1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. REKLAMA

Goniąc marzenia: Jak podróże wpływają na życie

123rf.com
123rf.com
Każdy nosi w sobie marzenia. Nie każdy jednak ma odwagę je spełnić. Jackowi Wacławskiemu się udało – w wieku 20 lat z przyjaciółmi ruszył w rejs wokół Ameryki Południowej. Jak to wydarzenie wpłynęło na jego życie? I jak patrzy na tę karkołomną wyprawę dziś – z perspektywy ustatkowanego 30-latka?

Ośmiu nastolatków ze Śląska wymarzyło sobie rejs na jachcie, który sami zbudują. Zebrali ogromny budżet i własnym sumptem przebudowali jacht „Stary”, by mógł pływać po oceanach. W 2002 roku wyruszyli w roczną podróż dookoła Ameryki Południowej. Jako najmłodsza załoga w historii Polski opłynęli przylądek Horn, a ich „Stary” zapisał się w pamięci jako pierwszy polski jacht, który dotarł do Antarktydy.

Kilka lat później, w 2006 roku, ponownie na „Starym” i jako najmłodsza ekipa na świecie w rekordowo krótkim czasie opłynęli Amerykę Północną, bardzo trudnym szlakiem – Przejściem Północno-Zachodnim nad Kanadą. Te dwa wyczyny są dla żeglarzy jak dla himalaistów zdobycie K2 i Mount Everestu. Młodzi podróżnicy zostali za nie dwukrotnie uhonorowani nagrodą Kolosa – największego polskiego festiwalu podróżników. Niedawno ukazała się książka „Stary, młodzi i morze”, będąca relacją z tamtych podróży. Rozmawiamy z jej współautorem i kapitanem obu wypraw, Jackiem Wacławskim.

Kiedy dokładnie w waszych głowach zrodziło się marzenie, by opłynąć jachtem Amerykę Południową?

To marzenie w nas ewoluowało. Najpierw było mglistym pomysłem, mrzonką, by pożeglować na kraniec świata. Potem chcieliśmy zbudować jacht w czasie studiów i wypłynąć nim już po ich zakończeniu. Aż wreszcie zmieniło się to w pomysł, by nie czekać i ruszyć w rejs jak najszybciej, póki energia i zapał są największe. Wtedy idea przybrała dość realne kształty. Ta ewolucja trwała kilka lat, a organizację i szukanie sponsorów zaczęliśmy, gdy mieliśmy po 19 lat.

Czy wówczas traktowaliście to marzenie na serio?

Myślę, że nie. Wtedy to był kompletnie odjechany pomysł. Ale też czasy były inne. Gdy jako świeżo upieczony student medycyny próbowałem rozmawiać z kimś na uczelni o naszej wyprawie, czułem, że traktują mnie jak kompletnego postrzeleńca. „Jak ty możesz zostawiać tak poważne studia dla nie wiadomo czego?!” – dziwili się. Dzisiaj nastawienie ludzi do tego typu pomysłów się zmienia – coraz więcej osób uważa, że realizacja marzeń o podróżach procentuje, że warto to robić.

A z perspektywy czasu, z punktu widzenia 30-latka, nie uważasz, że pomysł był jednak nieco szalony?

Faktycznie, mógł taki się wydawać. Wielu moich rówieśników szukało wtedy pracy, a naszym priorytetem było uzbieranie olbrzymiego budżetu (ponad 400 tys.zł) na wyprawę. Na dodatek mieliśmy niewielkie doświadczenie w szukaniu sponsorów i żadnych koneksji. Ludzie pukali się w głowę…

Jak zatem udało wam się przekuć wizję w czyn?

Mieliśmy dużą determinację. I to nie taką przemyślaną – kiedy sam siebie przekonujesz, że czegoś chcesz, i do tego dążysz. My, na pewno z racji młodego wieku, mieliśmy taką motywację, nad którą nikt się nie zastanawiał. Ona po prostu była w samym środku każdego z nas. Nic innego wówczas nie było ważne. Że mieliśmy dziewczyny, studia. Nic. Istotna była tylko wyprawa. Dałbym sobie dla niej rękę uciąć, a chłopaki myślę, że też. Do drugiej wyprawy, wokół Ameryki Północnej, musiałem już sam siebie przekonywać. Bo byłem starszy.

Wróćmy do pierwszego rejsu – mieliście mało doświadczenia, ty byłeś przez pewien czas najmłodszym kapitanem w Polsce z uprawnieniami do żeglugi po otwartych morzach. To z daleka pachniało jakąś katastrofą. Nie bałeś się tego?

Niespecjalnie. To był skok na głęboką wodę. My nawet nie planowaliśmy, że dopłyniemy do Antarktydy.

To było dla nas taką abstrakcją, że wyobraźnią tego nie ogarnialiśmy. Mówiliśmy: „metą będzie dopłynięcie na Karaiby”. To jakoś mieściło się w naszych wyobrażeniach. Teraz, gdy prowadzę albo pokazy slajdów z wypraw, mówię: „Nasza wyobraźnia jest dość ograniczona. Życie czasami ją przerasta”.

A dlaczego uwierzyli w was rodzice i sponsorzy?

