1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia

„Zatracamy się w walce o doskonałość ciała i ducha”. Rozmowa z autorką książki „Wellmania”

Na podstawie książki „Wellmania” powstał serial, w którym główną rolę zagrała komiczka Celeste Barber. (Fot. materiały prasowe Netflix)
Na podstawie książki „Wellmania” powstał serial, w którym główną rolę zagrała komiczka Celeste Barber. (Fot. materiały prasowe Netflix)
Siedem lat temu Brigid Delaney przerwała imprezowy tryb życia, by przetestować na własnym ciele i duszy najmodniejsze sposoby na osiągnięcie szczupłej sylwetki i wewnętrznego spokoju. Swoje doświadczenia opisała w książce „Wellmania”, na podstawie której powstał serial Netflixa. Nam opowiada o absurdach branży wellness oraz czymś, co nazwała paradoksem uzdrawiania.

Twoja książka zadebiutuje w Polsce razem z zainspirowanym nią serialem, w którym główną rolę gra uwielbiana antyinfluencerka, komiczka i aktorka Celeste Barber. Widzisz w niej siebie?
Kiedy oglądam serial, na pewno jest mi bardziej do śmiechu niż wtedy, gdy doświadczałam tego wszystkiego na własnej skórze. Po pierwszym w życiu joggingu, godzinie na siłowni czy 90-minutowym treningu jogi w tropikalnym upale czujesz wyrzut endorfin, błogość i szczęście. Ale powiedzmy sobie szczerze, że samo wykonywanie tych czynności jest mało zabawne. Zbliżasz się do granic swoich fizycznych możliwości, wszystko cię boli, a serce łomocze jak oszalałe. Celeste Barber pokazuje tę walkę o przetrwanie w swoim niepodrabialnym, rozbrajająco szczerym stylu. Warto to zobaczyć. Myślę, że w obecnych czasach bardziej niż kolejny detoks, trening czy czyniące cuda zabiegi potrzebna jest nam wszystkim porządna dawka śmiechu.

Czego tak naprawdę szukałaś, testując te wszystkie wellnessowe usługi?
Szukałam sposobu na znalezienie równowagi między hedonizmem, który uwielbiam, a spokojem, którego pragnę. Skończyłam 40 lat i chciałam się dowiedzieć, czy istnieje coś, co może sprawić, że naprawdę poczuję się lepiej sama ze sobą – jakoś inaczej, zdrowiej, bardziej harmonijnie. A jeśli tak, to czym to „coś” właściwie jest? Konkretną terapią, zabiegiem czy dietą, a może umiejętnym połączeniem różnych praktyk? Dlatego postanowiłam szukać tej upragnionej równowagi wszędzie. Testowałam usługi z branży wellness w różnych częściach świata. Nie dotarłam co prawda do Polski, ale spotkałam kilku pochodzących z tego kraju instruktorów jogi, a przerobiłam wszelkie jej odmiany, łącznie z ekstremalną jogą bikram uprawianą w nagrzanej do 40ºC sali. Byłam na drastycznej 101-dniowej głodówce, chodziłam na wielodniowe piesze wyprawy i na uduchawiające rekolekcje, medytowałam, piłam opium z bramińskimi kapłanami, byłam nacierana gorącymi olejami, korzystałam z setek masaży, płukania okrężnicy, a także psychoterapii grupowej.

I wiesz co? Uświadomiłam sobie, że wiele rzeczy naprawdę można kupić. Spokój, ukojenie, wyciszenie, dobry nastrój, poczucie wspólnoty, smuklejszą sylwetkę i lepsze wyniki badań krwi. Problem polega na tym, że to wszystko działa tylko przez chwilę. Jeśli nie uda ci się włączyć tych praktyk i zwyczajów do codziennego życia, takie krótkie chwile oderwania od rzeczywistości nie będą miały żadnego znaczenia.

A Tobie udało się je wpleść w codzienność? Znalazłaś wewnętrzny spokój?
Aktualnie mam go w sobie więcej niż kiedykolwiek w życiu, ale nie jest to wynikiem jakichś specjalnych zabiegów, po prostu się starzeję. Z natury nigdy nie byłam szczupła ani spokojna. Często wybierałam drogę na skróty przez alkohol i niezdrowe jedzenie. Nadal uwielbiam dobrze się bawić, ale daleko mi już do wszelkich skrajności. W znalezieniu złotego środka pomogło mi napisanie książki o filozofii stoickiej. Starożytni Grecy i Rzymianie też mieli problem z nadmiarem i deprywacją, dlatego głosili umiar, czyli sztukę posiadania tylko tylu rzeczy, ile trzeba, ani za dużo, ani za mało. Według stoików stanem optymalnym jest bycie rozluźnionym. Nie szczęśliwym, nie radosnym, nie skaczącym pod sufit, po prostu rozluźnionym.

Jestem ciekawa, jak wygląda stoicyzm w wykonaniu hedonistki…
Na przykład tak, że kiedy wychodzę na imprezę, nie wypijam już 20 kieliszków wódki i nie próbuję ich spalić, ćwicząc następnego dnia trzy godziny na siłowni. Piję jeden lub dwa drinki i zamiast taksówką, wracam do domu spacerem. To brzmi banalnie, ale wszystko, czego potrzebujemy, by zachować umiar i złoty środek, to wewnętrzna dyscyplina.

Na początku, aby wypracować dobre nawyki, każdego dnia spisywałam listy zadań do wykonania: medytacja, warzywny koktajl, filiżanka zielonej herbaty, spacer. Z tego wszystkiego do mojego stałego repertuaru weszła tylko medytacja. Praktykuję ją dwa razy dziennie po 20 minut i nie wyobrażam sobie bez tego życia. Ale wraz z upływem lat uświadomiłam sobie także, że nie jest ważne to, ile pozycji jogi wykonam lub ile zielonych koktajli wypiję w ciągu dnia. Liczy się to, kogo mam wokół siebie, bo to przyjaciele, rodzina i relacje są kluczem do dobrego samopoczucia. Najlepsza troska o zdrowie psychiczne polega na tworzeniu trwałych połączeń z ludźmi i naturą.

Po co zatem wydajemy tyle pieniędzy na te wszystkie zabiegi, ćwiczenia, terapie?
Żyjemy w bardzo trudnych czasach, bo choć teoretycznie wszystkiego mamy w bród, materialny dostatek nie jest w stanie zrównoważyć duchowego ubóstwa. Na Zachodzie przeszliśmy bardzo szybko od społeczeństwa religijnego do świeckiego. Oczywiście wyzwolenie od starych religii niesie, zwłaszcza kobietom, ogromne korzyści, ale wiąże się z tym także pewna strata. Utraciliśmy kolektyw. Dlatego płacimy dwa tysiące dolarów za wyjazd do ośrodka wellness, a w pakiecie kupujemy sens, duchowość i wspólnotę.

Jestem ogromnie wdzięczna, że mogłam doświadczyć prastarej ajurwedyjskiej tradycji uzdrawiania w głębi dżungli na Sri Lance, praktykować medytację suficką na dachu świątyni na Bali albo zamknąć się z mnichami benedyktyńskimi w klasztorze na australijskim odludziu. Przez tydzień czułam głęboką łączność z innymi, oczyszczałam się ze złych emocji, toksyn i dodatkowych kilogramów, ale później wracałam do swojego życia i znów byłam sama. Możesz wypróbować wszystkie tradycje duchowe w poszukiwaniu spokoju, ale to nie to samo, co życie zgodnie z nimi. I nie chodzi mi wcale o wiarę w jakiegoś boga. Kiedy chodziłam do kościołów ewangelickich w Sydney, wielu młodych ludzi mówiło mi, że interesuje ich nie tyle ten, do którego się modlą, ile ci, którzy im w tym towarzyszą. Praktyka dawała im wspólnotę i wyznaczała granice moralne, czyli dwie rzeczy, których nam teraz bardzo brakuje. Funkcjonujemy w indywidualistycznym świecie relatywizmu moralnego, dlatego szukamy czegoś, co nas połączy, a tę funkcję doskonale pełni branża wellness.

Ale wiele praktyk, które przetestowałaś, dawało naprawdę spektakularne efekty.
Oczywiście, jeśli ćwiczysz jogę codziennie, twoje ciało siłą rzeczy staje się smukłe i bardziej elastyczne. A kiedy przez 101 dni pościsz, naturalnie chudniesz. To działa i bez wątpienia bardziej nam służy niż objadanie się śmieciowym jedzeniem czy zarywanie nocy przed ekranem telewizora. Kiedy regularnie ćwiczysz i dobrze się wysypiasz, czujesz się lepiej, ale musisz być w tym konsekwentna. W przypadku ludzkiego organizmu szybkie naprawy nie działają. Warto pamiętać też o tym, że to, jak wyglądamy, nie zawsze przekłada się na to, jak się czujemy. Uświadomiłam to sobie podczas 101-dniowego detoksu, w trakcie którego najmocniej zderzyłam się z paradoksem uzdrawiania.

Co to takiego?
Sytuacja, w której wszyscy wokół twierdzą, że na przykład dieta, na której jesteś, ci służy, a ty, choć wyglądasz promiennie, czujesz się, jakbyś stała nad grobem. Kiedy pościłam, koleżanki zachwycały się moją nową sylwetką, lśniącymi włosami i promienną cerą, a dla mnie wyzwaniem było wyjście z łóżka. Pocieszano mnie, mówiąc, że najpierw trzeba być chorym, aby móc wyzdrowieć, ale kto chce chorować na własne życzenie? Post nokautował mnie nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. Byłam wykluczona towarzysko. Nie mogłam pójść na imprezę ani nawet spotkać się z koleżanką na kawie, bo wszędzie czaiły się potencjalne pokusy. Przemysł wellness może pomóc nam osiągnąć szczupłość i spokój, ale to, co tracimy, czyli kolektyw, wspólnotę i współczucie, też jest częścią tego projektu. Co z tego, że świetnie wyglądasz, skoro siedzisz sama w domu i z głodu gryziesz puste łyżki, by poczuć choćby namiastkę przeżuwania. Jaki jest sens docierać na szczyt, skoro nikogo poza tobą tam nie ma?

Rozumiem, że ten detoks był dla Ciebie najbardziej traumatycznym doświadczeniem?
Zdecydowanie wyleczył mnie z wszelkich detoksów na całe życie. Samo to słowo jest już zresztą dość kontrowersyjne, bo dawniej opisywano nim procedurę medyczną mającą na celu odstawienie narkotyków i alkoholu przez osoby uzależnione. Przeprowadzało się ją w ośrodkach leczniczych pod nadzorem lekarzy i psychiatrów, a mimo to zdarzało się, że poddawani detoksowi ludzie umierali. Jakimś cudem termin ten jednak wszedł do mainstreamu i został wchłonięty przez branżę wellness. Kiedy przez dwa tygodnie nie mogłam zjeść nawet kęsa czegokolwiek, miałam spore obawy, że to się może źle skończyć. Gdy w latach 50. i 60. stosowano post w celu leczenia otyłości, wielu pacjentów zmarło na niewydolność serca. Ze strachu odwiedzałam więc swojego internistę częściej niż kiedykolwiek. Schudłam 14 kilogramów, ale byłam tak wycieńczona, że przesypiałam całe dnie. Nie był to jednak zdrowy, regeneracyjny sen. Miałam dziwne koszmary, budziłam się w fatalnym nastroju, słyszałam dźwięki, których nie było. Detoks miał zresetować moje narządy wewnętrzne, dzięki czemu powinny lepiej pracować, a metabolizm przyspieszyć. Tak się jednak nie stało. Kiedy zaczęłam jeść, waga i wszelkie wcześniejsze dolegliwości natychmiast powróciły.

Zastanawiam się, dlaczego ludzie sobie to robią. Dlaczego płacimy za to, żeby nic nie jeść, i fundujemy swoim ciałom takie ekstremalne i ryzykowne kuracje?
Współczesne życie zwyczajnie nam nie służy. Nie jesteśmy stworzeni do pracy w godzinach, w jakich ją wykonujemy, do ciągłego kupowania nowych rzeczy i zdobywania pieniędzy. To wszystko okropnie nas stresuje i męczy. Wydajemy więc pieniądze na zabiegi odnowy biologicznej, by odzyskać równowagę. Wychodzimy z gabinetów, wpadamy w kołowrotek codzienności, znów dopada nas stres, zmęczenie i błędne koło się zamyka. Gdyby nie współczesny tryb życia, nie potrzebowalibyśmy branży wellness. Mniej obowiązków i pracy, a więcej przestrzeni na relacje, przyjaciół i rodzinę zapewniłoby nam optymalny dobrostan. Ale w czasach galopującej inflacji to brzmi jak mrzonka. Życie jest coraz droższe, rosną czynsze, ceny paliw i żywności. Ludzie odczuwają coraz większą presję, szukają dodatkowych prac kosztem życia rodzinnego, czasu na sen, ćwiczenia czy kontakty towarzyskie. W tej epoce lęku i niepokoju wellness jest kuszące jak nigdy dotąd. W studiu jogi możesz uciec od nieprzyjaznego świata i skupić się na swoim ciele. A za pomocą detoksu zasygnalizować, że nawet jeśli wszystko wokół obraca się w gówno, nadal masz kontrolę nad tym, co kładziesz na talerzu.

Ale za te detoksy, masaże, zdrowe koktajle, zajęcia jogi czy różne formy fitnessu też trzeba płacić. I to często słono.
To prawda. Miałam to szczęście, że jako dziennikarka większość tych praktyk testowałam w ramach obowiązków służbowych. Gdybym musiała za to wszystko sama zapłacić, szybko bym zbankrutowała. Ale poszukując dobrostanu, odkryłam, że wbrew pozorom wellness nie jest tylko dla pięknych i bogatych. Pewne rytuały poprawiające komfort życia możemy sobie wypracować sami. Sen, picie wody, medytacja, pójście na spacer, spotkanie z przyjaciółmi – to wszystko nic nie kosztuje. Dlatego zachęcam ludzi, by szukali różnych poprawiających zdrowie i samopoczucie aktywności, które nie są częścią kapitalistycznego rynku, czyli takich, z których można korzystać do woli zupełnie za darmo.

Ale czy to nie ironia, że takie praktyki jak joga czy medytacja, które dawniej były dostępne dla wszystkich, współcześnie są częścią dochodowego przemysłu i niemal zupełnie oderwały się od duchowości, z której wyrosły?
Niektórzy twierdzą, że joga powinna zostać w Indiach i być praktykowana tylko tam, skąd się wywodzi. Moim zdaniem jednak różne kulturowe dobra należy udostępniać i adaptować do nowych okoliczności. Nie widzę nic złego w tym, że jedne narodowości czerpią z dziedzictwa innych i dostosowują je do swoich potrzeb, często zmieniając cel czy przeznaczenie. Taka wymiana nas wszystkich wzbogaca. Dzięki temu, jeśli jesteś ateistą i żyjesz w świeckim środowisku, możesz praktykować jogę tak samo jak inne ćwiczenia na siłowni, pomijając zupełnie jej aspekt duchowy. Jeśli jednak jest on dla ciebie ważny, możesz polecieć do Indii i zanurzyć się w tej kulturze. Choć to też nie jest konieczne, by odkryć duchowy aspekt jogi. Jeden z buddyjskich nauczycieli powiedział mi, że definiowanie jej jako czysto fizycznej formy jest ograniczające, bo joga to także wolontariat w jadłodajni dla ubogich, głośne śpiewanie pieśni, próba zrozumienia, jak zmieniają się galaktyki i dlaczego biednym brakuje butów. Jak widzisz, można uprawiać jogę zupełnie bezpłatnie, nie mając pojęcia, jak wykonać najprostszą asanę.

Nie masz wrażenia, że tak zwany zdrowy styl życia stał się jakimś społecznym przymusem, nową normą, jakością, czymś, co wypada robić?
Nie wiem, jak to wygląda w Polsce, ale w Australii, jeśli ktoś jest chory, od razu słyszy pytanie, czy właściwie o siebie dbał, czytaj: pił odpowiednią ilość warzywno-owocowych koktajli, spędzał czas na świeżym powietrzu, żył w ruchu. Jeśli tego nie robisz, zamiast współczucia, dostajesz osąd. Oczekuje się od nas, że przejmiemy totalną kontrolę nad własnym zdrowiem. Nie wystarczy pójść na siłownię raz lub dwa razy w tygodniu, trzeba to robić codziennie. Nazywam to bieżnią dobrego samopoczucia. Kiedy na nią wchodzisz, musisz iść dalej, bo ta maszyna nigdy się nie zatrzymuje.

Przemysł wellness przypomina kołowrotek dla chomików. Biegamy w nim w kółko, skupieni na naszych jednostkowych celach, patrząc wprost przed siebie. Kiedyś ludzie zatracali się w miłości, wojnach, religiach czy narkotykach, teraz zatracamy się w walce o doskonałość ciała i ducha. Pragniemy być szczęśliwi, szczupli i spokojni. Moim zdaniem wellness jest daremnym zmaganiem z nieuniknioną stratą, próbą pokonania śmierci i choroby. A przecież pandemia doskonale pokazała, że na wiele rzeczy nie mamy wpływu. Jedni przechodzą COVID-19 całkiem łagodnie, drudzy borykają się z jego konsekwencjami miesiącami, a trzeci umierają, choć wcześniej żyli bardzo zdrowo. Nie ma w tym żadnej logiki.

Pandemia zmieniła branżę wellness?
Z moich obserwacji wynika, że po lockdownach rozkwitła ona w dwójnasób, bo ludzie stali się bardziej świadomi swojego ciała i samopoczucia. Ale doświadczyli też straty i izolacji, które zrujnowały ich kondycję psychiczną i pokazały, jak bardzo jesteśmy ze sobą połączeni. Wellness stało się więc okazją do bycia z innymi ludźmi, częścią już nie tylko naszego zdrowia fizycznego, ale także psychicznego. Przez lata dbaliśmy o samych siebie, teraz wracamy do ducha kolektywizmu i uczymy się dbać o siebie nawzajem. Wellness w tym wydaniu zdecydowanie bardziej mi się podoba.

Brigid Delaney, dziennikarka i autorka książek, w tym książki „Wellmania” (For. materiały prasowe) Brigid Delaney, dziennikarka i autorka książek, w tym książki „Wellmania” (For. materiały prasowe)

Brigid Delaney, dziennikarka „Guardian Australia”. Wcześniej pracowała jako prawniczka i dziennikarka w „Sydney Morning Herald”, „The Telegraph” (Londyn), portalu ninemsn i CNN. Autorka książek „This Restless Life”, „Wild Things”, „Reasons Not to Worry” i „Wellmania”, na podstawie której powstał serial produkcji Netflix z Celeste Barber w roli głównej.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze