1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia
  4. >
  5. Zew Północy. O tym, czego nauczyła ją Północ, opowiada reporterka i fotografka Ilona Wiśniewska

Zew Północy. O tym, czego nauczyła ją Północ, opowiada reporterka i fotografka Ilona Wiśniewska

Nuuk, stolica i największe miasto Grenlandii (Fot. Forum)
Nuuk, stolica i największe miasto Grenlandii (Fot. Forum)
Na daleką Północ wyjechała z przekory. Ale została. Co kilka lat odkrywała kolejne jej fragmenty i dzieliła się swoją wiedzą o Spitsbergenie czy norweskich Saamach. „Surowy klimat wyznacza ramy, wewnątrz których można się poruszać. To daje mi poczucie większej kontroli nad życiem, bo wiem, co można, a czego nie” – mówi Ilona Wiśniewska.

Poleciałaś do miasta Qaanaaq, jednej z najdalej na północ położonych osad na świecie, gdzie mieszka około 700 osób. Jak się tam miałaś? Bo z „Migotu”, Twojej ostatniej książki, przebija mrok...
Chciałam zobaczyć miejsce, z którego pochodził Gert, bohater mojej poprzedniej książki pt. „Lud”. Poznałam go w grenlandzkim domu dziecka, w którym pracowałam jako wolontariuszka. Gert bardzo tęsknił za Qaanaaq. I gdy jakiś czas potem popełnił samobójstwo, chciałam zobaczyć jego grób i poznać ludzi, wśród których się wychowywał, zanim trafił do domu dziecka. Przyleciałam na początku nocy polarnej i rzeczywiście było tam dość mrocznie. Gdybym na potrzeby poprzedniej książki nie spędziła kilku miesięcy na zachodzie Grenlandii i na przykład widok polowań nie był mi już w jakimś stopniu znany, pewnie z trudem wytrzymałabym te trzy miesiące. Mieszkałam na Spitsbergenie, na tej samej szerokości geograficznej północnej, ale w porównaniu z Qaanaaq to były wakacje. W Qaanaaq było się obcym, a poczucie izolacji zwiększała jeszcze ciemność, ludzie głównie przebywali w domach.

Jak przyjęli Cię miejscowi?
Poleciałam tam z przyjacielem, który zna wielu mieszkańców, i ci przyjęli mnie jak swoją, ale pozostali patrzyli na mnie z nieufnością, którą jednocześnie rozumiałam, bo znam historię tych rejonów i wiem, czego doświadczyli Inughuici (polarni Inuici). Często słyszałam: „Po co tu przyleciałaś? Wy, dziennikarze, zjawiacie się, a potem mamy same kłopoty. Zawsze czegoś od nas chcecie”. W „Migocie” jest scena, w której kierowniczka domu spokojnej starości mówi mi: „Rozejrzyj się dookoła, zobacz, jak ważni dla was jesteśmy. Zobacz, jak to miasto wygląda”. I ma rację, a z drugiej strony wiem, że moim narzędziem jest opowieść i że tylko tak mogę wpływać na to, jak w Polsce będzie się myślało o tych terenach i ich mieszkańcach. Tylko że dla wielu z nich to nie miało żadnego znaczenia. Nawet gdy pokazywałam poprzednią książkę, z Gertem na okładce, niewiele osób się tym interesowało, bo książka jako przedmiot nie miała dla nich wielkiego znaczenia. Ale też mi pomogła, bo była dowodem na to, że już byłam na Grenlandii, a miejscowi rozpoznawali osoby ze zdjęć. Więc chodziłam z tą książką jak z żelaznym listem z innej części Grenlandii, i różnie bywało. Czasem cieszyłam się, że mogę być w tak wspaniałym zakątku świata, a dzień później znowu czułam się nie na miejscu.