To był wielki kapitał, jaki nam się udało zbudować. Uwierzyli w nas, bo wiedzieli, że nie bardzo mają inne wyjście. Co mogli zrobić – zabronić i tym samym podciąć nam skrzydła? Rodzice dzięki naszej wyprawie się zjednoczyli, i to było fantastyczne. Mieliśmy więc na lądzie drugą załogę, która wspierała nas na jachcie. A sponsorzy? Od kilku usłyszałem, że gdyby kiedyś oni przyszli do kogoś z takim pomysłem, to chcieliby, aby im pomógł. Albo że dzięki nam w jakimś stopniu realizują swoje marzenia. Niemal nikt nie robił tego dla biznesu.

Udało wam się opłynąć Amerykę Południową. Co z tego etapu podróży wspominasz najczęściej?

Dla nas wszystko było nowe. Pierwszy raz płynęliśmy przez Atlantyk, poznawaliśmy inne kultury, uczyliśmy się działania w zespole, niełatwych warunków na oceanie, przezwyciężania wciąż nowych trudności. Dobrze zapamiętałem 40 dni na Pacyfiku w bardzo niesprzyjających, słabych wiatrach. Byliśmy sami, daleko od lądu, wszystko zaczęło się na jachcie psuć, kończyło się jedzenie, gaz, woda, nawalił telefon satelitarny. Gdy wreszcie po 35 dniach spotkaliśmy pierwszy statek, przekazaliśmy załodze wiadomość, by zadzwonili do Polski, do naszych rodzin, i powiedzieli, że wszystko z nami OK.

Kiedy wreszcie dopłynęliśmy do Valparaiso w Chile, to poczuliśmy, jak bardzo brakowało nam lądu. Jak mocno tęskniliśmy za wszystkimi tymi banalnymi rzeczami: hałasem aut, zapachami miasta, przechodzącymi ludźmi, tym, że możesz pójść do knajpy i coś zjeść.

A jak wyglądało wasze spotkanie z Antarktydą?

Kiedy pierwszy raz zobaczyliśmy jej brzegi, miałem łzy w oczach. Tam wszystko jest przeskalowane – widoczność na 100 kilometrów, widzisz szczyty wystające prosto z wody na ponad 2 tys. metrów, dryfujące góry lodowe, długie na parę kilometrów. A do tego płynęliśmy tam pół roku, więc czekaliśmy na ten moment bardzo długo. Czuliśmy się, jakbyśmy weszli na Mount Everest.

Podczas drugiej wyprawy dolecieliśmy samolotem na Grenlandię, nad piękną zatokę Disko. Tam się rodzi mnóstwo gór lodowych. Cielą się, spadając z lodowca do morza. Widoki super, a mimo to wrażenia mieliśmy znacznie bledsze niż na Antarktydzie.

Bo liczy się droga.

Właśnie.

Na wodach wokół Antarktydy żeglowanie jest trudne – kry i góry lodowe mogą stanowić śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie żałowałeś wtedy swojej decyzji?

No co ty! Tam to był kosmos! Oglądaliśmy swoje marzenia własnymi oczami. Widoki nawet przerastały wyobrażenia. Było trochę strachu, ale tego dopingującego, nie przytłaczającego. Podczas drugiej wyprawy było trudniej i pojawił się ten drugi rodzaj strachu. Baliśmy się o siebie.

Drugi rejs, dookoła Ameryki Północnej, to też kolejne młodzieńcze marzenie?

Jedna z najbardziej tęsknych szant o Przejściu Północno-Zachodnim, „North-West Passage”, niesie w sobie zew przygody w tych zimnych obszarach. Wiedzieliśmy, że jest to trudna trasa, której przed nami żaden polski jacht nie pokonał. To było bardziej wyzwanie niż marzenie.

Sam uwielbiam podróże i chciałbym, aby moja córka z plecakiem poznawała świat. Ale gdyby wpadła na równie szalony pomysł, to pewnie próbowałbym jej wybić go z głowy. Wystawiliście rodziców na ciężką próbę.

Nie można dziecku odbierać jego marzeń, niezależnie od tego, w jakim jest wieku. Bo to coś, co jest jego, co wyrosło z pasji, a ta jest niezwykle ważna – to lokomotywa, która nas ciągnie przez życie. Rozdarcie rodzica polega więc na tym, że nie ma wyjścia – musi się zgodzić, chociaż czuje strach, obawę.

Spełnione marzenie zwiększa chyba apetyt na kolejne?

Jest taka pokusa, aby to robić stale. W przypadku podróżowania ta pokusa jest bardzo silna, bo wyprawy mocno wciągają. Po drodze zastanawiałem się, czy to jest dobry pomysł, by brnąć w studia i dążyć do takiej małej stabilizacji. Ale miałem odpowiedź na tę pokusę: podróżowanie jest dobre, ale tylko na krótką metę.

</a>

Ja wróciłem z niej pełen optymizmu i wiary w ludzi. Podczas podróży myślałem: „świat jest piękny, wszyscy chcą mi pomagać”. Na Kolosach podróżnicy często opowiadają o tym, jak inni bezinteresownie pomogli w ich drodze. I to jest fantastyczne!

Jacek Wacławski ur. w 1981 roku, z wykształcenia kardiolog – pracuje w Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu, z zamiłowania żeglarz. Jako najmłodszy kapitan na świecie poprowadził jacht z Europy do brzegów Antarktydy i wokół przylądka Horn, za co został uhonorowany licznymi nagrodami, współautor (wraz z Marcinem Jamkowskim) książki „Stary, młodzi i morze”.

Share on Facebook Send on Messenger Share by email
Autopromocja
Autopromocja

ZAMÓW

WYDANIE DRUKOWANE E-WYDANIE
  • Polecane
  • Popularne
  • Najnowsze