1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia

Łucznictwo uczy koncentracji. Rozmowa z Norbertem Kopczyńskim, pionierem łucznictwa konnego w Polsce

Norbert Kopczyński trenuje łucznictwo konne od 30 lat. (Fot. archiwum prywatne)
Norbert Kopczyński trenuje łucznictwo konne od 30 lat. (Fot. archiwum prywatne)
Mężczyźni zawsze próbują obejść proces siłą swoich mięśni, kobiety nie idą na skróty, tylko krok po kroku dążą do równowagi, by oddać strzał ­­– mówi pionier i najbardziej utytułowany zawodnik łucznictwa konnego w Polsce – Norbert Kopczyński.

Jako pierwszy w Polsce zaczął pan uprawiać łucznictwo konne, 29 lat później ma pan na koncie dwukrotne mistrzostwo świata w tej dyscyplinie, szkoli pan kadrę Australii. Co jest takiego urzekającego w łucznictwie?
To bardzo atawistyczna dyscyplina, sięgająca naszych odległych korzeni. Zwłaszcza łucznictwo tradycyjne, praktykowane konno, bez żadnych pomocników. Tu stopień trudności się podwaja – nie dość, że musimy trafić do celu, który szybko się przybliża, to jeszcze pod sobą mamy zwierzę, które miewa swoje pomysły i z którym musimy nawiązać więź.

Myślę jednak, że wielu osobom w łucznictwie podoba się to, że jest ono pozbawione ideologii. Nie jest to zaawansowana struktura biurokratyczna czy zawodowa, to po prostu zmaganie się z własnym ciałem i umysłem. Łuk, jako przyrząd, nie wybacza błędów i bardzo wyraźnie pokazuje wszelkie drgnięcia ciała i umysłu.

A od czego zaczęła się pańska przygoda z łukiem?
Jako dziecko robiłem sobie, jak każdy, łuki z patyków, jednak potem na długo o tym zapomniałem. Gdy miałem 21 lat, koleżanka zabrała mnie na trening do swojego wujka, nauczyciela łucznictwa. Spodobało mi się i zostałem. Myślę, że odezwały się we mnie te atawistyczne instynkty, o których wspomniałem.

Fascynowało mnie zwłaszcza łucznictwo tradycyjne, jednak wówczas w Polsce można było o nim tylko pomarzyć, zwłaszcza jeśli chodzi o sprzęt. Dziś sam pracuję w sklepie łuczniczym, wtedy tego nie było. Prędzej można było postrzelać z kuszy. Należałem więc do Bractwa Miecza i Kuszy, z którym wybrałem się na turniej rycerski do Wyszehradu. Tam po raz pierwszy zobaczyłem łuczników konnych w akcji. Mimo że pokaz był skromny, bardzo mi się spodobał. Po powrocie do Polski szukałem każdej sposobności, by nauczyć się jeździć konno. Dodatkowo przywiozłem z Węgier łuk z prawdziwego zdarzenia. I powoli łączyłem ze sobą te dwie pasje.

Jakie cechy charakteru szczególnie przydają się w łucznictwie?
Bardzo fajnie pracuje się z osobami dojrzałymi, takimi, które już osiągnęły sukcesy w innej dyscyplinie sportu, oraz z kobietami. Kobiety mają zresztą najwyższe wyniki w łucznictwie, wyższe od mężczyzn. Można by pomyśleć, że jako słabsze fizycznie będą miały gorsze, jednak dzisiejsze łuki nie wymagają wielkiej siły. A poza tym kobiety są mniej nastawione na wynik, rywalizację, punkty – i to procentuje. Nie czują, że muszą być najlepsze, a zamiast tego skupiają się na samej sztuce, na tym, jak prawidłowo strzelać. Drugą kwestią jest to, że mężczyźni zawsze próbują obejść proces siłą swoich mięśni, kobiety – właśnie jako obdarzone mniejszą siłą fizyczną – rozwiązują to w sposób techniczny. Dzięki temu nie idą na skróty, tylko krok po kroku dążą do równowagi, by ze swojego nieporuszonego centrum oddać strzał.

No właśnie, nieporuszone centrum. To temat przewodni wykładu o szlachetnym łucznictwie, który będzie pan prowadził podczas tegorocznego festiwalu Wibracje. Czym jest to nieporuszone centrum i czy to podstawa, żeby zostać dobrym łucznikiem?
Tak, o takim temacie wykładu na Wibracjach rozmawialiśmy z Łukaszem Gołosiem, organizatorem wydarzenia, który też jest praktykującym łucznikiem. Byłem już na ubiegłorocznym festiwalu i uważam, że to naprawdę ciekawy projekt. A co do pytania o nieporuszone centrum, to chodzi tu o równowagę, której oczywiście warto szukać we wszystkich aspektach życia, ale właśnie łucznictwo konne pozwala ją poczuć w sposób namacalny, w przeciwieństwie np. do medytacji, w której wszystko zachodzi w sferze umysłu. Strzała, którą wypuszczamy i która ma dolecieć do celu, dobitnie pokazuje, w jakim miejscu jesteśmy. Kiedy brakuje nam równowagi, zwłaszcza pomiędzy lewą a prawą stroną ciała albo w stosunku pchania łuku do naciągania cięciwy, kiedy źle oddychamy – to strzała natychmiast zdradza zachwianie równowagi.

Równowagę można osiągnąć raz na zawsze?
Oczywiście, że nie. Nasza wewnętrzna kondycja może się zmieniać w zależności od dnia. Znam bardzo wielu dobrych łuczników, ale nie znam żadnego, który strzelałby punkt w punkt za każdym razem. Gdy kondycja psychiczna danego dnia jest gorsza, od razu to widać na tarczy.

A czy to działa również w drugą stronę? Czy łucznictwo pozwala na więcej równowagi w życiu codziennym?
To kwestia tego, czy ktoś potrafi przełożyć dyscyplinę sportową, którą uprawia, na filozofię codziennego życia, czy jednak traktuje je bardziej oddzielnie. Na pewno jeśli chcemy dobrze uprawiać łucznictwo, musimy się nauczyć odnajdywać równowagę w sobie. Z mojej perspektywy zrównoważonym osobom strzelanie z łuku wychodzi lepiej. Ale czy działa to również w drugą stronę? Prawdopodobnie tak. Zyskujemy wprawę w radzeniu sobie w trudnych sytuacjach. Wystarczy to sobie wyobrazić, biorąc za przykład łucznictwo konne, najtrudniejszą dyscyplinę. Jadąc konno z dużą prędkością, z tarczą szybko zbliżającą się do nas, można ulec panice. Tymczasem jeśli mimo wszystko uda nam się ją opanować, będziemy oddychać równomiernie, nie poddamy się sytuacji i sami wybierzemy moment, w którym oddamy strzał – to później to doświadczenie możemy przenieść na inne trudne sytuacje. Będziemy sobie w stanie wytłumaczyć: „dobra, teraz oddychaj, spokojnie, wybierz moment, nie działaj pochopnie”.

W kontekście łucznictwa pojawia się też termin „uczucie pustki”, skąd ono się bierze i dlaczego to takie ważne?
Uczucie pustki, czyli pusty umysł, to nawiązanie do filozofii zen, której najbliższe jest łucznictwo japońskie, czyli kyudo. Chodzi o umysł pozbawiony intencji. Często się mówi, że dla łucznika dużym problemem jest sama tarcza. Oznacza bowiem nastawienie na to, że strzała musi w coś trafić. Tymczasem sama chęć trafienia to zdecydowanie za mało. Łucznik musi stworzyć w sobie system oparty na tym, że to, czy trafi, przestaje mieć znaczenie! I nie chodzi o to, że będzie udawać, że mu nie zależy. Dopiero kiedy zyska pusty umysł bez intencji, będzie miał szansę trafić. Kiedy udoskonali podejście mentalne do strzału, wyśle strzałę z nieporuszonego centrum, którym jest – w sensie fizycznym i umysłowym. A strzała zrobi już swoje, poleci.

Nie jest ważny cel, a droga?
Bardzo lubię japońskie powiedzenie „nie jest ważne, czy strzała doleci do tarczy, tylko w jaki sposób”. W kyudo podczas egzaminu na pierwszy i drugi dan, czyli stopnie mistrzowskie, komisji w ogóle nie interesuje, czy strzała trafi w tarczę. Cała uwaga skupiona jest na procedurze: czy zawodnik ukłonił się we właściwy sposób, czy trzyma pion, jaka była symetria jego ruchu, czy ładnie wygląda. Japończycy wiedzą, że efekt przyjdzie z czasem i jest wynikiem pracy nad nieporuszonym centrum, nad stanem, w którym jesteśmy. Wzrokiem nie popchniemy strzały do celu, trzeba to zrobić z miejsca, w którym stoimy.

Czyli działamy tam, gdzie mamy realny wpływ?
Tak. Musimy poczuć równowagę. Ustawić odpowiednio parametry ciała i nie zepsuć równowagi od momentu, gdy zaczynamy podnosić łuk, naciągać cięciwę, aż do momentu strzału. Równie ważny jest oddech, który wpisuje się w fazy strzału, nie dopuszczając do powstania napięć w ciele i potęgując koncentrację, która ostatecznie pozwoli łucznikowi wpaść w trans i wypuścić strzałę.

Zastanawiam się, czy łucznictwo konne jest bardziej sztuką, czy sportem. Chciałabym tu nawiązać do tradycji Wschodu, w której o sztukach walki mówi się, gdy nie ma w nich elementu rywalizacji. Czy tu jest podobnie?
Nie do końca tak jest, w sztukach walki również odbywają się zawody. Nawiązałbym tu jednak do japońskiego łucznictwa konnego, yobusame. W tamtejszej tradycji nie mówi się o zawodach, a o ceremonii religijnej. Ale i to się zmienia, bo są grupy japońskich łuczników, którzy po zetknięciu z łucznikami z innych regionów świata zaczynają organizować zawody. Inne dyscypliny łucznictwa również rozgrywane są na poziomie sportowym. Nie da się zrobić jasnego podziału: sport czy sztuka, filozofia czy religia. To znów kwestia indywidualnego podejścia.

Rywalizacja często kończy się w momencie, gdy spotykamy kogoś lepszego od siebie. Potem patrzymy na osobę, z którą przegraliśmy z kretesem, i zastanawiamy się, co się stało. Ona – wyluzowana – rozmawia swobodnie z innymi, podczas gdy nami szarpie adrenalina, mięśnie mamy spięte, a mgła zasnuwa nam oczy.

Jednak piękna forma w łucznictwie na pewno robi wrażenie i obserwując zawody, nieraz zastanawiałem się też, dlaczego dany zawodnik zwyciężył, skoro nie miał zbyt ładnej formy. Na szczęście statystycznie triumfują łucznicy, którzy nie tylko są skuteczni, ale mają też piękną technikę strzału. Bardzo dobrze patrzy się na przykład na Koreańczyków, którzy są naturalnie blisko filozofii i sztuki. Pojęcie czystej rywalizacji dla nich nie istnieje, zawsze jest coś więcej. Nam, Europejczykom, jest z tym trudniej, jesteśmy inaczej wychowywani. Trochę więcej czasu zajmuje nam przyswojenie czynnika ponadsportowego.

Norbert Kopczyński, pierwszy w Polsce zawodnik łucznictwa konnego. Jako jedynym łucznik konny na świecie dwukrotnie (2009 i 2013) zdobył tytuł mistrza świata w Sokcho w Korei, kolebce koreańskiego ŁK.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze