W podróżach monotonne bywają lotniska czy przymusowe przystanki, ale odkrywanie wciąż na nowo świata w jego różnorodności, z umysłem otwartym na to, co odmienne, znużyć nie może – przekonuje ambasador Tomasz Orłowski, dyplomata, miłośnik kultury francuskiej, autor subiektywnych przewodników po Francji.
Ludzie przemieszczają się po świecie w rozmaitych celach – służbowo, dla relaksu, poznawczo. Jednak chyba najważniejszym powodem, dla którego decydujemy się wyruszyć w podróż, jest zaciekawienie rzeczywistością, która nie jest nasza.
To bardzo bliska mi perspektywa. Od ponad 30 lat jestem dyplomatą. Wielokrotnie ludzie pytają mnie, czy aby nim zostać, trzeba mieć jakieś szczególne predyspozycje. Uważam, że jedyną niezbędną w tym zawodzie predyspozycją jest ciekawość świata – innych kultur, języków, ludzi, cywilizacji. Jest to możliwe, tylko jeśli damy sobie szansę na – czasem niemal dziecięce – oczarowanie nowością. Ja tę cechę miałem w sobie już jako mały chłopiec, gdy podróżowałem po mało egzotycznych częściach Europy. Zawsze fascynowało mnie to, że tam wszystko jest inne: począwszy od innego kształtu znaków drogowych, opakowań produktów spożywczych, na krajobrazach zakończywszy. Ta fascynacja odmiennością nigdy mi nie przeszła i w dużej mierze dlatego wybrałem pracę w dyplomacji.
Odmienność bywa utożsamiana z obcością. Prof. Dominika Dudek w rozmowie z prof. Bogdanem de Barbaro i Piotrem Żakiem w książce „Sztuka obsługi życia” postawiła tezę, która bardzo mnie przekonuje: „Zaciekawienie powoduje, że Inny przestaje być Obcy”.
Zgadzam się, zaciekawienie to forma oswojenia inności, której zazwyczaj się obawiamy z rozmaitych powodów. Myślę, że ludzie, którzy mają ambicje i brak obaw wobec świata, osiągają dużo więcej właśnie dlatego, że odczarowują inność. To pojęcie miewa konotacje negatywne. Słowo „inny” dość łatwo przekładamy na „wrogi”. Taka skłonność jest, niestety, podsycana przez formacje polityczne, które skłaniają ku zamknięciu. Tymczasem świat jest otwarty, a zamknięcie się jest najgorszą postawą, jaką można przyjąć.
Mam takie raczej pokoleniowe wspomnienie z młodości, odnoszące się do rozmowy z pewnym czechosłowackim dysydentem. Powiedział, że dla niego narzędziem do wyrwania się z zamknięcia – a mówimy tu o sytuacji w Czechosłowacji po roku 1968 – jest nauka języków obcych, która mimo ograniczeń związanych z sytuacją polityczną daje pewną mentalną swobodę. Podpisuję się pod tym w całej rozciągłości: poznawanie języka obcego to pewien wysiłek, także wysiłek przybliżania się do inności, oswajania obcości, aktywnego uczestnictwa w świecie, którego nie musimy być członkami, ale do którego mamy prawo wejścia dzięki temu, że jesteśmy w stanie się z nim komunikować.
Język jest narzędziem bezcennym, ale to, co inne, poznajemy także różnymi zmysłami. To nasza naturalna kompetencja.
Zmysłów w poznawaniu świata przecenić nie sposób. Podróżując, staram się zawsze patrzeć na wszystko, co wokół, oczami mieszkańca danego kraju. Bardzo silne odczucia łączą mnie w tym aspekcie z Włochami. Jestem zafascynowany tym, jak oni potrafią obserwować naturę i te obserwacje przetwarzać w dzieło człowieka, geniusz natury przekładać na geniusz ludzki. Nieskończenie piękna jest dla mnie ich umiejętność dostrzegania proporcji w tym, co się widzi. Proporcja jest dla mnie absolutną doskonałością, istotą piękna. Po latach spędzonych we Włoszech jestem przekonany, że obcowanie z doskonałością proporcji, którą Włosi wynieśli z obserwowania natury, zasadniczo zmienia człowieka. I jest to zmiana na lepsze.
Podróżując, stajemy się więc nie tylko kolekcjonerami wrażeń. Gdy konfrontujemy się z odmiennością, zyskujemy bezcenną szansę na zmianę optyki i perspektywy, możemy też odkryć wiele nowych rzeczy o samych sobie.
To jest weryfikacja tego, co myślimy o sobie jako jednostce, ale także o społeczeństwie. Możemy mieć na przykład pewną wizję tego, jaka jest rola Polski i Polaków w historii, która niekoniecznie musi być podzielana nawet przez bezpośrednich sąsiadów. Inaczej patrzą na nasze wspólne dzieje Litwini, inaczej Ukraińcy. Nie ma jednej prawdy. Niewiele jest na świecie sytuacji, w których racja jest stuprocentowo po jednej stronie. Tu potrzeba ogromnej otwartości na przyjmowanie argumentów drugiej strony, a także cierpliwości, która skądinąd jest miarą proporcji. Niemal wszystko jest względne, szczególnie w procesach społecznych. W społeczeństwach otwartych, wolnych, zawsze istnieją palety poglądów wyrastające z różnych doznań. To one dają nam tę formę bogactwa, jaką jest różnorodność wewnątrz jednego społeczeństwa.
Możemy na przykład różnić się co do tego, co nas najbardziej napawa dumą w naszej historii, w czym Polska jest wyjątkowa, co jest naszym paliwem miękkiej siły. Lubimy podnosić kwestie naszego bohaterstwa, zdolności totalnego oporu w czasach okupacji hitlerowskiej czy wobec komunizacji Polski w czasach stalinowskich. Natomiast świat na nas patrzy przede wszystkim przez pryzmat tego, jak przez całe dzieje Polacy okazywali solidarność ze słabszymi. Kiedy Napoleon wysłał Legię Naddunajską, żeby tłumić powstanie niewolników na Haiti, polscy żołnierze, mimo ogromnej bariery, przede wszystkim rasowej, przyłączali się raczej do czarnoskórych niewolników niż do francuskich władz kolonialnych, które chciały zgnieść bunt. W tym odruchu nie było polityki.
Zetknięcie się z różnorodnością, rozmaitymi normami kulturowymi czyni nas bardziej elastycznymi?
Nie wiem, czy to elastyczność jest przyczyną, dla której pozostajemy otwarci, czy też otwartość sprawia, że jesteśmy elastyczni. To pojęcia powiązane ze sobą w obu kierunkach, tworzące proces. Gdy gotowość do uczestniczenia w tym procesie staje się drugą naturą człowieka, dopiero wówczas można być dobrym dyplomatą.
Pamiętam, że gdy towarzyszyłem ministrowi spraw zagranicznych w jakimś spotkaniu z ambasadorami, minister, komentując wystąpienie jednego z nich, szepnął do mnie: „Nie można być dobrym ambasadorem, jeśli się nie lubi kraju, w którym się przebywa”. To po prostu jest podstawa. Czytałem kiedyś depeszę pożegnalną pewnego brytyjskiego ambasadora Finlandii, który kończąc swoją misję, już w pierwszych zdaniach jej podsumowania napisał mniej więcej tak: „Cały czas zachodzę w głowę, jak można żyć w tak nudnym kraju, i zastanawiam się, jak ja mogłem tutaj przeżyć trzy lata”. Muszę powiedzieć, że miara ludzkiej pustki, która przepełnia to zdanie, jest dla mnie przerażająca. To rodzaj arogancji, z której nic nie wynika, ustawianie się ponad innymi, co dowodzi absolutnego braku zainteresowania światem. Nawiasem mówiąc, akurat Finlandia jest na przykład pod względem zasobów ludzkich jednym z najbardziej interesujących krajów w Europie, choćby ze względu na system edukacji czy system organizacji obrony, oparty na obronie totalnej.
Gdy stykamy się z nieznanym, nie na wszystko jesteśmy gotowi. Jeśli zastana rzeczywistość okazuje się skrajnie odmienna od naszego wyobrażenia, jesteśmy skonfundowani. Może pojawić się zaskoczenie, ale też niezgoda.
Przykładów takich sytuacji mógłbym przytoczyć wiele. Znam ludzi, którzy odrzucają Wenecję tylko dlatego, że kanały śmierdzą, a pałace czy kamienice są zaniedbane. Jeszcze bardziej jaskrawy przykład to Neapol. Żeby przedrzeć się przez to miasto i dostrzec jego piękno, trzeba mieć sporo samozaparcia. Tam króluje brud, piętrzą się stosy niewywiezionych śmieci, wszędzie panuje bałagan i wszystko to aż odpycha. Są tacy, którzy nigdy nie zaakceptowali tego miasta. Odrzuca ich brzydota, odstręczają opowieści na temat mafii. Jest to jednak również miejsce, w którym można podziwiać rozkwit sztuki baroku, szczególnie z początków XVIII wieku, jedne z większych dzieł, które człowiek stworzył w Europie. To niezwykłe wyrafinowanie trudno się zestawia z neapolitańską codziennością. By zasmakować takiego Neapolu, trzeba mieć w sobie cierpliwość, chęć odkrywania, gotowość do zniesienia niedogodności.
Mówi pan o umiejętności dostrzegania piękna tam, gdzie pozornie go nie ma. To także wyjście poza szablon i poza stereotyp.
Tak, a do tego potrzeba właśnie otwartości i akceptacji dla tego, co odmienne. To gotowość do podjęcia próby ze świadomością, że nie wszystko i nie zawsze będzie nam się podobało. Z czasów pracy w ambasadzie w Rzymie pamiętam, że moi współpracownicy umawiali się na rodzinne kolacje, w ramach których konsumowali kotlety schabowe z kapustą. Sam lubię kotlet schabowy w towarzystwie kapusty, ale wtedy, gdy jestem w Polsce. Nie bardzo mieści mi się w głowie, że można, będąc we Włoszech, nie korzystać z całej rozmaitości, jaką oferuje kuchnia włoska, tylko oczekiwać tego polskiego kotleta. To też jest więc kwestia otwartości na nowe doznania smakowe, której wyraźnie jedni mają mniej, a inni więcej, a która jest niezbędna, by eksplorować, wzbogacać się i czerpać inspiracje. Czym innym jest opisać inność, ale pozostać nadal przy swoim przekonaniu: „nasze i tak jest lepsze”, a czym innym w tę inność się wczuć.
Mówimy trochę o tym, żeby opuścić w mniejszym lub większym stopniu swoją strefę komfortu i przeżyć coś tak, jakby się nie było sobą, tylko kimś innym.
Tak, i w tym miejscu przytoczę pewną historię, która właśnie tego dotyczy. Gdy byłem na placówce we Włoszech, miał do nas przyjechać z pierwszą wizytą minister spraw zagranicznych. Przygotowywania do tego ważnego wydarzenia rozpocząłem mniej więcej dwa tygodnie wcześniej – zwróciłem się z prośbą do włoskiego MSZ o pierwsze elementy programu wizyty. Niestety, nie otrzymałem nic, Włosi milczeli jak zaklęci. W końcu, już nieco zdenerwowany, bo czas w moim odczuciu naglił, poszedłem na rozmowę do kolegi – szefa protokołu. Zarzuciłem go pretensjami, że wizyta coraz bliżej, a wy nic nie robicie, przecież tak nie może być. On mi na to, bardzo spokojnie, odparł: „Tomek, wyjrzyj przez okno i powiedz, co widzisz”. Zaskoczony zaczynam wymieniać, że widzę kopułę bazyliki Świętego Piotra, Panteon, rozmaite zabytki. W odpowiedzi usłyszałem: „No właśnie, to liczy dwa i pół tysiąca lat, a ty mi mówisz o dwóch tygodniach…”. Muszę przyznać, że ta jedna rozmowa mnie fundamentalnie zmieniła. Wyciągnąłem z niej ważną lekcję. Gdy ktoś nie okazuje nam zainteresowania, którego oczekujemy, często spada nasze poczucie wartości, czujemy się ignorowani, mało ważni. Wystarczy jednak spojrzeć z innej perspektywy, by zrozumieć, że to w ogóle nie jest o nas. Umiejętność patrzenia na samego siebie oczami innego człowieka może być antidotum na kompleksy.
Opowiada pan o swoich doświadczeniach i opisuje je z ogromną pasją. Okazji do podróży i konfrontacji z odmiennością było w pana życiu bardzo wiele. Czy można się tym znudzić?
Znudzić może mnie, owszem, oczekiwanie na samolot, szczególnie gdy jest spóźniony, czy lot samolotem, jeśli jest długi, albo banał pokoju hotelowego, czyli elementy logistyki podróży, ale nie sama podróż.
Jest jedna rzecz, która mnie bardzo smuci, jeśli chodzi o podróżowanie. Muszę powiedzieć, że niezależnie od celu nie ma dla mnie nic gorszego niż hotele budowane na lotniskach. Ludzie wychodzą z samolotu i często mają konferencję w hotelu, który jest połączony z terminalem, po czym po zakończeniu wydarzenia wsiadają w samolot i wracają do domu. Nie widzą nic… To jest praktyka uprawiana przez wiele osób. Kiedyś zdarzyło mi się w ten sposób w Zurychu spędzić tydzień na lotnisku. Wtedy człowiek się zastanawia, gdzie w ogóle przebywa, w jakim miejscu. Czy to jest poznawanie? Nie. I tym stanowczo można i nawet należy się nudzić. Hotel sieciowy na lotnisku jest synonimem zmarnowanej szansy.
Tymczasem szans do tego, żeby się zaciekawiać światem, jest mnóstwo na każdym kroku. Ich tropienie to przynajmniej dla mnie trochę poszukiwanie zachwytu. Czy to jest ważne w podróży?
Zachwyt jest najważniejszy. Już dawno uświadomiłem sobie i jestem temu wierny do dzisiaj, że piękno odnajduje się w detalu. Można się zachwycić kształtem filiżanki, jednym obrazem, zapomnianym miejskim zaułkiem, daniem w restauracji. Tych szans nie wolno marnować, czekając na coś więcej. Mógłbym spędzić życie w oczekiwaniu na to, że któregoś dnia zostanę zaproszony jako główny gość na obiad państwowy w Sali Lustrzanej w Wersalu, i nigdy się nie doczekać, po drodze nie dostrzegając miliona mniejszych rzeczy wokół. Ludzie, którzy – mówiąc językiem ekonomistów – odkładają konsumpcję i liczą na to, że zdobędą główną wygraną, czyli na przykład dane im będzie obcować z pięknem doskonałym, nigdy tak naprawdę niczego nie widzą. Mijają piękno, nawet się nie zatrzymując, więc ono nie ma szansy w nich zamieszkać. Ważne jest, by zatrzymywać uwagę. I patrzeć. Choćby na to, co mijamy, jadąc pociągiem. Na elewacje domów, zieleń pastwisk, na całe to bogactwo form i kolorów. Ta umiejętność zachwytu wpływa na nasz nastrój, daje radość.
Poszukiwanie okazji do zachwytu to też schodzenie z utartych ścieżek. We wstępie do swojej najnowszej książki „Dyplomatyczna ratatouille. Dokładka” przywołuje pan słowa Zbigniewa Herberta, zachęcając do „włóczenia się bez planu według perspektyw, a nie przewodników”. Pan nowe miejsca zwiedza i poznaje właśnie w ten sposób, po swojemu?
Oczywiście, że tak. Często wychodzę zupełnie bez planu i po prostu idę przed siebie. Jeśli mam jakąś wiedzę na temat kraju czy miasta, do którego przyjeżdżam, lubię sprawdzać, jak moje wyobrażenia mają się do rzeczywistości, ale nigdy z nosem w przewodniku.
Uderza mnie pewne zjawisko, które obserwuję często, szczególnie u turystów z Azji. Oni nie patrzą, nie oglądają, oni rejestrują. Wszystko fotografują, na tym są skupieni, a w związku z tym można śmiało powiedzieć, że właściwie nie widzą, gdzie są. Uważam, że poznawanie świata w ten sposób jest odarte z autentyczności. Dla mnie prawdziwość zwiedzania polega na tym, że nie poszukuję szlaków turystycznych, które oddalą mnie od tego, co brzydkie, zaniedbane. W Wenecji na przykład wolę chodzić po prawobrzeżnej części, tej turystycznie mniej atrakcyjnej, po San Polo czy Dorsoduro, a omijam ludzki potok płynący od Ponte Rialto do placu Świętego Marka. Chodzę tam, gdzie mieszkają ludzie, gdzie są sklepiki, ale nie te dla turystów, gdzie piękno łączy się z prawdą. W takiej Wenecji można się zakochać.
W zwiedzaniu jest coś ważniejszego niż odhaczanie zabytków. Oczywiście, gdy w czasach komunizmu trafiłem do Paryża, niezwykle intensywnie zwiedzałem. Łapczywie chłonąłem wszystko, Luwr zadeptałem niemal do upadłego, trochę bałem się, że nie będzie mi dane tam wrócić. Kolejne doświadczenia były już zupełnie inne. Miałem poczucie, że nie ma sensu spędzać w Luwrze całego dnia, bo to jest męczące, właściwie po czterech godzinach już się niczego nie widzi. Robiliśmy sobie więc, szczególnie z jedną z moich córek, takie drobne przyjemności i wybieraliśmy się do muzeum, ale po to, by oglądać tylko jeden departament. Wtedy mam poczucie olbrzymiego luksusu, że nie muszę oglądać wszystkiego, a mogę skoncentrować się na jednej wybranej rzeczy. Znów wracam więc do odnajdywania piękna w drobiazgu. To pozwala przeżywać wszystko dużo intensywniej.
Lubię kontemplować piękno dostępne dla wszystkich, za które nie trzeba płacić. Zawsze zachwyca mnie zadbana miejska zieleń, kwiatowe klomby. Ich podziwianie to ogromna przyjemność. Można się nawet zachwycić menu restauracji, do której się nie wejdzie, od samego tylko czytania i wyobrażania sobie smaków; albo małą knajpką, w której pachnie tanim winem, ale właśnie przez to jest autentyczna. Podróże to dla mnie poszukiwanie prawdziwości życia we wszystkich jego przejawach.
Tomasz Orłowski, zawodowy dyplomata i nauczyciel akademicki. Był ambasadorem RP we Francji i Włoszech, wiceministrem spraw zagranicznych i dyrektorem protokołu dyplomatycznego MSZ.
Polecamy książkę: „Dyplomatyczna ratatouille. Dokładka”, Tomasz Orłowski, wyd. Rebis.