„Przebiegłam maraton!” – ten medal to dla dziennikarki Marty Kuligowskiej symbol zwycięstwa nad słabościami.
Przywiozłam go z maratonu w Paryżu, jedynego, jaki przebiegłam, co udało mi się osiągnąć w kwietniu 2016 roku, w okolicach moich 40. urodzin. Tamten maraton był pierwszą masową imprezą po aktach terrorystycznych, jakich wtedy doświadczyła Francja.
Warto przypomnieć, że maraton to 42 kilometry i 195 metrów. Dla mnie to było wielkie przeżycie, bo od dawna marzyłam, żeby go przebiec. Najpierw miałam w planach maraton warszawski, ale wcześniej – na półmaratonie – skręciłam nogę, więc musiałam ją wyleczyć i znaleźć nowy cel. I tym celem został Paryż. Biec maraton w Paryżu, mieście miłości i biegaczy, to wielka frajda. Tym bardziej że trasa przebiegała przez najpiękniejsze, kultowe miejsca – od startu na Champs-Élysées do mety pod Łukiem Triumfalnym. W dodatku w cudownej atmosferze: ktoś przygrywał, ktoś skandował jakieś hasła, wielu ludzi nam kibicowało. Ciepło, kolorowo, radośnie. Miałam wrażenie, że uczestniczę w prawdziwym święcie.
Czy było ciężko? Nie, bo byłam dobrze przygotowana, biegłam równym tempem, nie miałam żadnego kryzysu. Jak przebiegałam obok katedry Notre Dame i widziałam kibicujące tłumy, to mi to dodawało skrzydeł. Najważniejsze to być rozbieganym, mieć za sobą odpowiednie treningi. Ja miałam je rozpisane na długo przed maratonem.
Na mecie czekały na mnie siostry i mój partner Paweł. Dzieci nie zabrałam, co mi do tej pory wypominają, ale były jeszcze małe, a ja bałam się, że może być niebezpiecznie. Moje obawy na szczęście się nie potwierdziły, maraton ochraniało wielu tajniaków. Przybiegłam do mety i się popłakałam. Moi bliscy myśleli, że to ze zmęczenia, a ja płakałam ze szczęścia, że oto spełniło się moje marzenie przebiegnięcia królewskiego dystansu.