Ilona Wiśniewska, reporterka i fotografka. Autorka książek „Białe. Zimna wyspa Spitsbergen”, „Hen. Na północy Norwegii”, „Lud. Z grenlandzkiej wyspy” oraz „Migot. Z krańca Grenlandii”, a także powieści dla dzieci „Przyjaciel Północy”. Mieszka w północnej Norwegii. (Fot. Birger Amundsen) Ilona Wiśniewska, reporterka i fotografka. Autorka książek „Białe. Zimna wyspa Spitsbergen”, „Hen. Na północy Norwegii”, „Lud. Z grenlandzkiej wyspy” oraz „Migot. Z krańca Grenlandii”, a także powieści dla dzieci „Przyjaciel Północy”. Mieszka w północnej Norwegii. (Fot. Birger Amundsen)

Miałaś poczucie, że nie chcą Cię u siebie?
Wiele razy słyszałam, że obecność obcych sprowadza kłopoty, bo zjawiają się z Południa i mierzą wszystko swoją – nieprzystającą do tutejszej – miarą. Inughuici doświadczyli przymusowego przesiedlenia po drugiej wojnie światowej, teraz system też ich zmusza do wyprowadzki na lepiej skomunikowane południe Grenlandii. A oni nie chcą opuszczać tych terenów, choć – jak sami przyznają – ciężko im się żyje. Nie ma kanalizacji, nie ma wielu perspektyw pracy, sprawnie działającej pomocy społecznej.

Nie jest łatwo być obcym w takim miejscu, ale też nigdy nie spodziewałam się przyjęcia z otwartymi ramionami. Gdy do Qaanaaq przylecieli hip-hopowcy uważani za głos młodego grenlandzkiego pokolenia, wybrałam się na ich koncert i byłam jedyną osobą z zewnątrz. Ciekawe, że nikt wtedy na mnie nawet nie spojrzał. Byłam niewidoczna w tej swojej puchowej kurtce, niemal przezroczysta. Nie czułam wrogości, tylko obojętność.

Z jaką społecznością miałaś do czynienia?
Inughuici mówią dialektem języka grenlandzkiego, kiedyś byli to głównie łowcy, teraz społeczność, która stara się przetrwać. Ich warunki życia z naszego punktu widzenia są trudne, bo cztery miesiące nocy polarnej, dzień polarny, morze zamarznięte przez osiem–dziewięć miesięcy w roku i bardzo niskie temperatury to ciągła konfrontacja z nieprzyjazną przyrodą. Ale to tylko nasz punkt widzenia.

Podczas nocy polarnej światło księżyca w pełni działa jak łagodne słońce – godzina 14, grudzień. (Fot. Ilona Wiśniewska) Podczas nocy polarnej światło księżyca w pełni działa jak łagodne słońce – godzina 14, grudzień. (Fot. Ilona Wiśniewska)

Wielu mieszkańców jest ze sobą spokrewnionych, wszyscy się znają, co ma dobre strony, ale też sprawia, że interes grupy jest często przedkładany nad interes jednostek. No i to społeczność, która ma świadomość, że raczej nie przetrwa, bo coraz trudniej będzie tam żyć, nie tylko ze względu na katastrofę klimatyczną, ale też na braki w podstawowej infrastrukturze. Na przykład wiele razy słyszałam, że w szpitalu nie ma inkubatora, a wokół było mnóstwo kobiet w ciąży. Śmiertelność noworodków jest wysoka, opieka medyczna taka sobie, bo co trzy tygodnie przylatuje nowy lekarz z Danii i nie ma szans nawiązać relacji z pacjentami.

W „Migocie” zwracasz uwagę na to, że nikt nie chce z Tobą rozmawiać za darmo, a Ty nie wiesz, jak wyjaśnić, że rozmowa jest wartością samą w sobie.
Nie chciałam nawet wiedzieć, ile kosztuje taka rozmowa, nie chciałam iść tą drogą. Wiedziałam, że jeśli raz to zrobię, to szybko się rozniesie, że można mi opowiedzieć cokolwiek. Z jednej strony można uznać, że płacenie jest upokarzające dla obu stron, z drugiej – nie jest, bo to jednak czas, który ktoś mi poświęca, więc nie mam gotowych odpowiedzi, jak to powinno wyglądać. Starałam się zachowywać najbardziej godnie, jak mogłam, czyli po prostu tłumaczyć rozmówcom moją motywację, że wzajemne zrozumienie buduje się dzięki rozmowie. A oni na to potakiwali i mówili: „Tak, wszyscy macie tę samą motywację”.
Ale znalazły się osoby, z którymi udało ci się wejść w bliższy kontakt. Jak Juaanna Platou, nauczycielka, u której mieszkałaś.
Gdyby nie Juaanna, pewnie nie zostałabym tam tak długo. To ona bardzo wiele mi opowiedziała, zwróciła uwagę na wiele rzeczy, spędziłyśmy wiele dni i godzin na rozmowach. Ale też zdarzały się chwile, w których czułam, że zostałam zaakceptowana. Jest taka scena w „Migocie”, gdy w Siorapaluk (wsi na północ od Qaanaaq) idziemy z Kadduną narąbać sobie lodu do domu, żeby mieć wodę. Wychodzi za nami sąsiad, mówiąc: „Nie rąb w tym miejscu, tylko niżej, bo jak ci spadnie na głowę, to się zranisz, a tu nie ma lekarza”. To był najwyższy wyraz troski, jaki mogliśmy od tych ludzi dostać.

Twoim przewodnikiem po tej części Grenlandii był Polak zaprzyjaźniony z miejscowymi. Nazywasz go Kadduna.
Tak, nie chciał występować pod swoim prawdziwym imieniem. Bez niego nigdy by się to nie udało. Nie tylko poznawał mnie ze swoimi przyjaciółmi i znajomymi, ale przede wszystkim tłumaczył w wielu sytuacjach, co w ogóle mam przed oczami. Wyjaśniał po kolei, jak na przykład stawia się siatki na foki pod lodem, jak robi narzędzia, jak obchodzi się z psami. Gdybym była sama, nie zrozumiałabym połowy rzeczy. Kadduna był tam już wiele razy, porozumiewa się w lokalnym języku, był najlepszym przewodnikiem.

Pamiętam moment, kiedy ponad dwa lata temu powiedziałaś, że zamierzasz napisać kontynuację „Ludu” i lecisz do najdalej wysuniętej miejscowości na północy. Nie bałaś się, że będziesz w miejscu, gdzie helikopter pojawia się raz na tydzień i gdzie – jako osoba chorująca na cukrzycę typu 1 – możesz mieć kłopot z dostaniem insuliny czy pomocy medycznej? Cukrzyca jest chorobą cywilizacyjną, więc zakładałam, że na Grenlandii też na nią chorują i że skoro jest tam szpital, to będą mieli insulinę.

Sprawdziłaś to?
Nie [śmiech]. Lubię wierzyć, że zawsze się uda.

Dlaczego właśnie Północ? Twoje doświadczenie życia na Północy zaczęło się od podróży na Spitsbergen.
Dlaczego? Z przekory.

Tak po prostu?
W pewnym momencie życia potrzebowałam udowodnić sobie i komuś jeszcze, że polecę najdalej na północ. A gdy byłam dzieckiem, zawsze słyszałam od rodziców: „Nie rób tak jak wszyscy, rób po swojemu”.

Pojechałaś na Spitsbergen, znalazłaś nowe miejsce do życia, przyjaciół i męża, Birgera. Od razu wiedziałaś, że zostaniesz?
Raczej nie. Początek był bardzo trudny, bo nikogo nie znałam, nie miałam pracy, znalazłam się kilka tysięcy kilometrów od domu i ciągle było mi zimno. Wspaniale, że moim przewodnikiem po Spitsbergenie był Birger, bo znał tam każdy kamień. To dzięki niemu zafascynowałam się tą częścią świata i też dzięki niemu zaczęłam pisać. Spędziliśmy razem wspaniałe 13 lat, a od jakiegoś czasu każde z nas znowu idzie własną drogą.

Tak wygląda wiosna na Spitsbergenie (Fot. Ilona Wiśniewska) Tak wygląda wiosna na Spitsbergenie (Fot. Ilona Wiśniewska)

Opowiesz o tym? Zazwyczaj każda zmiana, zwłaszcza ta życiowa, wymaga odwagi.
Dla mnie życie jest odwagą. Przez lata, kiedy pisałam o Arktyce, moje życie prywatne było również częścią tego pisania, więc teraz chciałabym pozostawić te szczegóły dla siebie. Na razie jeszcze zostaję na Północy, próbuję nowych rzeczy, ale myślami jestem już gdzie indziej. Myślę, że spotkało mnie już wszystko dobre, co miało mnie tu spotkać.

Zawód reporterki odkładasz na chwilę na półkę?
Tego zawodu chyba nie da się odłożyć, bo to jest sposób funkcjonowania w świecie, nawiązywania relacji, próby rozumienia tego, co się dzieje. Nawet teraz, kiedy moim głównym zajęciem zarobkowym jest uczenie norweskiego, ciągle widzę potencjalne tematy do pisania i pewnie prędzej czy później coś z tego powstanie.

Masz obawy, czy podołasz?
Jasne, że mam. Ale miałam też obawy przed przeprowadzką na Spitsbergen, wyjazdem na północ Grenlandii, przed wieloma decyzjami, które potem rzutowały na moje życie. To też jest dla mnie fascynujące, że można wiele rzeczy zaczynać od nowa z tym samym entuzjazmem. I chyba wiek też robi swoje, bo boisz się inaczej. Mama zawsze powtarzała mojej siostrze i mnie: „Dziewczyny, żyjcie, róbcie różne rzeczy. Tylko nie idźcie na farmację jak my. Po prostu róbcie to, czego ja nie mogłam”. Z takim wsparciem na dobrą sprawę nie ma się czego obawiać.

Mam poczucie, że Ty zawsze przyjmujesz postawę: dam sobie radę. I chyba stoi za tym ogromne poczucie odpowiedzialności za siebie, za swoją chorobę.
Odkąd w wieku dziesięciu lat usłyszałam diagnozę, żyję ze świadomością tego, że pewnie umrę szybciej. Wiem, że teraz już tak się nie myśli o tej chorobie, ale 30 lat temu nikt nie zapewniał małym pacjentom pomocy psychologicznej, obchodzono się z nami dość brutalnie, również informując o strasznych powikłaniach, które nas czekają, oraz właśnie o tej szybszej śmierci, więc niełatwo się pozbyć tego myślenia. I to jest mój irracjonalny lęk, odkąd skończyłam dziesięć lat – że wszyscy nagle umrą. Cały czas podświadomie przygotowuję się na to, żeby nie bać się samotności, jeśli przyjdzie mi w niej żyć.

Te ćwiczenia z samotności czuć w Twoich książkach. Wyjechałaś na Północ, gdzie nikogo nie znałaś. A potem jeździłaś za kolejnymi historiami i też zazwyczaj byłaś sama. Jak po tylu latach znosisz trwającą kilka miesięcy noc polarną?
Zdecydowanie gorzej niż na początku. To wynika chyba właśnie ze zmęczenia Północą. Noc polarna sama w sobie jest przyjemna, zaczęły mi za to mocno doskwierać te momenty przejściowe, zwłaszcza bardzo krótka wiosna, która przychodzi dopiero w czerwcu. Najgorszy jest maj, kiedy słońce jest już wysoko, robi się ciepło, a śnieg wciąż pada i pada. Już nawet na południu Norwegii wtedy kwitną drzewa, a tu nadal jest szaro. Mam poczucie, że szkoda życia na życie w ciszy, bez śpiewających ptaków.

Czego nauczyła Cię Północ?
Przede wszystkim tego, żeby zwolnić, podchodzić do wielu spraw ze spokojem. Ale tego na pewno też nauczyła mnie joga, którą od lat praktykuję, więc może to kwestia wewnętrznej równowagi, a nie zewnętrznego braku bodźców. Północ daje mi też poczucie większej kontroli nad życiem, bo wiem, co można, a czego nie. Surowy klimat wyznacza ramy, wewnątrz których można się poruszać. To było najbardziej widoczne na Spitsbergenie, ale i tu, w Tromsø, do wielu ograniczeń trzeba się dostosować.

Renifery na Spitsbergenie (Fot. Ilona Wiśniewska) Renifery na Spitsbergenie (Fot. Ilona Wiśniewska)

Czy na Północy nie brakuje Ci atrakcji, w jakie życie obfituje gdzie indziej?
Tak, to chyba główny powód mojego zmęczenia. Mam tu świetnych znajomych, życie towarzyskie z ludźmi z całego świata, swoje ścieżki, ale jeśli chodzi o życie kulturalne, to Tromsø jest prowincją i najlepszym miastem dla tych, którzy czas spędzają głównie w przyrodzie. Ja się tą przyrodą już w pewien sposób nasyciłam, ale też lubię północną Norwegię, traktuję ją jak mój drugi dom i jestem jej wdzięczna za wszystko, czego tu doświadczyłam.

(Fot. materiały prasowe) (Fot. materiały prasowe)

Ilona Wiśniewska, reporterka i fotografka. Autorka książek „Białe. Zimna wyspa Spitsbergen”, „Hen. Na północy Norwegii”, „Lud. Z grenlandzkiej wyspy” oraz „Migot. Z krańca Grenlandii”, a także powieści dla dzieci „Przyjaciel Północy”. Mieszka w północnej Norwegii.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze