1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia
  4. >
  5. Czego uczy nas historia?

Czego uczy nas historia?

fot. iStock
fot. iStock
Zobacz galerię 10 zdjęć
Choć trendy rozwojowe przekonują, by żyć teraźniejszością, to jednak ciężko zrozumieć, kim jesteśmy, bez spojrzenia w przeszłość. Czego możemy dzięki temu nauczyć się o sobie i ludziach? Jak czytać historię, bez zafałszowań i autocenzury? Ale też jak, korzystając z tej wiedzy, pisać swoją własną opowieść?

– historyczkę Annę Brzezińską pyta Joanna Olekszyk.

Jest takie powiedzenie: „historia nauczycielką życia”…

…a historycy lubią dodawać, że jakoś jeszcze nikogo niczego nie nauczyła. Cóż, człowiek w ogóle uczy się dość opornie. Poza tym historia, zanim stała się taką straszliwie naukową dziedziną, była po prostu opowieścią o przeszłości. To jest ta podstawowa różnica: przeszłość to coś, co się wydarzyło, a historia jest opowieścią o tej przeszłości. Za każdym razem, kiedy opowiadamy o przeszłości, tworzymy historię na nowo. Historycy lubią też powtarzać, że każde pokolenie pisze swoją historię.

Dlaczego? Do czego jest nam to potrzebne?

Ciężko zrozumieć, kim jesteśmy, bez myślenia o przeszłości. Od tego się to wszystko zaczęło, od historii dynastycznej. Władca chciał, żeby jakiś nadworny skryba, zwykle duchowny, jak to bywało w czasach mojego ukochanego średniowiecza, napisał mu, że wielkim władcą jest, albowiem jego przodkowie byli święci i bohaterscy, gromili straszliwie nieprzyjaciół i w ogóle fantastyczna z nich rodzina. Choć od tamtych czasów minęły wieki, to rys uzasadniania teraźniejszości poprzez przeszłość wciąż w nas pozostał. A że przyjemniej się jednak pisze i słucha o przeszłości wysokiej i elitarnej, toteż trochę cenzurujemy tę przeszłość. I to jest pierwsza nauka, która płynie z historii, jeśli będziemy jednak chcieli czegoś się nauczyć. Gdy spoglądamy w przeszłość, każda z nas czuje się królewną. Rzadko która myśli o tym, że byłaby wieśniaczką i ten los, który by ją czekał, nie byłby już taki urodziwy. Pamięć zawsze przekłamuje pewne rzeczy, i tak samo robi historia.

Czego jeszcze nauczyła panią historia?

Byłam już chyba na studiach, więc bystrością się nie wykazałam, kiedy zrozumiałam, że wszystko, czego się uczymy w podręcznikach, to są w zasadzie hipotezy. To nie wydarzyło się naprawdę w 100 proc. To „naprawdę” jest za każdym razem w wielkim cudzysłowie, bo przecież nie możemy się nawet zgodzić co do tego, co jest teraz. To, co było, jest zawsze obarczone jakimś błędem. Zarówno tego, który teraz spisuje historię, jak i tego, który był jej naocznym świadkiem. Choć uczymy się o wielkiej zwycięskiej bitwie pod Grunwaldem, to jest to tylko konstrukt. W naszej części Europy nie zgodzimy się nawet co do tego, kto ją wygrał, bo Litwini będą utrzymywali, że największym dziarskim zwycięzcą był książę Witold, który brał czynny udział w bitwie, podczas gdy Jagiełło stał na jakimś pagórku i wszystkiemu się z dala przyglądał. Swoją drogą od wodza nie oczekujemy przecież, by dał się szybko i bohatersko zabić, tylko by doprowadził do zwycięstwa. Poza tym bitwa pod Grunwaldem jest historią jedynie bardzo wąskiej grupy ludzi. W tamtych czasach istniała cała masa chłopów, którzy nie słyszeli o żadnych bitwach. Ich historia rozgrywała się w trójkącie: dom, kościół, karczma, może jeszcze miasteczko targowe, czyli ostatecznie w czworokącie. W ich świecie bitwa pod Grunwaldem się nie wydarzyła.

Podczas gdy Kolumb żeglował do Ameryki, świat zwykłych ludzi toczył się swoim torem, jak pani pisze w „Córkach Wawelu”.

To jest właśnie umiejętność, której możemy uczyć się z historii – nieustająca intelektualna czujność i niedawanie się zwieść opowieściom. Historia, którą uprawiają, cytując Sapkowskiego, „ponurzy profesjonaliści”, to zupełnie inna historia, niż ta, która funkcjonuje w ogólnej świadomości – to trzecia lekcja, jaką odebrałam w tej materii. Napisałam nawet o tym niedawno felieton, bo się strasznie zdenerwowałam. Pamięta pani, jak Olga Tokarczuk powiedziała kiedyś, że folwark szlachecki to nie była dla chłopów taka kraina mlekiem i miodem płynąca? Jaki był straszliwy bulwers i wrzask na te słowa! Przysłuchiwałam się temu z bezbrzeżnym zdumieniem, bo dla nas, historyków, to nie jest wcale kontrowersyjna teza. Teraz z kolei przy okazji premiery „Wspomnień warszawskich” Antoniego Słonimskiego oburzono się na słowa Jacka Dehnela, który powiedział w wywiadzie, że przedwojenna Warszawa nie była Paryżem Północy, tylko miastem borykającym się z ogromnymi problemami komunalnymi oraz nędzą. A przecież to nie było absolutnie nic kontrowersyjnego. W II Rzeczypospolitej napisano bardzo wiele pamiętników, czyli w odróżnieniu od czasów chłopów folwarcznych poruszamy się w obrębie świetnie poświadczonych źródeł i wiemy nawet dokładnie, gdzie były noclegownie dla bezdomnych i jakie tam były statystyki osób przypadających na jeden metr kwadratowy. Jacek Dehnel miał rację, mówiąc, że myśląc o przedwojennej Warszawie, wyobrażamy sobie sytych, pięknie ubranych ludzi, podczas gdy to było miasto z mnóstwem bezrobotnych, w którym matki popełniały samobójstwo, nie mogąc wyżywić dzieci.

Dla historyka jest to za każdym razem niesamowite, jak pewne rzeczy z przeszłości są na nowo odczytywane w odmiennym kontekście politycznym. Sama mam dwóch synów w wieku szkolnym, którzy co chwila przynoszą do domu bujdy o dzielnych Polakach zmagających się z Niemcami pod Cedynią. Jacy Polacy? Wtedy było zaledwie Księstwo Polan, nie Polska przecież.

Trzecia lekcja uczy więc, że teraźniejszość zawłaszcza przeszłość. O tym są wszystkie moje felietony. Pewnie, że chciałabym napisać radosny i frywolny felietonik, ale jak wybucha taki granat w szambie jak tekst Pawła Lisickiego o Jacku Dehnelu, to nic mi z tej filuterności nie wychodzi. Lisicki mnie przygnębił, bo pokazał, że fakty w ogóle nie są istotne, jeśli chcemy kogoś zaatakować. Druga hipoteza, bardziej miłosierna, jest taka, że pewnie to instynktowne i odruchowe, że kiedy patrzymy w przeszłość, to jednak widzimy siebie, jak wjeżdżamy na koniu do „Adrii” i zamawiamy koniaczek niczym Wieniawa-Długoszowski, a nie w przytułku.

Ja, córka rodziców, którzy urodzili się i wychowali na wsi, nie mam złudzeń, że w takim XVIII, XIX wieku byłabym panią ze dworu. Prędzej jej służącą.

Ale też nie ma co zazdrościć tym damom. Niejednokrotnie również nie miały sytuacji godnej pozazdroszczenia – okrutny mąż, dom będący więzieniem.

A jednak im zazdrościmy. Dlaczego?

Myślę, że chodzi o estetykę. To po prostu ładnie wygląda, te stroje, powozy, bale. I oczywiście nikt nie myśli o tym, co jest pod tymi sukniami i jakie to wszystko jest niewygodne. Moje Jagiellonki z„Córek Wawelu”, sypiały czasem w tak niedogrzanych komnatach, że rano na miedniczkach z wodą znajdywały grubą warstwę lodu. Jedna z nich doznała wypadku w małym zameczku myśliwskim i do końca życia była kaleką. To też było niewygodne i niebezpieczne życie.

Myślę, że zwodzą nas dekoracje. Drewno zwykle się nie zachowuje, w efekcie naszą wizję przeszłości kształtują budowle, które przetrwały, a one są głównie z kamienia. Widzimy zamki, a nie kurne chaty, które się co chwila rozpadały. Widzimy wypucowany Wawel, który wygląda jak muzeum, a nie miejsce, w którym ktoś kiedyś mieszkał. Nie ma na przykład napisów na murach, a w epoce króla Zygmunta Starego trzeba było wynajmować ludzi, którzy czyścili mury z brzydkich napisów przed ważnymi uroczystościami.

Bardzo ograniczają nas też podręczniki szkolne. Na szczęście kultura masowa – filmy i seriale – zaczyna się zwracać już ku bardziej zróżnicowanym bohaterom. Niestety, moi synowie wciąż przynoszą ze szkoły historię elit. A przecież data bitwy pod Cedynią czy bitwy pod Orszą…

Niech pani dalej nie wymienia, bo żadnej z nich nie jestem w stanie sobie przypomnieć…

No i właśnie, minęło parę lat i nie pamięta pani żadnej z bitew, bo one nie mają związku z tym, kim pani teraz jest. Natomiast to, jak kiedyś konstruowaliśmy, kim jest kobieta i mężczyzna w społeczeństwie – tak. I to są rzeczy, które powinniśmy poznawać i które powinniśmy rozumieć, bez wartościowania.

Należy też pamiętać, że nasz obraz przeszłości jest zafałszowany przez historię elitarną. Nie jesteśmy jak Skandynawowie dumni ze swojego chłopskiego pochodzenia. U nas nadal jest to powód do wstydu. Nikt nie chce przyznać, że był z dziada pradziada chłopem pańszczyźnianym, każdy doszukuje się korzeni szlacheckich. Rzeczywiście w Rzeczypospolitej odsetek szlachty był znacznie wyższy niż w innych społeczeństwach – do tego stopnia, że kiedy córka króla Zygmunta Starego wychodziła za mąż za królewicza szwedzkiego, to w Szwecji było bodajże 1000 rodzin szlacheckich, a w Polsce szlachta stanowiła 8–10% społeczeństwa – ale skutek jest taki, że mentalnie jesteśmy naznaczeni przez etos szlachecki, który pogardzał pracą rąk.

Na przeszłość patrzymy poprzez społeczne, ale i własne etosy, pewnie też dlatego włącza nam się autocenzura.

Historyk nie jest od tego, by zastanawiać się, czy coś było dobre czy złe, tylko by pisać prawdę, z maksymalną lojalnością wobec tego, co się wydarzyło. To absolutnie szokujące, gdy zastanawiamy się, czy ludzie, którzy mordowali 120 lat temu innych ludzi, byli Polakami czy jakimiś renegatami. To w ogóle nie powinno nas dotykać. Tymczasem mamy tendencję do wybierania tego, co jest fajne. Skrzydła husarskie – tak, paskudne traktowanie chłopów – już nie. Celowo wybieram przykłady z odległej przeszłości, bo im bliżej, tym bardziej jest to naładowane emocjami.

W gruncie rzeczy ani specjalnie niczego się z tej historii nie uczymy, ani specjalnie się nie zmieniamy. Jakbyśmy się rodzili i świat zaczynał się od początku.

Książę Fabrizio Salina, bohater książki „Lampart” Giuseppe di Lampedusy, mówił: „Trzeba wiele zmienić, by wszystko zostało po staremu”. Co jakiś czas są jakieś paroksyzmy i świat się kończy, a po jakimś czasie znów zaczyna się od nowa, co więcej, idzie w tym samym kierunku. Ale myślę, że w ciągu wieków bardzo wiele się zmieniło. W tym rzeczy, które wydawały się fundamentalne, jak miłość. W epoce przedromantycznej była czymś zupełnie innym niż obecnie, co nie znaczy, że ludzie nie pałali do siebie głębokim, nacechowanym erotyzmem uczuciem, ale zwykle kiedy się mówiło i pisało wtedy o miłości, to miało się na myśli miłość małżeńską rozumianą jako dobra, wierna przyjaźnie. Ludzie mówią: „Kiedyś było lepiej, bo małżeństwa trwały do śmierci”. Tak, i statystycznie ta śmierć następowała po siedmiu latach (śmiech).

To „kiedyś było lepiej” jest w nas głęboko zakorzenione.

Zawsze mnie bawi, gdy ludzie patrzą na przeszłość przez pryzmat upraw ekologicznych. Że kiedyś to wszystko było bardziej zdrowe i naturalne. Ale zapominają, że kiedyś niewielu najadało się do syta. Poza tym jadło się wszystko, nawet padlinę, a podstawą wyżywienia były chleb i piwo, choć tamto piwo było gęste i słodowe – zupełnie inne niż dziś.

Zawsze trzeba zrozumieć kontekst czasów, do których się odnosimy. W XVI wieku ludzie też chcieli być szczęśliwi i też kochali swoje dzieci, choć zupełnie inaczej tę miłość rozumieli. To jeszcze nie były czasy rodzicielstwa bliskości, nie było „projektu dziedzic” i rodzice nie lokowali wszystkich swoich emocji w jednym potomku – mieli więcej dzieci, ale też bardzo dużo rzeczy na głowie, zarówno ci pochodzący z elit, jak i z gminu. Śmieszy mnie ten współczesny lament na rodziców, którzy nie mają czasu dla swoich dzieci. Ja mam 46 lat, co oznacza, że pamiętam PRL i bieganie z kluczem na szyi, a moja mama nie leżała na szezlongu i nie odpytywała mnie z łaciny.

Z historycznego punktu widzenia mamy ogromną tendencję, by wpędzać się w poczucie winy. Kiedyś nie było lepiej, było po prostu inaczej. Współczesne czasy też nie są fantastyczne pod kątem rodzicielstwa, ale z innych powodów. Z jednej strony jest nacisk na to, by to rodzicielstwo było perfekcyjne, a z drugiej strony jest ono bardzo samotne.

Wracając do kwestii miłości, dziś w związek możemy wchodzić z różnych powodów.

Możemy się pobrać z wielkiej namiętności albo dlatego, że mamy podobny status społeczny czy żeby nie być samym. Poza tym dziś można w ogóle wybrać, czy się wyjdzie, czy nie wyjdzie za mąż. I to jest ogromna różnica! Co prawda kiedyś niezamężne kobiety nie były wcale taką rzadkością. Z racji większej śmiertelności mężczyzn w czasach wojen, ale też ze względów ekonomicznych – bo żeby wyjść za mąż, trzeba było wnieść posag – występowała „nadprodukcja” kobiet. Do pewnego momentu wchłaniały tę nadwyżkę klasztory, ale nie całą, bo też wolały przyjmować podopieczne z choćby niewielkim majątkiem. Zwykłe, ubogie wieśniaczki miały przed sobą jedną perspektywę – służbę w mieście. No, mogły jeszcze żebrać, kraść albo zostać prostytutkami. W czasach późnośredniowiecznych służyły przeważnie kobiety, bo to było kiepsko płatne i parszywe zajęcie. I nie dawało szansy na założenie rodziny.

Można by rzec: ówczesne singielki!

Tyle że tamte singielki nie decydowały o swoim losie. Bardzo dużo zmieniło się w kwestii tego, czym jest bycie kobietą niezamężną kiedyś i dziś. W ogóle dawniej człowiek rodził się do określonego losu i jak się przeciwko temu buntował, to zwykle było mu bardzo ciężko. Teraz wprawdzie też dostajemy bardzo różne punkty startowe od losu – kapitał społeczny rodziny nadal istnieje i ogromnym kłamstwem jest mówienie dzieciom, że mogą wszystko – ale i tak strefa wolności jest teraz większa niż kiedyś. I to niektórych przeraża.

Kiedy marzymy o małżeństwach trwających aż do śmierci, to tak naprawdę marzymy o świecie, w którym pewne rzeczy były stałe. Dziś los nie jest zapisany w gwiazdach, rodzice nie podejmują za nas decyzji i nie bardzo jest kogo przeklinać, jak życie nam się nie układa.

Dziś to my tworzymy swoją historię.

Tak, i walczmy o to, by ta wielka historia nas nie pomijała. Zwykle historia mężczyzn i kobiet bywa inna, nasze doświadczenie przeszłości też jest inne. Natomiast są granice wyparcia kobiet z historii. Zwykle widzimy je tylko wtedy, gdy pojawiają się w męskich rolach – jako królowe, przywódczynie czy Joanny d’Arc. Ale to są wyjątki, znakomita większość kobiet żyła zupełnie inaczej, miała odmienną opowieść, zamkniętą w kręgu domu, gospodarstwa, kościoła. Nie zabierały głosu w parlamencie, nie wygłaszały kazań i nie pisały naukowych traktatów. Ale żyły, dbały o rodziny, gospodarowały, wychowywały następne pokolenia i czasami zastępowały mężów.

W pani książce to kobiety opowiadają historię Polski.

„Córki Wawelu” wyrosły z irytacji książką „Ostatnia z rodu: opowieść o Annie Jagiellonce” Pawła Jasienicy. Tam jest taki wstęp, oczywiście trochę go sparafrazuję, że niewiele wiemy o dzieciństwie Anny Jagiellonki, ale nie zajmujmy się duperelami, tylko tym, co było ważne… i tu następuje kilkadziesiąt stron historii politycznej Korony. No naprawdę! Przecież Jagiellonka nie narodziła się jak Afrodyta z piany morskiej w chwili, gdy została dziedziczką państwa polskiego. Coś się przecież wydarzyło wcześniej, jakiś ślad pozostał, chociażby w rachunkach królewskich, można się nad tym pozastanawiać. Takie podejście unieważnia nie tylko Annę Jagiellonkę, ale nas wszystkie, bo to oznacza, że ani mnie, ani pani w historii nie ma, a chyba powinnyśmy być, prawda?

Anna Brzezińska, pisarka, historyczka, mediewistka, autorka powieści i opowiadań, współpracowniczka „Polityki” i felietonistka „Wysokich Obcasów Extra”, w 2017 roku nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazała się jej powieść „Córki Wawelu” o jagiellońskich królewnach

 

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze