki sam efekt. Najtrudniejsze jest ustalenie kolejności prac. Tworzę wtedy modele w wosku, jak rzeźbiarz. Dzięki nim mogę dobrać właściwe proporcje, ustalić strategię działania i dopiero wtedy rozpoczynam właściwą pracę. Największym wyzwaniem jest jednak wierne kopiowanie prostych rzeczy, bo tu błędy i usterki nie mają gdzie się zgubić, widać nawet najdrobniejsze przesunięcie. To jest właśnie urok ręcznie robionej biżuterii, która zawsze jest niepowtarzalna. Nie mam gotowych szablonów czy lasera, każdy ażur wycinam sama cienką jak włos piłką.
Trzeba mieć cierpliwość.
Trzeba, to podstawa w tym zawodzie, ale wycinanie ornamentów jest niesamowicie wciągające, odrywa mnie od rzeczywistości. Potrafię to robić przez cały dzień, nie spoglądając na zegarek. To wszystko jednak trwa, dlatego ręcznie robioną biżuterię trzeba zamawiać ze sporym wyprzedzeniem i cierpliwie czekać. Czasem to problem, bo przywykliśmy, że wszystko mamy na już, od ręki.
Pamięta Pani jakieś wyjątkowo oryginalne zamówienie?
Dostałam kiedyś zlecenie na tzw. pierścień Atlantów, uważany przez niektórych za amulet chroniący przed złą energią. Aby działał, wszystkie linie, kształty i proporcje muszą być dokładnie zachowane. Projekt był więc szczegółowy, wyrysowany co do milimetra. Podjęłabym się tego zadania, gdyby nie jeden szczegół... Okazało się, że pierścień trzeba robić o określonej fazie Księżyca, która wypadała akurat między 23 a 1 w nocy…
Myślałam, że będzie to historia o jakimś pierścionku zaręczynowym.
Każdy z nich jest wyjątkowy. Wciąż od czasu do czasu noszę swój, choć już dawno jestem po rozwodzie. Nie zakładam go co prawda na serdeczny palec lewej ręki, którego żyły – jak wierzyli starożytni Grecy – ciągną się do samego serca, ale wciąż go kocham, bo był taki, o jakim marzyłam.
Z pierścionków zaręczynowych, które sama robiłam, szczególnie pamiętam jeden, który powstawał w atmosferze niemal szpiegowskiej. Przygotowywałam go w środku pandemii dla córki mojej przyjaciółki. Każda konsultacja z przyszłym narzeczonym odbywała się w największej konspiracji, co w małym miasteczku naprawdę nie jest łatwe. On marzył o diamencie, ale ostatecznie wybraliśmy szmaragd oprawiony w żółte złoto. Wyszło przepięknie, zaręczyny zostały przyjęte na jednej z bieszczadzkich połonin.
Dlaczego wszyscy marzą o diamentach? Na czym polega magia tych kamieni?
Mówi się, że diamenty mają życie. Niezależnie od tego, ile zniosły, jak były przechowywane i co przeszły, zawsze zachowują taki sam blask. Dla mnie ich magia polega także na tym, że wbrew pozorom nie są idealne, każdy z nich zachowuje dyskretnie część swojej węglowej natury, bo przecież diamenty to węgiel, który pod wpływem temperatury zmienił się w czystą formę. Kiedy patrzę na nie pod mikroskopem, widzę często malutkie, ciemne drobinki jeszcze nierozpuszczonego węgla. Dla niektórych to skaza, dla mnie coś, co sprawia, że diament jest wyjątkowy, bo przecież drugiego takiego samego na pewno nie ma.
Nieprawdą jest natomiast, że są one niezniszczalne. Sama podczas obróbki niechcący dwa czy trzy uszkodziłam.
Mówi Pani o tym tak lekko, a niektórzy ludzie dla błyskotek są w stanie poświęcić majątek, a nawet życie. Czy ta moc kamieni i metali nie jest jednak nieco przerażająca?
Wydaje mi się, że to raczej moc ludzkiego ego jest przerażająca i nasz niezdrowy stosunek do rzeczy materialnych. Wiadomo, że pewne rzeczy są unikatowe, ale przecież nie ma nic bardziej unikalnego niż drugi człowiek.
Ale jako złotnik pewnie ma Pani słabość do jakichś kamieni lub kruszców?
Do kamieni nie, lubię różne. Wolę oczywiście te naturalne i półszlachetne, ale syntetyczne też potrafią mnie zachwycić. Uwielbiam natomiast połączenie srebra ze złotem. Taki stop żyje własnym życiem, bo z czasem srebro się oksyduje, czyli czerni, i biżuteria się zmienia. Ludzie często dzielą się na miłośników złota i wielbicieli srebra. Ja łączę je nie tylko w jednym kawałku metalu, ale także na sobie. W uszach noszę złote kolczyki, a na palcach srebrne pierścionki. Na złoty łańcuszek nakładam srebrną zawieszkę. Kiedyś mówiło się, że to nie pasuje. Ale czy wszystko musi pasować?
Sabina Wałęcka: jubilerka, od ponad 20 lat prowadzi tradycyjną pracownię złotniczą w Sanoku (Instagram: @pracownia.zlotnicza.sw)