1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia
  4. >
  5. Nie ma nic lepszego niż dobry sąsiad

Nie ma nic lepszego niż dobry sąsiad

Kto zna swoich sąsiadów i może powiedzieć o nich coś więcej? Mijamy się, czasem wymieniamy zdawkowe pozdrowienia. Uważamy, że brak sąsiedzkości to rodzaj nowoczesnego stylu życia. (Fot. iStock)
Kto zna swoich sąsiadów i może powiedzieć o nich coś więcej? Mijamy się, czasem wymieniamy zdawkowe pozdrowienia. Uważamy, że brak sąsiedzkości to rodzaj nowoczesnego stylu życia. (Fot. iStock)
Mam poczucie, że sąsiedztwo oddaliśmy w ręce instytucji: gdy ktoś puszcza głośno muzykę, to dzwonimy do spółdzielni czy zarządcy wspólnoty, a jeśli źle zaparkuje auto, wzywamy straż miejską – mówi dr Tomasz Sobierajski, socjolog. Co zatem definiuje naszą postawę wobec tych, którzy żyją obok?

Raport CBOS z zeszłego roku poświęcony naszemu stosunkowi do zagranicznych sąsiadów mówi, że coraz większą sympatią darzymy nie tylko Czechów czy Słowaków. Zastanawiam się, na ile ta deklaracja ma odzwierciedlenie w rzeczywistości...
Różnica pomiędzy deklaracją a rzeczywistością może być duża i może iść w bardzo różnych kierunkach. Możemy deklarować, że czegoś nie chcemy, a kiedy zetkniemy się z tym problemem, zachowujemy się inaczej. I na odwrót.

Potrafimy się pozytywnie zaskoczyć?
Jasne, najlepszy przykład to sytuacja z Ukrainą. Gdyby przed napaścią Rosji na Ukrainę w badaniu padło pytanie: „czy w sytuacji wojny zgodziłaby/łby się pani/pan kogoś przyjąć?”, to przypuszczam, że nasze deklaracje byłyby dużo ostrożniejsze od tego, co rzeczywiście się wydarzyło, kiedy zaczął funkcjonować ruch solidarnościowy, który objął nasz kraj. Ktoś mógłby powiedzieć, że przyjmie, ale pod pewnymi warunkami. I o te „warunki” rozbija się czasem nasze działanie, czyli to, co mogę zrobić, i to, co chcę zrobić. Bo mógłbym przyjąć dużą rodzinę z Ukrainy, moich sąsiadów, ale nie chcę tego robić. Jest jeszcze jeden aspekt, gdy mówimy o deklaracjach.

Jaki?
To psychologiczny „efekt oczekiwań badacza”, wynikający z zastanawiania się nad tym, co ten pytający – badacz – właściwie chce od nas usłyszeć. „Chyba że jestem tolerancyjny, otwarty i nie mam nic przeciwko innym nacjom i kulturom, bo to jest kwestia poprawności politycznej i pewnego kanonu w przekazie społecznym, kulturalnym czy publicznym, więc mu tak odpowiem”.

Jest też grupa respondentów, która odpowiada: „Nie mam nic przeciwko tym Słowakom, ale....”. I tu się pojawia coś dalej. Trzeba pamiętać, że w języku komunikacji słowo „ale” dyskwalifikuje wszystko to, co zostało powiedziane wcześniej. Choćby „ładnie wyglądasz, ale…” – czyli jednak nieładnie wyglądasz. Innym zwrotem jest „tylko żeby”. Na przykład „nie mam nic przeciwko Arabom, tylko żeby nie mieszkali tutaj”.

W kontekście tego typu badań dotyczących każdego rodzaju „innych”, także sąsiadów, sprawdza się skala, którą nazywamy skalą dystansu społecznego, stworzona przez amerykańskiego socjologa Emory’ego Bogardusa. Używając tej skali, zadajemy kolejne pytania, które w głowie badanego zmniejszają dystans do zjawiska. Na przykład: „czy chciałabyś, żeby osoba o takim pochodzeniu czy kolorze skóry mieszkała w twoim kraju?”, a potem: w mieście, w bloku, na twoim piętrze, następnie: „czy chciałabyś, żeby była twoim przyjacielem, współpracownikiem, partnerem twojego dziecka?”. Dzięki temu sprawdzamy, gdzie ten dystans się kończy. Może się bowiem okazać, że jesteśmy na przykład w stanie zaakceptować, że ktoś mieszka w naszym kraju czy mieście, ale w naszym bloku czy klatce już nie.

Wzrosła nasza sympatia do Arabów, co pewnie wiąże się z tym, że mniej uchodźców stamtąd przybywa. Niezmiennie lubimy Włochów, Hiszpanów, Amerykanów. Co wpływa na naszą sympatię i antypatię do innych nacji?
Lubimy to, co znamy. W przypadku Amerykanów silnie działa przekaz medialny: jesteśmy po uszy zanurzeni w ich kulturze. Włosi i Hiszpanie też nie są nam obcy – ponieważ często tam podróżujemy. Najpopularniejsza kuchnia nad Wisłą to kuchnia włoska, choć nadal wielu z nas mówi „bruszeta”. Z kolei do Hiszpanii jeździmy na wakacje od wielu lat i też nam się wydaje, że lądując na Costa del Sol czy Costa Brava, wiemy wszystko o Hiszpanii, o Hiszpanach. Ale moim zdaniem nasza sympatia jest zbudowana niestety na specyficznym poczuciu wyższości wobec nich.

A to ciekawe, zaskoczył mnie pan.
Proszę zobaczyć: Amerykanie stereotypowo przez wielu Polaków uznawani są za głupich, a Włosi i Hiszpanie za głośnych, krzykliwych i śmiesznych. Patrzymy na nich z nutą pobłażliwości i szyderstwa. No bo jak oni jeżdżą, jak parkują, jak rozmawiają, jak krzyczą. A Amerykanie – co oni mają w głowie?! Nic nie rozumieją, myślą, że Ziemia jest płaska! Z kolei kiedy spojrzymy na kraje, do których aspirujemy, jak Wielka Brytania, Dania czy Niemcy, to już nie ma wielkiej miłości. Do Wielkiej Brytanii jeździmy pracować, a Niemcy budzą w nas respekt nie tylko z powodów historycznych, ale także dlatego, że w naszym poczuciu są mocniejsi, mądrzejsi od nas, bardziej rozwinięci technologicznie. Z nimi musimy się liczyć.

A co do świata arabskiego, ten wzrost akceptacji może wiązać się z tym, że w przekazie medialnym odsunęło się od Polski realne zagrożenie ze strony tego rejonu, a z drugiej strony coraz częściej jeździmy do Egiptu i Zjednoczonych Emiratów Arabskich, więc wydaje nam się, że znamy ten świat i ludzi, choć ta wiedza jest niemalże zerowa.

Jednak uważam, że sympatia w pewnych sytuacjach to za mało.

Co ma pan na myśli?
Lubię kogoś, bo się uśmiecha, jest miły i nie zrobił mi nic złego. Ale za tą sympatią często niewiele idzie. Niewiele nas ona kosztuje, nie jest zobowiązująca. Bardziej zasadne byłoby pytanie, co on/ona może dla mnie zrobić albo co ja mogę zrobić dla kogoś w trudnej sytuacji. Sympatia dla Arabów nie wystarczyła do tego, żebyśmy wpuścili do Polski kilka tysięcy osób z tego regionu. A z drugiej strony jedynie na sympatii do narodu ukraińskiego nie stworzylibyśmy takiej ogromnej fali pomocy.

Ustawiamy się zawsze wobec czegoś. Chcemy o sobie mówić, że jesteśmy Europejczykami, jednocześnie część z nas uważa się przede wszystkim za Polaków, zwłaszcza dziś, gdy świat chwali naszą gościnność. Zarazem wobec wojny za granicą cieszymy się, że jesteśmy w strefie Schengen. To terytorium czy sytuacja definiują nas i naszą postawę wobec sąsiadów?
Z pewnością wspólny wróg powoduje, że zwieramy szeregi, ale odróżniłbym polską narrację polityczną od społecznej. Ta polityczna, rządowa jest mocno nacjonalistyczna, mówi o budowie odrębnych ojczyzn w obrębie Unii, czyli zaprzecza idei Unii Europejskiej. Z kolei proeuropejski przekaz społeczny zawsze był u nas bardzo silny. Od momentu wejścia do Unii w 2004 roku w Polsce zawsze odnotowywano jedne z najwyższych poziomów poparcia dla UE ze wszystkich państw członkowskich, sięgające nawet 70 proc. Niemniej sposób, w jaki jesteśmy postrzegani na świecie, jest wynikiem postaw naszej władzy. Jeśli ona wprowadza restrykcyjne, ograniczające prawa kobiet i jest nacjonalistyczna, to my, jako Polacy – czy tego chcemy, czy nie – również jesteśmy postrzegani jako nacjonalistyczni, zamknięci, ograniczeni i nieufni.

Tymczasem zaangażowanie Polaków w pomoc Ukrainie pokazało światu, że społecznie jesteśmy zupełnie inni, niż wskazywałaby na to narracja polityczna. Należy nam się ogromny ukłon i największe pochwały. To, co się teraz dzieje, nazywam drugą Solidarnością. Wiem, że wkrótce się między sobą o to pokłócimy, że znajdą się ludzie, którzy będą chcieli nam te zasługi odebrać, ale tak jak Solidarność w latach 80. XX wieku zmieniła świat, tak i teraz pomoc dla ukraińskich uchodźców zmienia nas i nasz obraz w świecie. Za jakiś czas o tym zapomnimy, kolejne pokolenia będą deprecjonować nasz wysiłek, ale warto pamiętać, że dzięki Polakom – nie Polsce, nie państwu, tylko Polkom i Polakom – byliśmy w stanie w krótkim czasie rozlokować miliony osób po swoich domach. Choć jednocześnie muszę podkreślić, że jesteśmy tak otwarci jedynie wobec tych, którzy są do nas podobni w kwestii języka, koloru skóry i kultury.

I obecności, bo są od lat w naszym kraju.
Tak, Ukrainki i Ukraińcy są między nami od lat, więc o tyle ta pomoc była łatwiejsza, ale tak duża otwartość mimo wszystko była zaskoczeniem i pokazała naszą akceptację na inność, na trudy i niewygody. To mi przypomina sytuację, która miała miejsce podczas drugiej wojny światowej, kiedy wielu Polaków pomagało Żydom, choć skala odpowiedzialności dziś jest nieporównywalnie mniejsza. W czasie wojny za pomoc jednemu żydowskiemu dziecku, dorosłemu czy rodzinie, groziła śmierć całej wiosce. Teraz o tym się zapomina. I kiedy słyszę od dziennikarki CNN, która rozmawia z polskim prezydentem, tezę, że tak ogromna skala pomocy, którą Polacy udzielają uchodźcom ukraińskim, jest zadośćuczynieniem za „polskie” obozy zagłady, to nie potrafię ukryć oburzenia z powodu jej bezmyślności i nieznajomości historii.

Natomiast nadal zawstydzające jest to, co się dzieje na granicy polsko-białoruskiej. Ogromną rolę odgrywa tu propaganda ze strony każdej opcji politycznej – słyszymy przekaz, że ludzie po białoruskiej stronie granicy są gorsi, inni, i nie jesteśmy gotowi ich przyjąć.

Czy przenosimy myślenie o sąsiadach ze strefy mikro: blok, klatka, do makro: ci, co po drugiej stronie granicy?
W eseju do programu spektaklu „Wspólnota mieszkaniowa” granym w Och-Teatrze w Warszawie napisałem ongiś, że w ciągu ostatniego ćwierćwiecza sąsiad przestał być instytucją opartą na współdzieleniu i towarzyskości. Stał się koniecznością, artefaktem, wydmuszką. Sąsiedzi przestali nam być potrzebni. Kto zna swoich sąsiadów i może powiedzieć o nich coś więcej? Najczęściej mijamy się, czasem wymieniamy zdawkowe pozdrowienia. Uważamy, że brak sąsiedzkości to rodzaj nowoczesnego stylu życia. Tymczasem, jak pokazuje w makroskali przykład Ukrainy – nie ma nic lepszego niż dobry, przyjazny sąsiad. Bardzo bym chciał – odwracając pani pytanie – żebyśmy przenieśli tę piękną ideę sąsiedzkości z Ukrainą ze strefy makro na strefę mikro i zaprzyjaźnili się z sąsiadami z klatki, piętra, ulicy.

Na ile w naszym rozumieniu sąsiedztwo oznacza jakąś część wspólnoty, bycia razem? I czy sąsiedztwo terytorialne może być podstawą czegoś więcej niż jedynie wspólnoty interesów?
Z badań CBOS wynika, że wprawdzie większość z nas nie ma nic przeciwko sąsiadom, ale dwie trzecie woli ich trzymać na dystans. Tworzenie wspólnoty to bardzo trudny i powolny proces. Mam poczucie, że nasze sąsiedztwo „wyałtosorsingowaliśmy”, oddaliśmy w ręce instytucji. Gdy któryś z sąsiadów puszcza głośno muzykę, to zgłaszamy to do spółdzielni, a jeśli ktoś źle zaparkuje auto, to wzywamy straż miejską. Unikamy kontaktu, ponieważ zostało nam wpojone, że sąsiad równa się konflikt. Ale nawet sąsiedztwo Kargula z Pawlakiem, choć pełne konfliktów, było przepojone miłością.

Jak okazywać sąsiedzkość i życzliwość bez wrogości i uprzedzeń?
Nie ma lepszego sposobu na poznanie sąsiada, sąsiadki niż zauważenie go, porozmawianie, dowiedzenie się czegoś. U mnie w kamienicy, w której od pokoleń wszyscy się znamy i lubimy, mamy autorski sposób na nowych sąsiadów, którym chętnie się podzielę. Nowo przybyli zazwyczaj nie kłaniają się, unikają starych mieszkańców, przemykają po klatce, spuszczają wzrok. Zachowują się niczym wystraszone zwierzątka. Najlepszym, sprawdzonym sposobem jest „zabijanie ich miłością”, czyli zagadywanie ich, kłanianie się im i zaczepianie – aż do skutku. Aż do momentu, kiedy zdadzą sobie sprawę z tego, że ta sąsiedzka życzliwość nie boli, a wręcz przeciwnie, może być bardzo miła i dawać poczucie bezpieczeństwa.

Choć muszę przyznać, że nie wszyscy radzą sobie z tym „zagłaskiwaniem”. Niektórzy wyprowadzają się dość szybko, szukają miejsc, w których nikt nie mówi sobie na klatce „dzień dobry”.

dr Tomasz Sobierajski, socjolog, metodolog, adiunkt w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW, tomaszsobierajski.com.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze