1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia

Cancel culture – wykluczyć wszystkich, którzy myślą inaczej. J.K. Rowling to jedna z ofiar tego ruchu

J.K. Rowling jest jedną z ofiarą cancel culture. (Fot. Tolga Akmen/AFP/East News)
J.K. Rowling jest jedną z ofiarą cancel culture. (Fot. Tolga Akmen/AFP/East News)
Wygumkowanie, unieważnienie, anulowanie, odwołanie – wszystkie te określenia to efekt działania cancel culture. Co to za ruch, w ramach którego w imię szczytnych zasad „niewygodne” postaci czy dzieła są usuwane z przestrzeni publicznej? Małgorzata Bulaszewska, kulturoznawczyni, apeluje: dyskutujmy, ale nie wykluczajmy, jak robi to kultura unieważniania.

Co to jest cancel culture? Czy to „kultura unieważniania”, czy może „unieważnianie kultury”?
Istotą cancel culture jest wykluczenie z dyskursu publicznego wszystkich tych aktywności, debat, idei czy osób, które nie stosują się do poprawności politycznej. Jest układaniem świata według arbitralnych zasad, uważanych przez pewne grupy za odpowiednie dla współczesności. Wszystko w imię naprawiania krzywd i dopuszczania do głosu grup wykluczonych. Takie pojęcia, jak „prawda” czy „fałsz”, zastępowane są przez wartości odnoszące się do „krzywdzi”/„nie krzywdzi”. To wykluczanie stało się na tyle ortodoksyjne, że porównałabym je do ortodoksyjnych ruchów religijnych, które nie widzą nic poza samym sobą, nikogo innego nie tolerują.

Zjawisko to doprowadza także do unieważniania kultury w kontekście historycznym, czego przykładem są popularne obecnie w Stanach Zjednoczonych ruchy, które chcą obalać pomniki, choćby Tadeusza Kościuszki. To tak jakbyśmy chcieli na nowo pisać przeszłość. A przecież nie bylibyśmy takimi społecznościami, jakimi dziś jesteśmy, gdyby nie nasza społeczno-kulturowo-polityczna historia. Na przykład nie byłoby piramid, bo przecież przy ich budowie ogrom ludzi cierpiał i tracił życie. Nie byłoby Kościuszki i jego walki o wyzwolenie Stanów Zjednoczonych, bo generał miał niewolników. Ale przecież mamy świadomość, że z całych sił walczył o wolność chłopów pańszczyźnianych w Polsce i czarnych niewolników w Ameryce, a współcześnie z całą pewnością opowiadałby się za działaniami realizowanymi przez #BlackLivesMatter.

O wydarzeniach z przeszłości powinniśmy dyskutować, a nie je wykluczać.

Od czego zaczął się ruch cancel culture?
Ruch cancel culture powstał w 2015 roku, jednak rozprzestrzenił się trzy lata później, dzięki działalności celebrytów i innych użytkowników mediów społecznościowych. Zaczęło dochodzić do „odwetów” na ludziach, którzy w ostatnim czasie lub w dowolnie odległej przeszłości zrobili coś, co współczesne grono odbiorców uznało za problematyczne. Czynnikiem wzmagającym jego rozgłos stały się ruchy #MeToo oraz #BlackLivesMatter. Obecnie „anulowanie” może dotyczyć każdego, nie tylko osoby publicznej. I jest odbieraniem wolności debaty na rzecz pozostawienia wolności do mówienia tylko tego, co nieszkodliwe i niekontrowersyjne.

Jako filmoznawczyni odwołam się do świata audiowizualnego. Tutaj przykładem są wybitni reżyserzy: Roman Polański czy Woody Allen, obaj posądzeni o pedofilię. I pojawia się pytanie: czy mamy postrzegać tych artystów przez pryzmat ich moralności, czy jednak powinniśmy oddzielać kwestie ich osobistego życia od ich kulturowych dzieł? Jeżeli chciałabym zastosować się ściśle do cancel culture, to powinnam unieważnić całą ich twórczość, nie oglądać ich filmów, nie odnosić się do nich. Mam kłopot z takim kategorycznym tonem. Bo jednak trudno powiedzieć, że dzieła Allena są nieartystyczne. Reżyser odcisnął ogromne piętno w kulturze, inspirował wielu artystów, jak choćby Quentina Tarantino. Jego filmy w latach 70. i 80. XX wieku reprezentowały kino intelektualne, podczas gdy Hollywood koncentrował się na rozrywce.

Mamy całe spektrum dzieł sztuki, tworzonych przez artystów, którzy w dzisiejszych czasach byliby wykluczeni ze względu na swoje poglądy społeczne czy polityczne. A przecież nie możemy powiedzieć, że ich prace nagle straciły na znaczeniu, że przestały być ważne. Nie zawsze moralnie piękni ludzie tworzą piękne dzieła. Nie możemy wykreślać tego, co powstało w obszarze kulturowym, bo to nas tworzy! Nie byłoby nas – ludzi wolnych i świadomych – gdybyśmy nie dorośli w kulturze, która pozwoliła nam dostrzec swoje mankamenty.

Państwowa telewizja BBC jeszcze 50 lat temu emitowała satyryczny „Latający cyrk Monthy Pythona”. A twórcy tego serialu obrażali wszystkich. Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić. Słyszymy głosy, że komicy boją się skazania na ostracyzm, utraty pracy – tak jak robi to cancel culture.
Współcześnie odbiera się komikom narzędzia pracy, jakimi są kpina i ironia. Nakładając maskę poprawności politycznej, artyści z rozwagą dobierają postacie i sytuacje, z których można się pośmiać, a następnie sami cenzurują język wypowiedzi, by nie zostać posądzonymi o dyskryminującą wypowiedź. Bo za tym podąża wykluczenie.

Głośnym medialnie przykładem cancel culture, czyli kultury unieważnienia, jest postać J.K. Rowling, autorki cyklu książek o Harrym Potterze.
Pisarce przypisano transfobiczne poglądy, po tym jak publicznie wypowiedziała się, że nie czuje się osobą menstruującą, tylko wolałaby, żeby mówić o niej jako o kobiecie. Została zaatakowana w mediach społecznościowych w sposób bezprecedensowy, na całym świecie zaczęto palić egzemplarze „Harry’ego Pottera”. Książki, na których wyrosły co najmniej dwa pokolenia młodych ludzi i które zachęciły ich do powrotu do czytania literatury pięknej.

Palenie książek pachnie grozą...
Przypominają nam się czasy średniowiecza, kiedy palono książki, które nie popierały obowiązującej ideologii. Podczas karnawału, który odbył się w 1497 roku we Florencji, w wyniku inicjatywy dominikanina Savonaroli, zapłonął tak zwany stos próżności. Zniszczono na nim nie tylko książki, ale także instrumenty muzyczne czy maski karnawałowe, czyli wszystko, co uznano za frywolne. Podobne wydarzenie odbyło się 40 lat wcześniej na placu Solnym we Wrocławiu. A całkiem niedawno, bo w 2018 roku, pod jednym z gdańskich kościołów zapłonął stos, m.in. z książkami o Harrym Potterze, wampirach i z parasolką z wizerunkiem Hello Kitty.

W 1933 roku, gdy Hitler doszedł do władzy, w 20 miastach w Niemczech zapłonęły stosy, na których znalazły się „zwodnicze” dla dzieci lektury. Książki palono też przy zmianach władzy w Chinach czy w krajach Ameryki Łacińskiej, jak Chile czy Argentyna. Na czarnych listach znaleźli się tacy autorzy jak Pablo Neruda, Gabriel García Márquez czy Antoine de Saint-Exupéry.

Dzisiejsze cancel culture – jak wcześniejsze stosy próżności – dąży do usunięcia z publicznego dyskursu wszystkich, którzy myślą inaczej.

Tomasz Sawczuk na łamach „Kultury Liberalnej” napisał o kulturze unieważniania: „Cancel culture wymyślił Bóg, kiedy wypędził Adama i Ewę z raju za zerwanie jabłka z drzewa. Nie było mowy o żadnych negocjacjach ani drugich szansach – naruszenie normy doprowadziło do wykluczenia grzeszników, którzy następnie borykają się z wiecznym piętnem własnej winy”.
Cancel culture nie oczekuje skruchy, a nawet więcej – ona jej nie przyjmuje. Miłosierdzie, czułość i wybaczenie zastępowane jest radykalnym odcięciem się, co może doprowadzić do „wygumkowania” konkretnej osoby czy też zjawiska kulturowego z kart historii. Jednak gdy starożytni Rzymianie usuwali kogoś, to wysyłali go na banicję, co miało ograniczony obszar terytorialny. Pojawiają się dramatyczne pytania: co skasowanie takiej osoby oznacza obecnie? Że jej nigdy nie było?

Dawniej ktoś skazany w swojej wiosce na ostracyzm społeczny, mógł wyjechać do wioski obok. Teraz – idąc za teorią McLuhana – dzięki mediom społecznościowym świat stał się „globalną wioską”. I nie ma dokąd uciec przed skutkami cancel culture.
To jest przeciwne podstawowym prawom i wartościom ludzkim, czyli prawa do życia, wolności słowa, wyznania i wyrażania swoich poglądów. Przyrodzoną człowiekowi wolność kasujemy w imię poprawności politycznej, zwanej też wyższością moralną. To zaczyna pachnieć totalitaryzmem.

Ale założenia były szlachetne. Idea wykazywania się czułością na obecność i prawa społeczności, które do tej pory funkcjonowały na obrzeżach kultury – jest przecież piękna!
Niestety przyjęło to karykaturalną postać, która polega na tym, że de facto każdy może powiedzieć, że czuje się urażony.

Albo że doświadcza mikroagresji. Tworzy się neologizmy dostosowane do nowych norm. Mamy przecież mnóstwo określeń na to, że czujemy się urażeni: zniewaga, afront, dyshonor, despekt, upokorzenie etc. Ale ponieważ te pojęcia dotykają godności ludzkiej, która oparta jest na idei wstydu, nie używa się ich i wymyśla nowe.
Ale mikroagresja to bardzo niebezpieczne zjawisko. Można je porównać do starożytnej publicznej chłosty. Delikatne zwracanie uwagi, lekkie docinki czy pouczenia bardzo łatwo mogą pozbawić poczucia własnej wartości, doprowadzić do stanów lękowych, depresji czy nawet samobójstw.

Sądzi pani, że cancel culture w Polsce i na świecie mogłaby rozwijać się bez mediów społecznościowych?
Żyjemy w czasach, w których bez względu na to, jakim tematem się zajmiemy, dochodzi do skrajności. Nie potrafimy ze sobą rozmawiać. Od razu się oskarżamy, etykietujemy i wykluczamy z naszej bańki. W mediach społecznościowych o to najłatwiej. Każdy stara się wygłosić swoją opinię, nie słuchając lub nie słysząc rozmówcy. Nie ma debaty. Może dlatego, że media te funkcjonują na zasadzie skrótowości. Gdybyśmy wrócili do sokratejskiej debaty ulicznej, może bardziej staralibyśmy się usłyszeć to, co do nas mówią. Z szacunkiem podeszlibyśmy do kontrrozmówcy. Pomogłoby też branie większej odpowiedzialności za wypowiadane słowa, byśmy zdawali sobie sprawę, że one naprawdę mogą zranić.

Sens debaty to wzajemne wsłuchiwanie się w słowa, podjęcie wysiłku zrozumienia ich znaczenia oraz skonstruowanie takiej odpowiedzi, która dotyczyłaby argumentów na dany temat. Nie chodzi o prostą wygraną czy przegraną, a o zajmującą rozmowę, która potrafi zainspirować czy też nakłonić do zgłębienia meritum.

Tego szacunku nie widać nawet w kulturze politycznej. Ludzie, którzy powinni świecić przykładem, wzajemnie się obrażają.
Politycy to ludzie na świeczniku, którzy kierują krajem. Siłą rzeczy powinni być dla wielu autorytetami. Ale od kilku lat mówimy o kryzysie autorytetów. Dziś każdy, kto wypowiada się w mediach społecznościowych, może się kreować na autorytet, a nawet mówić: „Co z tego, że jesteś wykształcony i masz wiedzę, ja uważam inaczej, i tak jest!”, bez żadnego uzasadnienia. Ruch cancel culture właśnie na tym żeruje.

W parlamencie nie ma merytorycznej debaty. Nie było jej także w Stanach Zjednoczonych, kiedy doszło do ataku na Kapitol. Konto Donalda Trumpa zostało wtedy zablokowane na Twitterze.
Na polskim podwórku też mamy przykład cancel culture. Z Facebooka zostało usunięte konto legalnie działającej w naszym kraju partii politycznej Konfederacja. Nie jestem zwolenniczką blokowania czy usuwania, bo to odbieranie tym osobom głosu. Według mnie rozsądnym rozwiązaniem jest umieszczenie komentarza, że pojawiają się tam nieprawdziwe treści. Odbieranie głosu powoduje, że robimy z tych ludzi męczenników. I pojawia się fala sympatii ze strony nowych osób, bo usunięci są pokrzywdzeni, więc trzeba ich wesprzeć.

Czy w takim razie dzieła kontrowersyjnych twórców powinny też dostać jakąś „etykietkę”, opis zgodny z cancel culture?
W przypadku twórczości filmowej nie ma takiej potrzeby. Filmy są omawiane zarówno przez recenzentów, naukowców, jak i widzów. Ta dyskusja nad dziełem, to w jakich kontekstach się o nim mówi, dużo lepiej uwrażliwia na problemy moralne, jakie mogą pojawić się w dowolnym tekście kultury.

Czy to nie naiwność sądzić, że wbrew kultury cancel uda się zbudować dyskurs, w którym nikt nie będzie nikogo obrażał?
Oczywiście! To byłaby utopia. Kiedy widzimy popkulturowe kreacje, w których funkcjonuje jakiś utopijny świat – gdzie wszyscy są zdrowi, bezpieczni, najedzeni, żyją w szczęściu oraz dostatku – i porównamy go z rzeczywistością, to dostrzegamy, że nasz świat skonstruowany jest zupełnie inaczej, na zasadzie nierówności społecznych. Możemy je oceniać jako dyskryminujące albo dostrzec ich pozytywny kontekst. Załóżmy, że jesteśmy gorzej wykształconą osobą i mamy w związku z tym mniej ciekawą, gorzej płatną pracę. Nierówność społeczna, w której się znajdujemy, może zmobilizować nas do dokształcania się. Może być motorem osobistego rozwoju.

Świat, w którym wszystko jest równe, jest utopią, która się nie sprawdziła – wystarczy spojrzeć na socjalizm i komunizm. Te ideologie miały w założeniu zapewnienie równości wszystkim. Przywołam „Folwark zwierzęcy” George'a Orwella, który już lata temu mówił o tym, że wszystkie zwierzęta są równe, ale jedne są równiejsze od innych.

A ja opowiadanie Kurta Vonneguta „Harrison Bergeron”. W świecie wykreowanym przez pisarza panowała wszechrówność. Na przykład nikt nie mógł być mądrzejszy od innych. Ci, których inteligencja przewyższała normę, mieli w uszach nadajniki emitujące co dwadzieścia sekund ostry dźwięk, który zagłuszał ich myśli, aby nie wykorzystywali swojej przewagi intelektualnej.
Nawet w popkulturze, kiedy pojawia się jakieś elizjum, gdzie wszyscy jesteśmy równi i dostatnio żyjemy – zawsze okazuje się, że to równe społeczeństwo ktoś musi prowadzić. A ci, którzy nim kierują, mają przywileje. Równość to utopia, nie istnieje ani w ludzkim, ani w zwierzęcym świecie. Ludzie lubią ze sobą konkurować.

Zdrowa konkurencja, która polega na wzajemnym napędzaniu się do samodoskonalenia, jest mobilizująca i budująca. Ale jak każda taka rzecz w kulturze, może przybrać ostre, wypaczone formy. Najgorzej jest wtedy, kiedy czułość w spojrzeniu na inną istotę zamienia się w dyktat dogmatu moralnego, który wyklucza każdą inność.

dr Małgorzata Bulaszewska, kulturoznawczyni, filmoznawczyni i medioznawczyni z Uniwersytetu SWPS. Od 18 lat związana z mediami. Jest członkinią Polskiego Towarzystwa Kulturoznawczego i Polskiego Towarzystwa Badań nad Filmem i Mediami.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze