1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia

Islandzki feminizm i Vigdís Finnbogadóttir – walka o prawa kobiet na wyspie

Vigdís Finnbogadóttir trzykrotnie zapewniła sobie reelekcję. W wyborach w 1984 i w 1992 nie miała żadnego kontrkandydata. Od końca lat 90. związana z UNESCO jako ambasadorka dobrej woli. (Fot. GettyImages/ Gallo Images)
Vigdís Finnbogadóttir trzykrotnie zapewniła sobie reelekcję. W wyborach w 1984 i w 1992 nie miała żadnego kontrkandydata. Od końca lat 90. związana z UNESCO jako ambasadorka dobrej woli. (Fot. GettyImages/ Gallo Images)
Vigdís Finnbogadóttir była pierwszą kobietą, która na stanowisko głowy państwa została powołana w bezpośrednich wyborach. Prezydenckiego urzędu nie zdobyła jako szefowa partii ani przez głosowanie w parlamencie, lecz decyzją elektoratu. Islandczycy, marynarze na bani, wielbiciele strongmenów i przedstawicielek ich kraju w konkursach piękności, udzielili politycznego poparcia rozwiedzionej, bezrobotnej matce.

Fragment książki „Wielka historia małej wyspy. Jak Islandia zmieniła świat” autorstwa Egilla Bjarnasona (Wydawnictwo Znak Literanova)

Wynik wyborów został ogłoszony o szóstej rano 30 czerwca 1980 roku. Później tego ranka Vigdís, po nieprzespanej nocy, w narzuconym na ramiona wełnianym swetrze wyszła na balkon nad spokojną normalnie ulicą Aragata. Przywitała ją burza oklasków. Pod domem zebrał się gęsty tłum.

„Słowa to nasz jedyny oręż – powiedziała do zgromadzonych ludzi – ale używając tylko słów, możemy mieć mnóstwo do powiedzenia”.

„Pani Prezydent!”, tłum wznosił okrzyk. Zbitka tych wyrazów wybrzmiała pierwszy raz, odkąd w islandzkiej demokracji wybór głowy państwa odbywa się w głosowaniu powszechnym i bezpośrednim. Operator musiał odsunąć głowę od celownika kamery, żeby otrzeć łzy. Ludzie zebrani na tej spokojnej islandzkiej ulicy byli świadkami bezprecedensowej zmiany w życiu politycznym kraju. Nawet wełniany sweter miał znaczenie. Zrobiła go na drutach wyborczyni z północnej Islandii i wdzięczna za podarunek Vigdís obiecała jej, że włoży go w dniu ogłoszenia zwycięstwa.

„Mam nadzieję, że ona to widzi w telewizji”, powiedziała pani prezydent o tej kobiecie w wywiadzie dla popołudniówki „DV”, którego udzieliła po wygłoszeniu słów z balkonu. Pytanie o sweter padło na początku, w czwartym akapicie rozmowy opublikowanej na pierwszej stronie dziennika. Był rok 1980, gazeciarze jeszcze nie znikli z pejzażu stolicy. Jeden z nich, legendarny Óli, który od czterdziestu lat okupował w mieście najruchliwszy róg ulic, wołał tego dnia do przechodniów: „Niezamężna kobieta w rezydencji Bessastaðir! Niezamężna kobieta w rezydencji Bessastaðir!”.

Vigdís przeszła do historii, zwyciężywszy w wyborach z przewagą zaledwie tysiąca dziewięciuset jedenastu głosów.

W roku objęcia prezydentury przez Vigdís media miały kolejną sensację z kobietą w roli głównej: reprezentantka Islandii Unnur Steinsson zdobyła czwarte miejsce w konkursie Miss Young International. I bez wątpienia wśród mieszkańców wyspy nie brakowało takich, którzy rywalizację kobiet woleliby sprowadzić wyłącznie do dziedziny urody. Wielu powiadało, że powinny zajmować się domem, a sprawy państwa należy pozostawić mężczyznom. Przed 1983 rokiem w parlamencie zasiadało tylko dwanaście posłanek. Kiedy deputowane mówiły o konieczności wprowadzenia aktów legislacyjnych na rzecz faktycznego równouprawnienia kobiet, były zagłuszane twierdzeniem, że nie ma takiej potrzeby. Bo przecież, argumentowali posłowie, obowiązuje ustawa z 1961 roku znosząca dyskryminację płacową ze względu na płeć. Skoro na mocy tej ustawy kobiety i mężczyźni otrzymują równe wynagrodzenie za wykonywanie tej samej pracy, to debata o braku równouprawnienia jest bezprzedmiotowa.

Prosta i wygodna konkluzja.
Niemniej jednak ferment narastał i patriarchalny porządek zaczynał się chwiać. Gdybyśmy powiedzieli, że zwycięstwo Vigdís było czymś zaskakującym, zlekceważylibyśmy ogromny trud, który poniosły wcześniej feministki.

Islandzki ruch feministyczny zrodził się pod ziemią, dosłownie: powstał w piwnicy Domu Nordyckiego (Norræna húsið), wysmakowanego centrum kultury w Reykjavíku, zaprojektowanego przez fińskiego architekta Alvara Aalto.

Na pierwsze spotkanie przyszły nauczycielki, sekretarki, pielęgniarki, gospodynie domowe, bibliotekarki. Zebrały się, żeby omówić niedawne wydarzenie, o którym obszernie donosiła islandzka prasa. Otóż nowo utworzone duńskie ugrupowanie feministyczne Rødstrømperne (Czerwone Pończochy) zorganizowało paradę na Strøget, głównym deptaku Kopenhagi. Manifestantki wystąpiły tam w dużych kapeluszach, miały przyprawione piersi i sztuczne rzęsy i co najważniejsze, wszystkie nosiły czerwone pończochy. (…)

Islandzkie Czerwone Pończochy, Rauðsokkahreyfingin, zainicjowały w kraju ruch feministyczny. Kobiety w świecie zachodnim konsolidowały się organizacyjnie i coraz powszechniej podejmowały aktywność zawodową. Dzięki pigułce antykoncepcyjnej, która w Islandii stała się dostępna cztery lata wcześniej przed pojawieniem się ruchu Czerwonych Pończoch, skokowo wzrosła liczba kobiet kończących wyższe studia oraz obecnych na rynku pracy. Na początku lat siedemdziesiątych Islandki stanowiły już około jednej trzeciej zatrudnionych, po części za sprawą postępu technologicznego usprawniającego wykonywanie codziennych obowiązków domowych. (…)

Ale dzień roboczy kobiet wciąż pozostawał niewiarygodnie długi, bo po powrocie z pracy to na nich spoczywał ciężar zajmowania się domem i dziećmi. Ponadto, wbrew wspomnianej ustawie o równości płac, kobiety zarabiały mniej niż mężczyźni na równorzędnych stanowiskach, średnio licząc – o trzydzieści procent.

Nawet w sfeminizowanych branżach, jak przetwórstwo ryb czy handel detaliczny, otrzymywały niższe pobory. Gdy Czerwone Pończochy podjęły w tej sprawie akcję protestacyjną i za artykuły spożywcze próbowały płacić siedemdziesiąt procent naliczonej kwoty, sklepikarze wzywali policję.

Udowadnianie, że praktyka społeczna stoi w sprzeczności z obowiązującym prawem, to niewdzięczne zadanie. Trudne zwłaszcza wtedy, gdy trzeba zakwestionować panujący system wartości, zgodnie z którym racje mężczyzny mają przewagę nad racjami kobiet. Dlatego feministki musiały pokazać, że seksizm idzie w parze z kulturą konsumpcyjną. Jako że oczywistą tego egzemplifikację stanowiły konkursy piękności, na manifestację przed budynkiem, w którym odbywały się wybory Miss Islandii, aktywistki przyprowadziły krowę ubraną w barwną pelerynę, koronę i baner z napisem: „Jestem zwyciężczynią”.

Ruch celowo nie tworzył sformalizowanej struktury organizacyjnej, powołał jedynie „komórki” oraz „koordynatorki” prowadzonych działań. Zainicjowały go domagające się równouprawnienia płci kobiety z klasy średniej, ale młodsze i bardziej radykalne działaczki chciały, by feminizm zamiast na walce o przystąpienie do „męskiego klubu” skoncentrował się na problemach życiowych, z którymi borykają się siostry w klasie robotniczej: na kwestiach przemocy domowej i aborcji. Oba te stanowiska były reprezentowane podczas pierwszych obrad ruchu w 1975 roku, które odbyły się w miasteczku Skógar w południowej Islandii, leżącym u stóp gigantycznego wodospadu. Zjazd ten miał miejsce w przededniu ustanowionego przez ONZ Międzynarodowego Roku Kobiet, który Islandki miały zainaugurować jednodniowym strajkiem dla uczczenia swego udziału na rynku pracy.

Z powodu anarchicznej struktury ruchu trudno jest zidentyfikować pomysłodawczynie akcji strajkowej, ale badacze uważają, że idea ta dojrzewała przed szczytem w Skógar. Dwie frakcje, radykalna i umiarkowana, zgodziły się co do metody, lecz różniły się w ocenie sytuacji: podczas gdy młode aktywistki chciały nazwać protest „strajkiem kobiet”, starsze i bardziej umiarkowane, uważając, że feminizm musi zdobyć szerokie poparcie, opowiedziały się za hasłem: „Kobiety biorą dzień wolny od pracy”.

Pomimo nazewniczego sporu działaczki zgodnie wezwały do kobiecego strajku w całym kraju.

24 października 1975 roku trzeba było odwołać wszystkie poranne odloty z międzynarodowego portu lotniczego w Keflavíku, bo do pracy nie stawiły się stewardesy. Menedżerowie w bankach musieli sami zaparzyć sobie kawę i zasiąść w okienkach obsługi klientów. Studentki nie zjawiły się na zajęciach, mężczyźni musieli wziąć do pracy swoje dzieci. Stanęły linie produkcyjne. W recepcjach długo dzwoniły telefony, zanim wreszcie odezwał się w słuchawce zgnębiony męski głos. Odzew przerósł oczekiwania: „dzień wolny” wzięło dziewięćdziesiąt procent pracujących zawodowo kobiet. Ale nie tylko one, również gospodynie domowe zostały wezwane do powstrzymania się od wykonywania obowiązków oraz do udziału w wiecu, który zaczynał się o drugiej po południu na centralnym placu w Reykjavíku, pod charakterystyczną budowlą miasta, czyli wieżą zegarową.

O tym, że w stolicy kampania odniosła ogromny sukces, organizatorki wiedziały już w południe, ale nie przypuszczały, że popołudniowy wiec przyciągnie tak wiele uczestniczek. O frekwencji przekonał się każdy, kto już o pierwszej po południu wspiął się na dach śródmiejskiego domu. W stołecznej manifestacji udział wzięło dwadzieścia pięć tysięcy osób, ale na tym nie koniec, wiece odbyły się na terenie całego kraju. Słynne zdjęcie na pierwszej stronie „Morgunblaðið”, zrobione z dachu pobliskiego biurowca, pokazuje tłum wypełniający plac Lækjartorg, tłum tak duży, że nie zmieścił się w kadrze. Fotografia ta stała się międzynarodową sensacją i zainspirowała kobiety w całym świecie zachodnim, by poszły w ślady Islandek.

Wszyscy pamiętają, gdzie byli tego dnia. Antropolożka i była parlamentarzystka Sigríður Dúna Kristmundsdóttir powiedziała mi kiedyś, że 24 października 1975 roku jej się kojarzy z wonią przypalonego mięsa; miała wtedy dwadzieścia trzy lata, wracała do domu przez osiedle, gdzie wszyscy mężowie walczyli w kuchni i w powietrzu unosił się zapach spalonej wołowiny.

Po 1975 roku „kobiecy dzień wolny” powtarzano pięciokrotnie, zawsze 24 października. Uczestniczki zaczynały strajk wczesnym popołudniem, by pokazać, o której godzinie ich praca przestaje być opłacana – w odróżnieniu od pracy mężczyzn. W 1985 roku rozpoczęły protest o 2.00; w 2005 roku o 2.08; w 2010 roku o 2.25, w 2016 roku o 2.38, w 2018 roku o 2.55.

Gdyby nie pierwszy „dzień wolny”, najprawdopodobniej kobieta nie ubiegałaby się o objęcie urzędu prezydenckiego. W pierwszej turze wyścigu Vigdís miała trzech kontrkandydatów. Pierwszym był „samiec alfa”, Albert Guðmundsson, były minister finansów, który przed rozpoczęciem kariery politycznej grał w piłkę nożną w klubie Arsenal. Drugim był Pétur Þorsteinsson, który całe życie pracował w dyplomacji, między innymi na stanowisku ambasadora w Związku Sowieckim, a później w Stanach Zjednoczonych – człowiek, który nawet na pytanie o ulubiony kolor starał się odpowiadać dyplomatycznie. I wreszcie faworyt, nieskłonny do emocji naukowiec i rektor Uniwersytetu Islandzkiego, Guðlaugur Þorvaldsson.

Ruch feministyczny nie stworzył hierarchicznej struktury organizacyjnej i z tego powodu sprawa wyłonienia reprezentantki startującej w wyborach prezydenckich nie była prosta. Brak hierarchii miał swoje zalety, ale sprawiał, że środowiska kobiece nie miały naturalnej liderki, a czołowe aktywistki ruchu mogły być odbierane jako osoby zbyt kontrowersyjne, by kandydować na urząd prezydenta. Aby nie zaszkodzić feministycznej sprawie, trzeba było znaleźć kandydatkę, która rokowała wywalczenie dobrego wyniku wyborczego. Ich lista była krótka, nieliczne tylko kobiety mogły się poszczycić imponującą pozycją zawodową. Vigdís Finnbogadóttir była dyrektorką artystyczną Miejskiego Teatru w Reykjavíku, niewielkiej, lecz szacownej instytucji. Choć odnosiła zawodowe sukcesy, postanowiła niedawno zrezygnować ze stanowiska. Na pytanie dziennikarza, czym zamierza się zajmować po odejściu z teatru, uniosła ręce, mówiąc: „Mam nadzieję, że w Islandii znajdzie się dla mnie coś do zrobienia”.

Dziewięćdziesiąte urodziny Vigdís Finnbogadóttir w kwietniu 2020 roku zbiegły się z pandemią koronawirusa i lockdownem. Ale podobnie jak przed czterdziestu laty pod jej dom ściągnęły dziesiątki ludzi, by uczcić jubilatkę. Jednak tym razem trzeba było przestrzegać zasady dystansu. Z powodu pandemii zostały też odwołane oficjalne obchody w Międzynarodowym Centrum Wielokulturowym. Przeniosły się z konieczności do mediów społecznościowych, gdzie zaroiło się od postów gratulacyjnych pod hasztagiem #TakkVigdís (podziękowania dla Vigdís). Jak napisał pewien dwudziestolatek, jako dziecko był przekonany, że urząd prezydencki jest zarezerwowany dla kobiet, i mocno go to wkurzało, zanim dowiedział się, że to nieprawda. Liderki organizacji kobiecych dziękowały jej za inspirację w dążeniu do szczytnych celów i jej śmiałe posunięcia.

Więcej w książce: „Wielka historia małej wyspy. Jak Islandia zmieniła świat”

Must have dla każdego, kto marzy o podróży na Islandię. „Wielka historia małej wyspy” Egilla Bjarnasona to fascynujące opowieści obejmujące 1200 lat historii tego kraju. Gdyby nie Islandia Tolkien nigdy nie napisałby „Władcy Pierścieni”, człowiek nie postawiłby stopy na Księżycu, a Avengersi nie mieliby Thora. To właśnie mieszkańcy tego kraju (a nie Kolumb), odkryli Amerykę, a Oscar Wilde napisał, że „Islandczycy to najinteligentniejsza rasa na świecie, bo odkryli Amerykę i nigdy o tym nie powiedzieli nikomu”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze