O doświadczeniu macierzyństwa, o tym, jak funkcjonują w mieście kobiety w ciąży i mamy małych dzieci pisze w swojej książce „Matka Polka sika w krzakach” Monika Pastuszko.
Fragment książki „Matka Polka sika w krzakach” Moniki Pastuszko, wyd. Agora
Jak macierzyństwo wpływa na życie zawodowe, podcastu na taki temat słucham, obierając ziemniaki na krupnik. Temat mnie interesuje, niedawno bowiem rozczarowałam swoje własne superego, oświadczając, że przedłużam urlop wychowawczy. Zaskoczyłam chyba wszystkich, a najbardziej siebie samą.
Podcast mnie nudzi. Postanawiam sprawdzić: jak ojcostwo wpływa na życie zawodowe. Znajduję link do badań: za macierzyństwo jest kara, za ojcostwo bonus. Co?!
Czytam: z badań profesor Michelle Budig wynika, że matki po urodzeniu dziecka na lata doświadczają stagnacji swoich zarobków. Mężczyźni za to – w porównaniu z grupą kontrolną, która nie została ojcami – zaczynają piąć się po szczeblach kariery. Ojcostwo jest cenione na rynku pracy, a pracodawcy mają tendencję, żeby ojców uważać za bardziej zaangażowanych i stabilnych pracowników. Tendencja ta dotyczy raczej klasy średniej i specjalistów. Klasa ludowa dostaje po dupie najmocniej: jeśli jesteś sprzątaczką, a twój mąż magazynierem, to jego nie spotka nagroda za ojcostwo, za to ciebie kara – i owszem. „Premia z tytułu ojcostwa” występuje najsłabiej, albo w ogóle nie występuje, w krajach skandynawskich. Tam prawo przewiduje nieprzechodni, długi urlop rodzicielski także dla ojców. Największa luka pojawia się w krajach takich jak Niemcy, w których to matka idzie na roczny płatny urlop. O proszę, to tak jak w Polsce! – myślę. Urlop dla ojców to jedno z narzędzi, które pomaga zasypać lukę płacową. Ale musi być nieprzechodni. „Badania wskazują, że jeśli ojcowie będą mogli oddać matce swój urlop, to z pewnością to zrobią” – dowodzi Budig.
Coś jest na rzeczy. W czasie, kiedy ja zajmowałam się dzieckiem, Robert dostał dwie podwyżki. Ja zaś nie mam pojęcia, jak miałabym wrócić do pracy, po roku w pracy opiekuńczej przyrosłam do Henia, a on do mnie, jestem matką karmiącą, jestem ekspertką od parentingu, jestem obiektem mamozy. Ledwo wyobrażam sobie pięć godzin bez dziecka, osiem godzin codziennie jest absolutnie poza zasięgiem.
Spotykam się z Magdą, samodzielną mamą. Ona nie miała macierzyńskiego, wróciła do pracy niedługo po porodzie. – Kiedyś miałam robić ważny projekt. Wielkie nazwiska, sławni ludzie ekranu. Wszystko było już prawie dopięte na ostatni guzik, przed nami kickoff meeting, pierwsze spotkanie, na którym zapada decyzja, czy, co i jak robimy. Wieczór przed dniem zero mój syn, wtedy niemowlak, dostaje gorączki. Ojciec dziecka jest alkoholikiem w czynnym uzależnieniu, nie odebrał nawet telefonu. Mój brat też nie mógł. Zresztą, czy mogę zostawić komuś malutkie dziecko, które w czasie choroby potrzebuje mamy? Rano napisałam do tej słynnej aktorki, z którą miałam się spotkać, że niestety dziecko mi zachorowało i muszę przełożyć spotkanie. Odpowiedziała mi cisza. Po paru dniach wróciłam do pracy. Przywitało mnie chłodne „cześć” na korytarzu. Ludzie traktowali mnie jak trędowatą, widziałam tę urazę w oczach: przez ciebie nie dostaliśmy dużego prestiżowego projektu! Wstydziłam się i czułam winna.
– Teraz wiem, że nie zrobiłam nic złego – kończy Magda. – Zrobiłam to, co powinnam zrobić, kiedy dziecko jest chore: zaopiekowałam się nim. To inni nie zachowali się, jak należy. Nie usłyszałam ani jednego słowa wsparcia, nikt nie życzył nam zdrowia, nikt nie pomógł. Nikt.
Dzwonię do Marty Szperlich-Kosmali, filozofki, badaczki społecznej i aktywistki ze Starachowic. Prowadzi Fundację Sąsiedzką, pisze doktorat o przywództwie kobiet, doradza, jak nosić dziecko w chuście. Ledwo ją słyszę, bo złapałam od syna gluta, który przerodził się w koszmarne zapalenie ucha. Łykam leki przeciwbólowe, ale i tak boli. Lekarka odmówiła mi przepisania antybiotyku, bo karmię piersią. Mam poczekać jeszcze ze trzy dni i – jeśli nie przejdzie – wtedy się zgłosić. Na razie boli tak bardzo, że wykorzystałam już dzienną dawkę ibupromu, a jest dopiero jedenasta.
Marta opowiadała mi kiedyś o tym, jak żyje się w Starachowicach, gdzie nie ma żadnego publicznego żłobka. Teraz chcę porozmawiać z nią o życiu w luce opiekuńczej.
– Marta, jak wrócić do pracy?
– Widzisz, praca na etacie została pomyślana dla zdrowego mężczyzny, to praca w biurze czy w zakładzie, czy gdziekolwiek – mówi. – Taka jest jej definicja. Więc jakbyśmy w ogóle zaczynali o tym rozmawiać, to właśnie w kategoriach zmiany definicji pracy. Ostatnia nowelizacja kodeksu pracy wprowadza różne nowe ułatwienia dla rodziców. Ale na przykład home office to przyklejanie plastrów na to, co jest. Po pierwsze, home office sprawdza się w pracy biurowej, ale w wielu innych pracach już nie. Po drugie, to po prostu niewiele pomaga w pracy z małym dzieckiem, dziecko przecież i tak musi być gdzie indziej, żeby dało się pracować.
– Czyli rewolucja? – śmieję się. – Ale, Marta, jak ją zrobimy?
– Sorry, nie zrobimy jej same, mamy za dużo zasmarkanych dzieci do ogarnięcia – mówi Marta. – Ale inspiracją mogą być czasy przedindustrialne, zanim powstał aksjomat, że do pracy się „chodzi”, że jest ona oddzielona przestrzennie. Myślę o wiosce: o tym, że możesz pracować w tym samym miejscu, gdzie bawi się twoje dziecko, gdzie są też inne dzieci i osoby, które tymi dziećmi się opiekują. Nie tylko ty jedna i dziecko, a mąż wiele kilometrów dalej i w biurze. Może w tym jest odpowiedź? To, co mówi Marta, pisze też Jennifer Grayson, dziennikarka Huffington Post, w książce o historii karmienia piersią Odstawieni. „Rewolucja przemysłowa kazała nam pracować w miastach, z dala od naszych własnych matek, wysłała nas do fabryk, a później do biur, dokąd nie mogłyśmy zabrać dzieci. Przez większą część historii ludzkości kobiety nie musiały jednak wybierać pomiędzy dziećmi a utrzymaniem. Matki pracowały od zawsze, ale do XX w. nie musiały rozstawać się z dziećmi, żeby to robić”. To, że do naszych prac – biurowych czy nauczycielskich – nie możemy zabierać dzieci, to kwestia zwyczaju, dowodzi Grayson. W afrykańskim Mali, w społeczeństwie rolników i pasterzy, jeszcze w latach osiemdziesiątych kobiety pracowały często z niemowlętami. Także w biurach. „Nawet mamy, które pracowały jako nauczycielki czy pielęgniarki, zabierały ze sobą dzieci do pracy, karmiąc je piersią w razie potrzeby”.
Także w Polsce istniały kiedyś żłobki przyzakładowe, dziś właściwie nieobecne. Zdarzają się jednak eksperymenty. Na przykład warszawska pracownia architektoniczna mamArchitekci składała się z pracowni i klubiku dla maluchów. Dzieci były na miejscu, obok mam-architektek, które nie musiały żyć w rozdarciu między dwiema rolami.
– Istnieją też pomysły na dochód gwarantowany – mówi Marta. – Przecież, choć pracy kobiet nie wlicza się do PKB, to gdyby zatrudnić osoby do wykonywania tych wszystkie rzeczy, które my robimy w domu, to stanowiłoby to 38% PKB. A może i więcej? (Potem szukam liczb: znajduję 50%, a nawet 80% PKB – zależy od kraju).
Rozmawiamy o książce Leslie Kern, feministycznej geografki. Obie właśnie ją czytamy. Kern pisze: „Struktura środowisk miejskich wspiera patriarchalny model rodziny, segregację na rynku pracy i tradycyjne role płciowe”. Segregacja środowisk miejskich, czyli tu osiedla, tam biura. To modernistyczny pomysł. Dziś takie urządzenie miasta to ramota – częściej mówi się o mieście piętnastominutowym, takim, w którym wszystko jest w zasięgu spaceru. Ale zmiana przestrzenna miasta to zadanie na dziesiątki lat.
– Cel jest taki, żeby matki mogły wrócić do pracy?
– Ale nie wypychajmy matek, żeby wracały do pracy, jeżeli tego nie chcą. Mogą mieć różne inne pomysły na pracę, jak my. Mogą też nie chcieć wrócić do pracy i to wcale nie będzie oznaczać, że są agentkami patriarchatu. Mogą po prostu odkryć swoje powołanie w pracy z dzieckiem.
Znów sprawdzam prawo pracy w poszukiwaniu równościowych rozwiązań. Rodzic ma prawo do zmniejszonego etatu – rodzic, sztuk jeden. Albo Robert, albo ja. Jedno z nas może pracować na pół etatu, drugie na cały. Oboje chcielibyśmy pracować na trzy czwarte etatu, żeby równiej włączyć się w opiekę? Prawo takiej opcji nie przewiduje. Żeby drugi rodzic mógł zmniejszyć sobie etat, musi się zgodzić jego pracodawca.
Mam prawo do przerwy na karmienie piersią. Przerwa to pół godziny po każdych czterech godzinach pracy. Jeśli pracowałabym osiem – mam prawo do dwóch przerw. W moim biurowcu jest nawet specjalne pomieszczenie do karmienia piersią! Nie ma tam okien, stoi kanapa, przewijak i umywalka (bez mydła), do tego stoliczek dziecięcy z jakąś zabawką. To klitka, kiedy tam wchodzę, od razu robi mi się gorąco. Na drzwiach tabliczka: „pokój wypoczynkowy”. Wypocznę, przewijając i karmiąc – myślę. Wszak jestem na urlopie.
Ale ten pokój i miejsce, gdzie będzie w czasie dnia moje dziecko, dzieli dziesięć kilometrów. W planie dnia żłobka nie ma momentu na to, żebym przyjechała i nakarmiła, ani na to, żeby ktoś zabrał dziecko i dowiózł mi je na karmienie. Zresztą, kto miałby to być? Gdybym miała taką osobę, nie musiałabym korzystać ze żłobka. Odciąganie pokarmu nie ma sensu: roczne dziecko już je stałe pokarmy, nikt w żłobku nie będzie mu podawać odciągniętego mleka.
Przerwę na karmienie piersią można wykorzystać jako wcześniejsze wyjście z pracy. Tylko dlaczego dodatkowa godzina z dzieckiem przysługuje tylko tym, które karmią piersią – czy innym dzieciom nie należy się wyprzytulanie?
Z raportu fundacji „Rodzic w mieście” wynika, że nie tylko ja wykładam się na logistyce. Barierą dla większości matek jest właśnie to, że trudno połączyć pracę z opieką, że dojazdy i sztywne godziny pracy tak trudno wpasować w rytm opieki. Matki boją się, że chodzenie na zwolnienia z powodu chorób dziecka będzie źle przyjęte, że nikt nie zrozumie naszych nowych potrzeb. Że dziecku bez nich będzie źle, że same będziemy tęsknić za dzieckiem.
To tak trafne, że się wzruszam. Jak dobrze, że ktoś pisze takie raporty!
Zaskakujące: powrót do starej pracy planuje tylko 27% matek na urlopie macierzyńskim i rodzicielskim (czyli w ciągu pierwszego roku z dzieckiem) i 20% matek na wychowawczym (w kolejnych latach). Pozostałe 70–80% planuje zmianę.
Niektóre chcą wrócić do starego pracodawcy, ale jednocześnie szukać czegoś innego. Inne będą szukać nowej pracy od razu, jeszcze inne chcą wrócić na część etatu. „Roczna przerwa w pracy sprzyja przemyśleniom życiowym, zastanowieniu się, co w życiu jest ważne i jaką pracę matki chcą wykonywać. W trakcie przerwy zawodowej łatwiej o dystans, przedefiniowanie priorytetów, przerwa służy zmianie” – piszą autorki raportu. Matki często chcą pracy lepiej płatnej albo takiej, która pozwoli im dobrze połączyć macierzyństwo i zarabianie. Autorki podsuwają pracodawcom pomysły, co zrobić, by przyciągnąć z powrotem matki.
Praca z domu.
Elastyczne godziny.
Praca na część etatu.
Pomiędzy rekomendacjami – stockowe zdjęcia kobiet łączących pracę z opieką. Na jednym przy kuchennym stole matka z roczniakiem na kolanach, który sięga rączką do jej laptopa. W mieszkaniu idealnie czysto. Na innym – matka na szpilkach z telefonem w ręku idzie pod biurowcem, drugą ręką prowadzi małe dziecko. „PKB Polski może być wyższy o 270 mld złotych w 2025 roku, jeśli więcej kobiet podejmie pracę” – czytam we wstępie. Wzdrygam się. Że niby matki opiekujące się dziećmi nie pracują, a jeśli nawet pracują – to jest to praca niewiele wnosząca do społeczeństwa, poniżej kwalifikacji? Niech ten, kto tak naprawdę uważa, spróbuje pozajmować się jeden dzień dzieckiem albo dwójką, zadbać o nie, błyskawicznie zareagować w razie zakrztuszenia albo innego wypadku, a do tego wspierać w rozwoju emocjonalnym. Powodzenia, trzymam kciuki!
PKB może być wyższy, jeśli wrócimy do zakładów pracy? A może wystarczy docenić pracę opiekuńczą jako część codziennej pracy społeczeństwa, a dobrostan fizyczny i emocjonalny dzieci – jako część krajowych zasobów? Przecież to musi być prostsze niż ogarnięcie pracy przy laptopie w kuchni (czystej!) z roczniakiem na kolanach.
Mija dwa i pół roku, kiedy decyduję się na powrót do biura na część etatu. „Opłaca się to pani?” – pyta kadrowa. Jasne, że nie. Ale nie tylko o pieniądze mi chodzi. Boję się, że jeśli nie będę pracować, to stracę coś ważnego. Wypadnę z rynku pracy na zawsze. Na lata. Stracę to, co do niedawna stanowiło o tym, kim jestem: Monikę specjalistkę. Przecież kochałam tę pracę. Więc wracam.
Poranek, zima, pochmurno. Dziś wyjątkowo będę pracować z domu, przed pracą idę do parku. Po latach spędzonych na powietrzu trudno mi wysiedzieć dzień w zamknięciu. Na wierzbach nie ma jeszcze pączków, ale witki powoli zielenieją. Na stawie jest jeszcze lód, kaczki się na nim ślizgają. Kiedy siadam na trawie nad wodą, obserwują mnie mandarynki, fantastycznie ozdobne kaczki, które wyglądają, jakby zaprojektował je Louis Vuitton. Szkoda, że nie mogę pokazać ich Heniowi. Jest w żłobku – jak codziennie, od ósmej rano. Zaczynam płakać.
Płaczę też innego dnia, kiedy wyświetlają mi się banery kampanii Proud to be a Working Mum (Jestem dumna, bo jestem matką pracującą). Dumna? Raczej smutna. Tęsknię. Wyglądam przez zamknięte okno biura. Zza przyciemnianej szyby widzę placyk pod biurowcem, a na nim malca. W kombinezonie, czapce i kominie wygląda jak mikrokosmita. Co chwila się przewraca, prowadzi go starszy brat. Nie chcę być tutaj, w sterylnym pokoju wypełnionym cichym poszumem wentylatorów i wytwornic pary, który sprawia, że po sześciu godzinach jestem zmęczona. Chcę być tam, bawić się z dzieckiem na powietrzu, na placu.
Po paru miesiącach przywykam, ale dawna Monika nie wraca. Jutro jest niewiadomą. Czy Henio obudzi się zdrowy? Jeśli tak, to pójdzie do placówki, a ja będę pracować. Jeśli nie, to będę pomiędzy: Henio będzie leżał na mnie jak gorący naleśnik i pił mleko, a ja wyślę jakieś dziesięć wiadomości: odwołam spotkania, przełożę rozmowy, zgłoszę nieobecność, dopełnię formalności, przekażę sprawy, spytam Leny, czy ma czas. Umówię lekarza, wyszykuję dziecko do wyjścia, potem kupię leki, podam je do wieczora kilka razy. Na koniec i tak się okaże, że o czymś zapomniałam. To, że jestem menadżerką życia domowego, męczy mnie: umawiam lekarzy, pamiętam o kupnie zimowych ubrań, kupuję białą bluzkę na pasowanie na żłobkowicza. Tak zostało po macierzyńskim. Powinniśmy to zmienić, ale zmiana – każda zmiana – nie jest łatwa, a ta nie jest łatwa szczególnie. Bo to kolejna rzecz do mojej i tak za dużej kupki spraw „powinnam się tym zająć”. To skutki fordowskiej taśmy, którą wprowadziliśmy w naszym domu tuż po urodzeniu Henia: ja do opieki, Robert do pracy.
Staję się lepsza w prognozowaniu niż Instytut Meteorologii, po pierwszym kichnięciu sprawdzam dostępność niani, ustalam z Robertem dzielenie się opieką w razie choroby. Snuję scenariusze: co jeśli choroba będzie lekka, co jeśli cięższa, jeśli będzie gorączka. Pamiętam, które spotkania mogę odwołać, a które są najważniejsze. „Spotkajmy się w piątek – jeśli Henio będzie zdrowy” – piszę. Jeśli, jeśli, jeśli. Jestem buforem między światami. Nie ma już specjalistki Moniki świetnie wypełniającej swoje obowiązki, jest Monika w rozkroku. Trudno żyć na styku dobrze zaplanowanego, przewidywalnego świata dorosłych i świata maluchów. Ten pierwszy działa w regularnych godzinach, w ładnie dobranych ubraniach i zasadniczo czystych butach, z kalendarzem w poczcie. Ten drugi zależy od pory roku, pogody, samopoczucia, nastroju. Lipiec: podeszwy upaćkane rozdeptanymi mirabelkami, wrzesień: adaptacja w placówce, październik: gil i gorączka.
Jest czas świecki i czas święty, czas linearny i czas cykliczny, pisał rumuński religioznawca Mircea Eliade. Ciekawe, czy gdyby opiekował się dziećmi, to wymyśliłby jakieś nazwy na czas pracy i czas z dzieckiem. Czas wyżła w garniturze i czas szalonego szczeniaka? Czas efektywności i czas wzajemności? W mojej pracy wszyscy są dla mnie mili, ale pozostaję trochę obok. Nie mam już swoich dawnych cnót wzorowej pracownicy: przewidywalności ani punktualności. Inni je mają. Przychodzą na osiem godzin dziennie, są dyspozycyjni, prowadzą sprawy i projekty. Wznoszą się ponad słabości poranka i zniżki pogody, starają się, można na nich liczyć.
Ja, choćbym nie wiem, jak się starała, jestem nieprzewidywalna. O poranku prowadzę negocjacje w sprawie koloru skarpetek, w pracy stawiam się o pół godziny za późno. Następnego dnia muszę wyjść wcześniej: wieczorem dostałam mejl, że w placówce jest święto owoca, dzieci będą mieć warsztaty krojenia i dziubania jabłek, obecność rodziców mile widziana. Ci, których rodziców nie będzie, mogą liczyć na traumę do końca życia, nie chcę tego ryzykować. Zresztą, po prostu chcę tam być i sprawić, że moje dziecko się ucieszy.
Wypisuję więc kolejne formularze wyjaśniające moje odstępstwa od przewidywalności. Jeden wniosek na poranne spóźnienie, drugi – na wcześniejsze wyjście. Trzeci – to plan pracy na najbliższe miesiące. Pracuję na niepełny etat, muszę więc wcześniej zadeklarować harmonogram pracy. Deklaruję: za półtora miesiąca w środę przyjdę do pracy o dziewiątej trzydzieści, opuszczę ją o piętnastej. Czy się uda? Nie mam pojęcia. Męczy mnie rytm pracy w biurze. Jestem przyzwyczajona do szybkiej, skupionej pracy w krótkich rzutach. Potem szybka regeneracja: spacer, joga. I zabawa z dzieckiem. Nie rozumiem, po co siedzieć w biurze osiem godzin, przecież nikt tak długo nie pracuje efektywnie.
Nie, nie będę taka jak kiedyś, choćbym nie wiem, jak się starała. Nie chcę. Przeglądam szafę, kupuję parę bawełnianych biustonoszy, usztywnianych się pozbywam.