1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Styl Życia

Dusza liter – rozmowa z kaligrafką Ewą Landowską

Ewa Landowska (fot. Edyta Dufaj)
Ewa Landowska (fot. Edyta Dufaj)
Zobacz galerię 3 Zdjęcia
Z miłością do liter już się urodziła. Pierwszy raz zakochała się w harmonii owali, jaką tworzył podpis pani od fizyki. Piękny tak bardzo, że kopiowała go bez opamiętania w zeszycie. i przez myśl jej nie przeszło, że robi coś niewłaściwego. Do dzisiaj, gdy Ewa Landowska zaczyna starannie kreślić litery, świat przestaje dla niej istnieć. Zostaje tylko to, co kocha najbardziej – cierpliwość, kaligrafia i cisza.

Lubiła patrzeć, jak pisze jej tata. Stawiał pochylone dynamiczne znaki, a małą Ewę zachwycało, że można pisać tak równo. Pamięta też babcine listy zakupów, w których odbijało się dalekie echo przedwojennych lekcji kaligrafii. Potem była ta zachwycająca, powielana bez umiaru parafka nauczycielki z podstawówki i już nieustanny niedosyt pięknych liter. Zafascynowana kreśliła je długopisem, ołówkiem, flamastrem, wypróbowując kolejne zawijasy i nie wiedząc nawet, że istnieje takie słowo jak „kaligrafia”. W Polsce lat 90. działy się zresztą ważniejsze rzeczy i mało kto miał głowę do pięknego pisania. Więc to, że w ręce 19-letniej Ewy z Malborka wpadł artykuł o Henryku Kuleszy, kaligrafie z Gdańska, można uznać za mały cud. Olśniona ośmieliła się napisać na domowy adres podany pod tekstem. Dostała pięknie kaligrafowaną odpowiedź, którą tygodniami nosiła przy sobie i pokazywała każdemu. Pojechała do Gdańska i przepadła z kretesem. – Pan Henryk pomógł mi kupić pierwszy zestaw narzędzi do kaligrafii, dał kilka wskazówek. Zamiast ołówka czy długopisu miałam teraz dwie stalówki, a każda zostawiała inny ślad. Wyczarowywały z liter cuda! Już nie było odwrotu, utonęłam w tym.

W 1999 roku o YouTube i filmikach instruktażowych jeszcze nikomu się nie śniło, nie było książek i kursów do nauki kaligrafii. Ewie pozostawała więc stalówka, obsadka, ecoline zamiast trudno dostępnego atramentu i całe morze godzin na doskonalenie fantazji o pięknych literach. Przez kilka następnych lat kreśliła je sama dla siebie, wciąż poruszając się po omacku. Aż zdarzył się kolejny cud. – Na wakacjach w Niemczech trafiłam na jarmark rękodzieła. Pierwsze było stoisko Matthiasa Gröschkego, całe w gadżetach do kaligrafii. Nie zobaczyłam już nic więcej, do zamknięcia stałam przy nim, podziwiając broszurki z krojami pisma.

Ją fascynował ogrom gadżetów i narzędzi, których istnienia nawet nie podejrzewała. Kaligrafa zadziwiła dziewczyna z Polski, która nie mogła oderwać wzroku od jego stalówek.

– Kupiłam wszystko, co niezbędne, i mnóstwo dostałam w prezencie, bo Matthias zaprosił mnie do swojego atelier. Tam już oszalałam zupełnie. Gdy tylko wróciłam do domu, zaczęłam pisać nowymi narzędziami.

To był kamień milowy w jej rozwoju.

– Okazało się, że sześć lat działania po omacku dało mi podstawy, by wystrzelić, kiedy wreszcie dostałam odpowiednie materiały do ręki. To cudowne spotkanie – bo ja nie wierzę w przypadki – sprawiło, że dziś zajmuję się kaligrafią zawodowo.

Rok później, wypełniony bardzo intensywną pracą, stworzyła stronę internetową, bo chciała gdzieś pokazać to, co robiła. Okazało się, że Polacy tak jak ona mają głód pięknej litery i by się jej nauczyć, są gotowi przejechać cały kraj. Pierwsze warsztaty zorganizowała dla dzieci na Mazurach, następne dla dorosłych w Krakowie. Dziś ma własną szkołę pięknego pisania, a na jej kursy brakuje miejsc, bo od kilku lat moda na staranne kreślenie znaków ciągle rośnie. Niektórzy czekają rok albo dwa, by dostać się na wymarzone zajęcia u Ewy. I dobrze, ćwiczą wtedy to, co jest sednem kaligrafii – cierpliwość.

 Jeden z najpopularniejszych stylów pisma - Copperplate Script. (Fot. Edyta Dufaj) Jeden z najpopularniejszych stylów pisma - Copperplate Script. (Fot. Edyta Dufaj)

– Kaligrafowanie to relaksujące, ale i wymagające zajęcie. Powtarzalność ruchów, rytmiczne wykreślanie elementów liter sprawiają, że wchodzimy w pisanie tak mocno i głęboko, że nic innego się nie liczy.

Na jej warsztatach pracuje się solidnie, w ciszy, wiele godzin. To zmaganie z samym sobą.

– Gdy ktoś podchodzi do kreślenia liter z pokorą, bardzo mocno wpływa to na jego osobowość. Jak medytacja albo trening wschodnich sztuk walki. Kaligrafia pięknie uczy cierpliwości. Dobre rzeczy wymagają czasu.

Ewa z upodobaniem powtarza za Piotrem Skrzyneckim, że „pośpiech poniża”. Stosuje się do tej maksymy w pisaniu i w życiu.

– Kaligrafowanie uświadamia, że spiesząc się, wcale nie zyskujemy więcej czasu. Nie da się narysować kreski za szybko, bo zrobimy to źle i trzeba będzie zaczynać wszystko od nowa.

W morderczym tempie XXI wieku takie podejście działa na niektórych jak zimny prysznic.

– Często ludzie, którzy zgłaszają się do mnie z propozycją pracy, są zdziwieni, że o takie rzeczy trzeba pytać z dużym wyprzedzeniem. Wykaligrafowany tekst nie będzie gotowy na już, jutro albo wczoraj, potrzebuje czasu. I to jest piękne, bo uczy mnie, że nie muszę odbierać od razu telefonu, natychmiast odpowiadać na mejle. Komuś nie uda się przez to ze mną skontaktować? Trudno. Jeżeli będzie mu zależało, poczeka, odezwie się jeszcze raz. Przeraża mnie we współczesnym świecie to, że jesteśmy tak błyskawicznie o wszystkim informowani. Nie mam powiadomień w telefonie, powyłączałam wszystkie aplikacje. Nie chcę się w tym zatracić.

Ale to nie znaczy, że jej świat kończy się na stalówce. Owszem, na co dzień woli pióro od długopisu, ale nie stroni od nowoczes-nych narzędzi. – IPad, który umożliwia od razu cyfryzację litery, daje nowe możliwości. Historia pisma pokazuje, że każde narzędzie ma swoje zalety, i to, że pojawia się coś nowego, np. tablet, nie znaczy, że stalówki są do wyrzucenia. Korzystam z jednego i drugiego, choć przyznaję, że lubię analogowość.

 Ewa Landowska podczas kaligrafowania \ Ewa Landowska podczas kaligrafowania "Trenu VIII" Jana Kochanowskiego na jednej ze ścian jego muzeum w Czarnolesie. (Fot. Edyta Dufaj)

Lubi też przełom XIX i XX wieku i czasy przedwojenne. Na targach staroci wyszukuje przedmioty i meble związane z piśmien-nictwem, rodzina i znajomi zwożą dla niej eksponaty z całej Europy. Ale najważniejsze w jej kolekcji są zeszyty. Podniszczony beż, ciągle intensywny fiolet, spłowiała szmaragdowa zieleń – na każdej okładce widnieje ten sam napis: „Kaligrafja polska Zosi Romowiczówny”. To dla Ewy skarb, który odkrył przed nią jej wielkie marzenie.

– Na targu staroci zobaczyłam pięć zeszytów do nauki kaligrafii z lat 1931–33. Pomyślałam, że ani to piękne, ani cenne, ot, dziecko uczyło się pisać. Ale poczułam, że muszę je kupić. Usiadłam na Plantach, zaczęłam je przeglądać. I nagle zrozumiałam, że to biały kruk, unikatowy komplet, na którym widać, jak uczennica się rozwijała, od pierwszych kresek i kółek po zgrabne literki w pełnych zdaniach, pisanych dwa lata później. Wyobraźnia zaczęła pracować, zobaczyłam Zosię, która w skupieniu stawia pierwsze litery. Pomyślałam, że miałaby dzisiaj z 90 lat. I że wspaniale byłoby ją odnaleźć , zaprosić na warsztaty kaligrafii przedwojennej i poprosić, by nam o niej opowiedziała.

Dzięki zeszytom Ewa odkryła, że chce stworzyć Muzeum Kaligrafii i Historii Pisma. Wcześniej niektóre przedmioty ze swojej kolekcji przywoziła na warsztaty, a potem na całe miesiące chowała do pudeł. I myślała, że to smutne, bo przecież już swoje na strychach i w piwnicach wyleżały.

– Dlaczego nie miałabym stworzyć miejsca dającego możliwość poczuć, jak ważne było i jest w historii ludzkości pismo? I zrozumieć, że należy traktować umiejętność pisania jako coś przyszłościowego, a nie rzecz, która była, minęła i już nie wróci.

Dziś muzeum ma logo, zespół pracujący nad oprawą merytoryczną i stronę na Facebooku, na której pokazywane są co piękniejsze eksponaty. Ewie marzy się przeniesienie zbiorów z przestrzeni wirtualnej do realnej, w której znalazłoby się miejsce nie tylko na ekspozycję i warsztaty, ale też na rozmowy o współczesnej kondycji piśmiennictwa. Jej idée fixe jest bowiem pomoc nauczycielom szkół początkowych, którzy stanowią ponad jedną trzecią uczestników kursów.

– Bezradnie opowiadają, że z pisaniem u dzieci jest fatalnie, i jako dowód przywożą zeszyty. Strach na nie patrzeć...

Nauczyciele przyjeżdżają na warsztaty, by zrozumieć, w czym tkwi problem ich uczniów i jak go rozwiązać. Może pozalekcyjnymi zajęciami z kaligrafii? Według Ewy zmienić trzeba jednak coś innego.

– Przed wojną w szkołach uczono kursywy angielskiej, jednego z najważniejszych w historii stylów pisma. Dziś nasz problem nie polega na braku lekcji kaligrafii, tylko na fakcie, że uczymy się pisać źle zaprojektowaną literą, która uniemożliwia wywiedzenie takiego indywidualnego charakteru pisma, żeby można było pisać szybko, czytelnie i ładnie. Więc gdy w IV klasie dzieci mają sporo przedmiotów i muszą szybciej i więcej pisać, napotykają mur, bo krój litery, który poznali, im to uniemożliwia.

Litery w elementarzach zaczęto upraszczać po drugiej wojnie światowej. Najpierw przestały być pochylone, potem zabrano im ozdobne zawijasy – a przecież były wynikiem ewolucji pisma, która w alfabecie rzymskim trwa od ponad trzech tysięcy lat. W każdym „ślimaku”, zakręconym daszku czy nóżce tkwiło echo miliardów pociągnięć gęsim piórem i stalówką – przez wieki kroje pisma były projektowane tak, że dla naszych mózgów i dłoni pisanie nimi było „fizjologicznie” naturalne. Współczesne, jakby ociosane siekierą litery, kreślone twardym długopisem (który w przeciwieństwie do miękkiego pióra generuje dodatkowe napięcia w mięśniach dłoni) sprawiają, że pisanie przestaje być przyjemnością, a staje się męką.

Jednak rosnąca moda na kaligrafię pokazuje, że wciąż potrzebujemy tego, co daje nam odręczne pismo. Bo ono ma ogromny wpływ między innymi na emocje człowieka.

Ewa przekonała się o tym, prowadząc warsztaty pięknego pisania dla więźniów Zakładu Karnego w Kluczborku.

– To było niesamowite przeżycie. Patrzyłam, jak przez te trzy, cztery godziny pisania liter osadzeni się wyciszają, jak milkną głupie żarty, którymi się wcześniej przerzucali. Znalezienie spokoju i skupienia w więzieniu wydaje się niemożliwe, a kaligrafia im na to pozwoliła. Nawet ci najbardziej podenerwowani w końcu weszli w rytm. Po kilku godzinach byli tak zatopieni w pisaniu, że zniknęły wszystkie negatywne emocje, z którymi przyszli.

Tę wewnętrzną ciszę, która pojawia się wraz z poddaniem się kontemplacyjnemu rytmowi kreślenia liter, Ewa lubi najbardziej. Jako muzyk z wykształcenia – jest absolwentką Krakowskiej Szkoły Jazzu i Muzyki Rozrywkowej, ma na koncie trzy ambientowe płyty – widzi w kaligrafii wiele rzeczy, które kojarzą jej się z muzyką.

– Pisanie stalówką, która pod naciskiem kreśli szerszą lub węższą linię, przypomina sposób modulowania głosu, gdy śpiewam. Do tego stalówka trochę chrobocze po kartce, więc mamy dźwięk, po nim muszę przenieść rękę, by napisać kolejny znak, więc pojawia się cisza, a z następnym ruchem rodzi się rytm. To, co jest pomiędzy literami, nazywa się światłem lub bardziej poetycko – bielą litery. To to samo co pauza w muzyce.

Choć bez śpiewania i grania nie wyobraża sobie życia, często kaligrafuje w ciszy.

– Muzyka jest wspaniała, ale cisza jest jeszcze cudowniejsza. Bardzo lubię, gdy mogę się nią otoczyć.

Muzyka i pismo odręczne są na równi ważnymi lejtmotywami jej życia. Dochodzą do nich jeszcze ukochane góry, w których spędza wolne chwile. A naprawdę wyjątkowo robi się, gdy to wszystko splata się w coś, co Ewa określa kolejnym w jej życiu cudem. Jak wtedy, gdy pracowała nad płytą „Flying Mountains” dedykowaną Wandzie Rutkiewicz, którą szczerze podziwia.

– Mam wszystkie wydane w Polsce książki o niej, ale wtedy coś mnie podkusiło, by wpisać w Allegro jej imię i nazwisko. I znalazłam francuski album, zapis kobiecej wyprawy na K2 z 1984 roku, której kierownikiem była Wanda Rutkiewicz. Z dedykacją autorki dla himalaistki, co oznaczało, że album był jej własnością! Kupiłam go natychmiast, przeglądam, a ze środka wypada pożółkła kartka. To był pisany ręką Wandy Rutkiewicz plan sponsorski wejścia na K2. Aż zbladłam... Do tego trafił w moje ręce akurat w 30. rocznicę zdobycia przez nią tej góry i wtedy, gdy kończyłam dedykowaną jej płytę. Album przekazałam przyjaciółce pani Wandy, a kartka, oprawiona, wisi u mnie na ścianie. Czy to nie był prawdziwy cud?

Ewa Landowska kaligrafka, muzyk, współautorka jedynego na rynku polskim podręcznika do kaligrafii „Piękna litera”, którego drugi tom jest w przygotowaniu (planowane pięć). Sporządziła kaligrafowany egzemplarz Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej z 1997 roku na zlecenie Kancelarii Sejmu, jest autorką kilkumetrowej kaligrafii naściennej w Muzeum Jana Kochanowskiego w Czarnolesie.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze